Wiceprezydent Łodzi, Marek Cieślak, umieścił zdjęcie na
Facebooku i opatrzył je komentarzem, że oto na spotkaniu zjawili się
przedstawiciele Rad Osiedli, jest ich sporo, co dobrze wróży konsultacjom na
temat budżetu. Niestety zdjęcie przeczyło podpisowi, ponieważ oprócz kilku osób
za wielkim stołem prezydialnym (na podwyższeniu, a jakże), po drugiej stronie
sal ukazało tylko dwa puste krzesła. Oczywiście nie mogłem się oprzeć, żeby nie
umieścić złośliwego komentarza, zaś sam wiceprezydent Cieślak później przyznał,
że przedstawicieli samych owych Rad Osiedli było nawet sporo, ale o budżecie
raczej nie pogadali.
Odstawiając żarty na bok, zacząłem się zastanawiać nad tą
sytuacją. Nie jest żadną tajemnicą, ze jesteśmy społeczeństwem biernym, jeśli
chodzi o życie publiczne, zaś jeśli się już nim interesujemy, to raczej jest to
scena centralna (Sejm, rząd) niż lokalna, co jest niestety bardzo złym znakiem
dla przyszłości demokracji w naszym kraju. Podniecamy się walką Tuska z
Kaczyńskim, a nie interesuje nas cena wywozu śmieci na naszym osiedlu. Tzn.
owszem przy kolejnej podwyżce owej ceny popyskujemy sobie na władze spółdzielni
mieszkaniowej, ale na zebranie członków tejże spółdzielni już nam się nie chce
wybrać, nie mówiąc już o zainteresowaniu sposobami zarządzania miejscem, w
którym mieszkamy. Oddajemy te sprawy walkowerem grupie aktywistów, którzy z
chęcią zmonopolizują władzę i kontrolę nad finansami osiedla, a przy tym tak
będą formułować pisma do lokatorów – członków spółdzielni, a więc swoich
pracodawców, jakby owi lokatorzy byli ich feudalnymi poddanymi. Ale racja, ja
nie o tym przecież…
To, co od dawna mnie nurtuje, a podejrzewam, że jest doskonale
opracowane w literaturze przedmiotu (niestety nie jestem tutaj ekspertem, ale
myślę, że mam dobrą intuicję), to wpływ otaczającej nas przestrzeni nie tylko na
postrzeganie rzeczywistości, ale również na sposób naszego myślenia, tudzież
wyrażania naszych myśli w postaci werbalnej.
Sala, w której władze Łodzi spotkały się z przedstawicielami
rad osiedli, to jakaś typowa aula konferencyjna, z wielkim stołem prezydialnym,
z mównicą przed nim i wielką widownią. W tak urządzonym pomieszczeniu normalny człowiek
czuje się jak w jakimś kościele czy innej świątyni. Na dodatek czuje się jakimś
przybyszem i chłopem małorolnym międlącym czapkę w rękach, bo oto z wyżyn
spogląda na nich kolegium kapłanów-wielkich mistrzów. Oczywiście są ludzie,
którzy w takich sytuacjach czują się jak ryba w wodzie, którzy dyskutują, a
nawet pyskują bez żadnego respektu dla całej tej świątynnej atmosfery, ale tak
czy inaczej, takie urządzenie sali nie sprzyja konstruktywnym propozycjom ze
strony zaproszonych gości. Jeżeli na podwyższeniu stoi stół prezydialny to
ludzie automatycznie czują, że decyzje i tak zapadną właśnie po tamtej stronie,
na wyżynach, a oni są tutaj tylko biednymi Polakami-szarakami.
Uważam, że prawdziwe decyzje najlepiej podejmuje się w
grupach najwyżej trzyosobowych, ale oczywiście wszyscy wiemy, że coś takiego
byłoby zupełnie niedemokratyczne a z szacunkiem dla konsultacji społecznych nie
miałoby nic wspólnego.
Jeżeli naprawdę zależy nam na autentycznych konsultacjach,
na szczerych wypowiedziach zaproszonych przedstawicieli zainteresowanych
środowisk, dobrze byłoby zorganizować pracę wcale nie w formie wielkiego wiecu,
ale pracy w mniejszych grupach – nawet w tej samej sali. Ważniacy zza długiego
stołu na piedestale powinni w tym celu zejść do ludzi na sali, usiąść razem z
nimi albo każdy przy odpowiednim stole z grupą gości, albo wręcz w sali bez
stołów a z krzesłami ustawionymi w okrąg. Takich okręgów mogłoby być ok. 5-6.
Odpowiednio poprowadzona rozmowa, czyli w roboczej ale konstruktywnej
atmosferze – nastawionej na osiągnięcie celu, a niekoniecznie np. na wylewaniu
wzajemnych żali, mogłaby wyłonić dobre pomysły, które powinny być zapisywane.
Na koniec każda z grup mogłaby przedstawić swoje pomysły. Gdyby okazały się ze
sobą sprzeczne, wtedy można byłoby je przedyskutować plenarnie, ale nadał
przedstawiciele władz miasta powinni siedzieć z ludźmi i, jeśli zajdzie taka
potrzeba, wspierać ich wypowiedzi. Na koniec przyjmujemy w drodze głosowania
wnioski ze spotkania.
Tak sobie wyobrażam prawdziwe konsultacje, gdzie ludzie
naprawdę są pytani o zdanie, wiedzą, że nie będzie ono zlekceważone, bo władze
miasta traktują ich poważnie i naprawdę są gotowe przyjąć proponowane
rozwiązania. W przeciwnym wypadku wrażenie jest takie, że przykładowy zaproszony
członek rady osiedla pomyśli, że ci ludzie za stołem na podwyższeniu i tak już
podjęli decyzje, więc nawet nie ma co się odzywać, zaś inni, wychodząc z
takiego samego założenia, w ogóle nie przyjdą.
Wielkie sale o charakterze świątynnym zachowajmy może do
rozdawania nagród, albo jakichś uroczystych akademii ku czci lub z okazji
rocznicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz