Obserwując najnowszą historię gospodarczą Polski i krajów
ościennych, czyli taką historię, którą pamiętam z telewizji i gazet, oraz
przypominając sobie nieco fragmentów historii powszechnej nieco dalszej, jaką
znam z książek i podręczników do historii, zaczynam się zastanawiać, czy jednym
z problemów gospodarek świata nie staje się skostnienie spowodowane dążeniem do
estetyki.
Jak to kiedyś napisał profesor C. Northcote Parkinson, firma
nowa, napędzana entuzjazmem jej założycieli i pracowników nosi wszelkie
znamiona pozornego bałaganu, który bierze się z nieustannego ruchu, przepływu
informacji – telefonów, rozmów, kiedy szefowie kontaktują się bezpośrednio z
każdym, tudzież każdy pracownik z innym pracownikiem. Potem szefowie ten
bałagan nieco ogarniają, budują hierarchiczną strukturę, gdzie nie każdy i nie
zawsze ma do nich dostęp. Okres stabilizacji to może być jeszcze czas, kiedy
działalność odbywa się w wynajętym niewielkim lokalu, z kilkoma biurkami
(dzisiaj również komputerami). Kiedy firma staje się potęgą, a szefowie
niedostępnymi grubasami z cygarami w ustach zamkniętymi w biurach z bogatym
umeblowaniem i drogimi obrazami na ścianach, może to być oznaka jej końca,
ponieważ na rynku może się pojawić gromada ambitnych smarkaczy w podartych
dżinsach, którzy na ośmiu metrach kwadratowych wynajętego strychu właśnie
rozkręcają nowy biznes, który po jakimś czasie wyprze z rynku nieruchawego
molocha.
Oczywiście tak to mniej więcej widział profesor Parkinson,
który był brytyjskim humorystą. Wielkie molochy z mahoniowymi biurkami w
kilkudziesięciometrowych pomieszczeniach najczęściej mają się dobrze. Niemniej
warto się zastanowić nad przesłaniem Parkinsona. Wielkie molochy może łatwo się
z rynku nie dają wyrzucić, zwłaszcza jeżeli mają dobre układy w świecie
polityki, ale przykład TP SA powinien być dla każdego pewną przestrogą.
Biurokratyczne skostnienie, jak się wydaje, nie ma nic
wspólnego z ustrojem społecznym. Ono występuje zarówno w kapitalizmie jak i w
komunizmie. W tym ostatnim o wiele częściej, ponieważ nie ma tam mechanizmu
odświeżającego życie gospodarcze. Nie przewidział tego Lenin, którego rządy
zaraz po rewolucji doprowadziły Rosję na skraj katastrofy gospodarczej, a
ludność do rozpaczy. To, co potem nazwał „komunizmem wojennym”, że to niby tylko
na czas wojny był taki reżim polegający na konfiskacie wszystkiego, co się da
skonfiskować, to był po prostu taki komunizm, jaki Lenin sobie zaplanował,
tylko że rzeczywistość boleśnie ten system zweryfikowała. Wprowadził więc „nową
politykę ekonomiczną”, która zezwalała na prywatną przedsiębiorczość.
Oczywiście zaraz pojawiły się bolączki związane z funkcjonowaniem gospodarki
wolnorynkowej powiązanej z silną kontrolą ze strony państwa – niesamowita
korupcja, cwaniactwo i złodziejstwo. Niemniej dzięki temu, rosyjska gospodarka
na jakiś czas wydobyła się z zapaści, a ludzie mieli co jeść – choć mimo
wszystko wcale nie wszyscy.
Jak wiemy, potem przyszedł Stalin, z NEPem i nepmanami
(czyli kapitalistami) się rozprawił i wprowadził politykę wielkiego rozmachu w
gospodarce. Nie licząc się z kosztami, zarówno tymi czysto finansowymi, jak i
zasobami ludzkimi, zbudował wielkie molochy i wielki przemysł. To za to do dziś
uwielbia go wielu Rosjan zupełnie nie pamiętając o tych swoich przodkach, którzy
w tym czasie stracili życie – czy to podczas czystek, czy niewolniczej pracy
przy wielkich budowach socjalizmu, czy też na skutek celowo wprowadzonego głodu
(Ukraina). To, że potem w estetycznych sklepach zaczęły się problemy z
zaopatrzeniem, to już była inna sprawa, a naród wychowany do strachu i
posłuszeństwa się nie buntował.
Rozwój firm kapitalistycznych często niewiele się w swoim
dojrzałym stadium różni od wielkich komunistycznych molochów. Wielkie
korporacje tworzą skostniałe systemy, których nawet nie ma jak zreformować,
ponieważ systemy często zaczynają żyć własnym życiem, niezależnym nawet od
szefów firmy. Tutaj jednak wiele zależy od prawidłowych decyzji zarządzających
i oczywiście właścicieli, którzy w porę zmienią zarządzających. Tak czy inaczej,
wielkie korporacje, czym większe, stają się bardziej ociężałe, a wzajemne
animozje na różnych szczeblach podległości czy zależności, wytwarzają niezdrową
atmosferę.
Upadek komuny przyniósł z jednej strony całą serię upadków
wielkich państwowych firm, kiedy to tysiące ludzi traciło pracę, ale
równocześnie również tysiące ludzi próbowało swoich sił w samodzielnej
działalności gospodarczej. Śmiem twierdzić, że to dzięki temu wielkiemu
handlowi z łóżek, szczęk i straganów, w ogóle wielu ludzi mogło przeżyć. Iluż
to naszych rodaków ubierało się od stóp do głów na rynku pełnym bud z tandetą?
Kilka tygodni temu podczas telewizyjnego testu wiedzy o Unii
Europejskiej ktoś z zachwytem powiedział, że gdyby nie Unia, do dziś
zaopatrywalibyśmy się w niezbędne produkty w ulicznych „szczękach”. Czy byłoby
aż tak, nie wiem. Pamiętam jednak, że sam kiedyś mocno polemizowałem ze swoim
kolegą, który bronił handlu ulicznego. Jego głównym argumentem było to, że
dzięki niemu setki tysiące, jeśli nie miliony biednych Polaków stać na
jakiekolwiek zakupy, ponieważ nie stać ich na kupowanie rzeczy w elegancko
urządzonych sklepach. Ja wówczas uważałem, że nie przystoi cywilizowanemu
krajowi być jednym wielkim bazarem. Przeważały u mnie wówczas względy
estetyczne.
Tymczasem drobni handlarze, którzy potrafili się po drodze
uczyć biznesu, pięli się na wyższe szczeble rozwoju swoich przedsiębiorstw,
stawiając murowane stragany, lub budując sieci małych sklepów, podczas gdy
reszta handlowej „drobnicy” się wykruszała. Hipermarkety stopniowo zaczęły
przejmować rolę ulicznych bazarów, a przy tym w dużym stopniu zmonopolizowały
rynek. Na tym przede wszystkim polegał „postęp”. Różnica jest jednak taka, że o
ile drobny handlarz regularnie jakiś podatek odprowadzał na rzecz budżetu
państwa, to specjaliści od wpuszczania w koszty wszystkiego, co się da z
hipermarketów sprawiają, że te wychodzą na zero lub kończą bilans wręcz ze
stratą, w związku z czym podatków nie płacą.
Względy estetyczne, w sensie najogólniejszym, a nie wiadomo
jakie w sensie szczególnym, doprowadziły do likwidacji „miasteczka” sklepów
wokół Pałacu Kultury. Wszystkimi nami wstrząsnął brutalny atak na handlujących
tam ludzi przez ochroniarzy wspomaganych przez policję. Ludzie ci,
przyzwyczajeni do radzenia sobie i nie oglądania się na socjalną pomoc od
państwa, zapewne nadal prowadzą działalność handlową w innym miejscu, choć
pewnie do końca życia nie zapomną traumy, jaką im zafundowała pani prezydent
Warszawy. Tak czy inaczej, plac wokół Pałacu Kultury został „oczyszczony” i
teraz znowu onieśmiela swoim stalinowskim monumentalizmem. No może i tak
powinno być. Centrum europejskiej stolicy nie powinno być zastawione tandetnymi
sklepikami, ponieważ psuje to efekt estetyczny („robi wiochę” po prostu). Podobnie
było ze stadionem X-lecia, który trzeba wszak było zamienić na Wielki Basen
Narodowy.
Jako ekonomiczny ignorant nie wiem na czym tak naprawdę
polega fenomen drobnego handlu, ale z obserwacji wiem, że kiedy jest pozwolenie
na jego prowadzenie, on kwitnie, choćby nie wiem jaką tandetą handlowano.
Bazary zawsze były i są pełne kupujących. Może to jakiś przez tysiące lat
powtarzany rytuał, który wszedł nam w geny? Może to jakaś naturalna skłonność
do wymiany dóbr? Może.
Kiedy system, obojętnie czy go nazwiemy komunistycznym/socjalistycznym
czy kapitalistycznym, na jakimś etapie się zatyka – a więc spowalnia z powodu
braku pieniędzy w kieszeni potencjalnych klientów, pojawiają się powszechne
problemy i wybuchają światowe kryzysy. Wtedy ożywia się drobny handel i
wymiana. Tak było swego czasu w Argentynie, tak dzieje się obecnie w Grecji.
Tam, gdzie są ludzie, tam jest wymiana handlowa. Z braku pieniędzy można nawet
wrócić do handlu wymiennego, jak to się działo/dzieje w niektórych miejscach w w/w
krajach. Zresztą co tu daleko szukać – tak się działo w okupowanej Polsce
podczas II wojny światowej.
Co jakiś czas potrzebny jest NEP. Niezależnie od ustroju,
dążenie do estetyki i stabilizacji pozycji czy to wielkich firm państwowych,
czy to wielkich spółek giełdowych, co jakiś czas system krystalizuje się,
kostnieje i zastyga. Ci na górze piramidy są zbyt wielcy, by upaść (to jest
osobny fascynujący temat, bo wielu krytykuje rząd amerykański, że nie pozwolił
upaść bankom z Wall Street i przez to mamy kryzys, ale ja te działania rządowe
doskonale rozumiem), zaś tych z dołu, a co gorsza tych z jej środka, nie stać
na poruszenie się w tym systemie. Wtedy najlepiej jest pozwolić ludziom
działać. Ci ze szczebla średniego i ci z dołu zaczną handlować na ulicy. Żeby było
czym handlować, ktoś musi zacząć coś produkować, na początek na małą skalę, po najniższych
kosztach (tu niestety nie ma dobrych wieści dla sprzedających jedynie swoją
pracę, czyli dla klasy robotniczej), w garażach i tanio wynajmowanych lokalach.
Życie gospodarcze zaczyna się toczyć, a być może wielkie molochy są zmuszone do
zmiany swoich strategii, bo inaczej grozi im upadek. Tymczasem z drobnego
handlu znowu wyrastają ci, którzy wiedzą lepiej jak sobie radzić. Oni będą
zaciągać kredyty na rozwój działalności – bez tego nie ma co marzyć o rozwoju,
bo na naturalną akumulację kapitału nikt w dzisiejszych czasach nie może czekać
– bez kapitału obrotowego trudno zrobić jakikolwiek postęp. W ten sposób
otwiera się nowe pole do popisu dla banków i cały proces rozpoczyna się na
nowo.
Mimo wszystko co jakiś czas warto spróbować. Energia, jaką
wyzwolił rząd Mieczysława Rakowskiego i ministra Wilczka w 1988 roku (czyli
jeszcze za komuny), niektórym dała bogactwo, a niektórym nadzieję na lepsze
życie. Kolejne lata po 1989 r. przynosiły koncesje i ograniczenia, zaś przepisy
prawne, jak się okazuje paraliżowały całe sektory (np. prawo, które miało
zapobiegać korupcji doprowadziło do tego, że armia praktycznie straciła
jakikolwiek kontakt z naszym rodzimym przemysłem zbrojeniowym). Jeżeli dojdzie
więc do naprawdę poważnego kryzysu, a ludzie będą gotowi wyjść na ulicę,
ponieważ będą doprowadzeni do rozpaczy, być może jedynym wentylem
bezpieczeństwa dla władz będzie pozwolenie na handel uliczny, na zamianę
Wielkiego Basenu Narodowego z powrotem na największy bazar Europy, na produkcję
bimbru tudzież złagodzenie przepisów importowych, co pozwoliłoby zdjąć z „mrówek”
handlujących na terenach przygranicznych hańbiącego miana „przemytników”.
Jeżeli władze tego nie zrobią, ludzie i tak znajdą sposób, żeby przetrwać, bo
miejscem do wymiany handlowej może być przecież również prywatne mieszkanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz