wtorek, 13 listopada 2012

Od czasu do czasu NEP, czyli kilka obserwacji ekonomicznego ignoranta



Obserwując najnowszą historię gospodarczą Polski i krajów ościennych, czyli taką historię, którą pamiętam z telewizji i gazet, oraz przypominając sobie nieco fragmentów historii powszechnej nieco dalszej, jaką znam z książek i podręczników do historii, zaczynam się zastanawiać, czy jednym z problemów gospodarek świata nie staje się skostnienie spowodowane dążeniem do estetyki.

Jak to kiedyś napisał profesor C. Northcote Parkinson, firma nowa, napędzana entuzjazmem jej założycieli i pracowników nosi wszelkie znamiona pozornego bałaganu, który bierze się z nieustannego ruchu, przepływu informacji – telefonów, rozmów, kiedy szefowie kontaktują się bezpośrednio z każdym, tudzież każdy pracownik z innym pracownikiem. Potem szefowie ten bałagan nieco ogarniają, budują hierarchiczną strukturę, gdzie nie każdy i nie zawsze ma do nich dostęp. Okres stabilizacji to może być jeszcze czas, kiedy działalność odbywa się w wynajętym niewielkim lokalu, z kilkoma biurkami (dzisiaj również komputerami). Kiedy firma staje się potęgą, a szefowie niedostępnymi grubasami z cygarami w ustach zamkniętymi w biurach z bogatym umeblowaniem i drogimi obrazami na ścianach, może to być oznaka jej końca, ponieważ na rynku może się pojawić gromada ambitnych smarkaczy w podartych dżinsach, którzy na ośmiu metrach kwadratowych wynajętego strychu właśnie rozkręcają nowy biznes, który po jakimś czasie wyprze z rynku nieruchawego molocha.

Oczywiście tak to mniej więcej widział profesor Parkinson, który był brytyjskim humorystą. Wielkie molochy z mahoniowymi biurkami w kilkudziesięciometrowych pomieszczeniach najczęściej mają się dobrze. Niemniej warto się zastanowić nad przesłaniem Parkinsona. Wielkie molochy może łatwo się z rynku nie dają wyrzucić, zwłaszcza jeżeli mają dobre układy w świecie polityki, ale przykład TP SA powinien być dla każdego pewną przestrogą.

Biurokratyczne skostnienie, jak się wydaje, nie ma nic wspólnego z ustrojem społecznym. Ono występuje zarówno w kapitalizmie jak i w komunizmie. W tym ostatnim o wiele częściej, ponieważ nie ma tam mechanizmu odświeżającego życie gospodarcze. Nie przewidział tego Lenin, którego rządy zaraz po rewolucji doprowadziły Rosję na skraj katastrofy gospodarczej, a ludność do rozpaczy. To, co potem nazwał „komunizmem wojennym”, że to niby tylko na czas wojny był taki reżim polegający na konfiskacie wszystkiego, co się da skonfiskować, to był po prostu taki komunizm, jaki Lenin sobie zaplanował, tylko że rzeczywistość boleśnie ten system zweryfikowała. Wprowadził więc „nową politykę ekonomiczną”, która zezwalała na prywatną przedsiębiorczość. Oczywiście zaraz pojawiły się bolączki związane z funkcjonowaniem gospodarki wolnorynkowej powiązanej z silną kontrolą ze strony państwa – niesamowita korupcja, cwaniactwo i złodziejstwo. Niemniej dzięki temu, rosyjska gospodarka na jakiś czas wydobyła się z zapaści, a ludzie mieli co jeść – choć mimo wszystko wcale nie wszyscy.

Jak wiemy, potem przyszedł Stalin, z NEPem i nepmanami (czyli kapitalistami) się rozprawił i wprowadził politykę wielkiego rozmachu w gospodarce. Nie licząc się z kosztami, zarówno tymi czysto finansowymi, jak i zasobami ludzkimi, zbudował wielkie molochy i wielki przemysł. To za to do dziś uwielbia go wielu Rosjan zupełnie nie pamiętając o tych swoich przodkach, którzy w tym czasie stracili życie – czy to podczas czystek, czy niewolniczej pracy przy wielkich budowach socjalizmu, czy też na skutek celowo wprowadzonego głodu (Ukraina). To, że potem w estetycznych sklepach zaczęły się problemy z zaopatrzeniem, to już była inna sprawa, a naród wychowany do strachu i posłuszeństwa się nie buntował.

Rozwój firm kapitalistycznych często niewiele się w swoim dojrzałym stadium różni od wielkich komunistycznych molochów. Wielkie korporacje tworzą skostniałe systemy, których nawet nie ma jak zreformować, ponieważ systemy często zaczynają żyć własnym życiem, niezależnym nawet od szefów firmy. Tutaj jednak wiele zależy od prawidłowych decyzji zarządzających i oczywiście właścicieli, którzy w porę zmienią zarządzających. Tak czy inaczej, wielkie korporacje, czym większe, stają się bardziej ociężałe, a wzajemne animozje na różnych szczeblach podległości czy zależności, wytwarzają niezdrową atmosferę.

Upadek komuny przyniósł z jednej strony całą serię upadków wielkich państwowych firm, kiedy to tysiące ludzi traciło pracę, ale równocześnie również tysiące ludzi próbowało swoich sił w samodzielnej działalności gospodarczej. Śmiem twierdzić, że to dzięki temu wielkiemu handlowi z łóżek, szczęk i straganów, w ogóle wielu ludzi mogło przeżyć. Iluż to naszych rodaków ubierało się od stóp do głów na rynku pełnym bud z tandetą?

Kilka tygodni temu podczas telewizyjnego testu wiedzy o Unii Europejskiej ktoś z zachwytem powiedział, że gdyby nie Unia, do dziś zaopatrywalibyśmy się w niezbędne produkty w ulicznych „szczękach”. Czy byłoby aż tak, nie wiem. Pamiętam jednak, że sam kiedyś mocno polemizowałem ze swoim kolegą, który bronił handlu ulicznego. Jego głównym argumentem było to, że dzięki niemu setki tysiące, jeśli nie miliony biednych Polaków stać na jakiekolwiek zakupy, ponieważ nie stać ich na kupowanie rzeczy w elegancko urządzonych sklepach. Ja wówczas uważałem, że nie przystoi cywilizowanemu krajowi być jednym wielkim bazarem. Przeważały u mnie wówczas względy estetyczne.

Tymczasem drobni handlarze, którzy potrafili się po drodze uczyć biznesu, pięli się na wyższe szczeble rozwoju swoich przedsiębiorstw, stawiając murowane stragany, lub budując sieci małych sklepów, podczas gdy reszta handlowej „drobnicy” się wykruszała. Hipermarkety stopniowo zaczęły przejmować rolę ulicznych bazarów, a przy tym w dużym stopniu zmonopolizowały rynek. Na tym przede wszystkim polegał „postęp”. Różnica jest jednak taka, że o ile drobny handlarz regularnie jakiś podatek odprowadzał na rzecz budżetu państwa, to specjaliści od wpuszczania w koszty wszystkiego, co się da z hipermarketów sprawiają, że te wychodzą na zero lub kończą bilans wręcz ze stratą, w związku z czym podatków nie płacą.

Względy estetyczne, w sensie najogólniejszym, a nie wiadomo jakie w sensie szczególnym, doprowadziły do likwidacji „miasteczka” sklepów wokół Pałacu Kultury. Wszystkimi nami wstrząsnął brutalny atak na handlujących tam ludzi przez ochroniarzy wspomaganych przez policję. Ludzie ci, przyzwyczajeni do radzenia sobie i nie oglądania się na socjalną pomoc od państwa, zapewne nadal prowadzą działalność handlową w innym miejscu, choć pewnie do końca życia nie zapomną traumy, jaką im zafundowała pani prezydent Warszawy. Tak czy inaczej, plac wokół Pałacu Kultury został „oczyszczony” i teraz znowu onieśmiela swoim stalinowskim monumentalizmem. No może i tak powinno być. Centrum europejskiej stolicy nie powinno być zastawione tandetnymi sklepikami, ponieważ psuje to efekt estetyczny („robi wiochę” po prostu). Podobnie było ze stadionem X-lecia, który trzeba wszak było zamienić na Wielki Basen Narodowy.

Jako ekonomiczny ignorant nie wiem na czym tak naprawdę polega fenomen drobnego handlu, ale z obserwacji wiem, że kiedy jest pozwolenie na jego prowadzenie, on kwitnie, choćby nie wiem jaką tandetą handlowano. Bazary zawsze były i są pełne kupujących. Może to jakiś przez tysiące lat powtarzany rytuał, który wszedł nam w geny? Może to jakaś naturalna skłonność do wymiany dóbr? Może.

Kiedy system, obojętnie czy go nazwiemy komunistycznym/socjalistycznym czy kapitalistycznym, na jakimś etapie się zatyka – a więc spowalnia z powodu braku pieniędzy w kieszeni potencjalnych klientów, pojawiają się powszechne problemy i wybuchają światowe kryzysy. Wtedy ożywia się drobny handel i wymiana. Tak było swego czasu w Argentynie, tak dzieje się obecnie w Grecji. Tam, gdzie są ludzie, tam jest wymiana handlowa. Z braku pieniędzy można nawet wrócić do handlu wymiennego, jak to się działo/dzieje w niektórych miejscach w w/w krajach. Zresztą co tu daleko szukać – tak się działo w okupowanej Polsce podczas II wojny światowej.

Co jakiś czas potrzebny jest NEP. Niezależnie od ustroju, dążenie do estetyki i stabilizacji pozycji czy to wielkich firm państwowych, czy to wielkich spółek giełdowych, co jakiś czas system krystalizuje się, kostnieje i zastyga. Ci na górze piramidy są zbyt wielcy, by upaść (to jest osobny fascynujący temat, bo wielu krytykuje rząd amerykański, że nie pozwolił upaść bankom z Wall Street i przez to mamy kryzys, ale ja te działania rządowe doskonale rozumiem), zaś tych z dołu, a co gorsza tych z jej środka, nie stać na poruszenie się w tym systemie. Wtedy najlepiej jest pozwolić ludziom działać. Ci ze szczebla średniego i ci z dołu zaczną handlować na ulicy. Żeby było czym handlować, ktoś musi zacząć coś produkować, na początek na małą skalę, po najniższych kosztach (tu niestety nie ma dobrych wieści dla sprzedających jedynie swoją pracę, czyli dla klasy robotniczej), w garażach i tanio wynajmowanych lokalach. Życie gospodarcze zaczyna się toczyć, a być może wielkie molochy są zmuszone do zmiany swoich strategii, bo inaczej grozi im upadek. Tymczasem z drobnego handlu znowu wyrastają ci, którzy wiedzą lepiej jak sobie radzić. Oni będą zaciągać kredyty na rozwój działalności – bez tego nie ma co marzyć o rozwoju, bo na naturalną akumulację kapitału nikt w dzisiejszych czasach nie może czekać – bez kapitału obrotowego trudno zrobić jakikolwiek postęp. W ten sposób otwiera się nowe pole do popisu dla banków i cały proces rozpoczyna się na nowo.

Mimo wszystko co jakiś czas warto spróbować. Energia, jaką wyzwolił rząd Mieczysława Rakowskiego i ministra Wilczka w 1988 roku (czyli jeszcze za komuny), niektórym dała bogactwo, a niektórym nadzieję na lepsze życie. Kolejne lata po 1989 r. przynosiły koncesje i ograniczenia, zaś przepisy prawne, jak się okazuje paraliżowały całe sektory (np. prawo, które miało zapobiegać korupcji doprowadziło do tego, że armia praktycznie straciła jakikolwiek kontakt z naszym rodzimym przemysłem zbrojeniowym). Jeżeli dojdzie więc do naprawdę poważnego kryzysu, a ludzie będą gotowi wyjść na ulicę, ponieważ będą doprowadzeni do rozpaczy, być może jedynym wentylem bezpieczeństwa dla władz będzie pozwolenie na handel uliczny, na zamianę Wielkiego Basenu Narodowego z powrotem na największy bazar Europy, na produkcję bimbru tudzież złagodzenie przepisów importowych, co pozwoliłoby zdjąć z „mrówek” handlujących na terenach przygranicznych hańbiącego miana „przemytników”. Jeżeli władze tego nie zrobią, ludzie i tak znajdą sposób, żeby przetrwać, bo miejscem do wymiany handlowej może być przecież również prywatne mieszkanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz