Niedawno można było przeczytać o dwóch byłych specjalistów
Golden Sachs, którzy postanowili inwestować i doradzać w Grecji, ponieważ
wyszli z założenia, że pomimo kryzysu, w kraju tym nadal przecież żyją ludzie,
którzy będą kupowali chleb i mleko.
Bardzo mi się podoba to podejście, tak samo jak wszelkie
pomysły ożywiania gospodarki pomimo beznadziejnej sytuacji, jak wydaje się
panować w światowej gospodarce. Jednym z czynników, które zawsze uważałem za
ostatnią deskę ratunku, było rolnictwo. Wyobrażam sobie bowiem, ze jeśli oto
upadnie cały system finansowy świata, nowojorska Wall Street i londyńskie City
zapadną się pod ziemię, upadnie przemysł, którego nie będzie miał kto
finansować itd. itp. pozostanie przecież ziemia i ziarno, które będzie można na
niej wysiać. W końcu bez banków można żyć, można żyć nawet bez samochodu, ale
bez jedzenia się nie da. Doszedłem więc do wniosku, że należy przyjąć postawę
stoicką, z powodu kryzysu, który ma się podobno jeszcze długo utrzymać, nie ma
co panikować, bo najwyżej wrócimy do konnych furmanek, a najważniejsze to, żeby
nie było głodu.
Teraz z innej beczki. Uważam siebie za człowieka, który ceni
postęp organizacyjny, techniczny i naukowy we wszystkich dziedzinach. Nie
cierpię postawy filisterskiej każącej się obawiać każdej nowości. Jeśli chodzi
o uprawy genetycznie modyfikowane (GMO), generalnie nie mam nic przeciwko, o
ile nowe organizmy są uczciwie i solidnie przebadane przez niezależne
laboratoria. Wierzę, że eksperymenty w produkcji żywności były i będą ważne, ponieważ
mają na celu wyżywienie rosnącej populacji Ziemi. Oczywiście z niepokojem
czytam o alarmujących raportach, że np. pewne rośliny powodują groźne choroby.
Lubię mieć do czynienia z naprawdę solidnymi argumentami, więc szkodliwość
jednej czy dwóch upraw nie wpływa na moje przychylne podejście do eksperymentów
tego typu.
Kolejna sprawa, która jest moją obsesją, to dostęp do
informacji i wolność wyboru. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w wielu
przypadkach ta ostatnia jest w dużym stopniu złudna, a na dodatek nawet jeśli
będę miał podaną pewną informację, natomiast moja wiedza w dziedzinie, której
ona dotyczy, będzie niewystarczająca, na niewiele mi się ona przyda. W takim
przypadku bowiem będę musiał zdać się na własną wiarę w tzw. autorytety (czego,
jako dziecko wychowane w kulcie Leonarda da Vinci, nie cierpię). Co jednak,
kiedy owe autorytety reprezentują kilka całkowicie od siebie odmiennych
pozycji? Trudno, tak czy inaczej, chcę mieć prawo do własnej pomyłki co do
wyboru autorytetów do wierzenia, niż być takiego wyboru w ogóle pozbawionym.
W pogawędce na FB z posłem Johnem Godsonem z Łodzi, w której
to robiłem mu wyrzuty z powodu głosowania z 9 listopada dotyczącego
nasiennictwa, poseł wyjaśnił mi, że przecież w ustawie chodzi o to, żeby w
Polsce nie można było uprawiać GMO, za to, żeby można było regulować ich obrót
handlowy. Spytałem, jak można regulować obrót handlowy czegoś, czego ma nie
być. Chodzi oczywiście o żywność z importu. Dlaczego jednak odrzucono wszystkie
propozycje poprawek, w rezultacie czego handlujący żywnością GMO nie będą mieli
nawet obowiązku informować o charakterze owej żywności na opakowaniu? Nie tak
dawno moi amerykańscy przyjaciele w rozmowie ze mną wyrazili ubolewanie, że w
Stanach Zjednoczonych nie ma właśnie obowiązku informowania o zawartości GMO w
opakowaniu jedzenia, i pochwałę Europy, gdzie taki wymóg istnieje. Jak widzimy,
Polska dołączyła do polityki amerykańskiej, gdzie władze państwowe od zawsze
szły ręka w rękę z wielkim kapitałem.
Śmieszne jest bowiem stawianie USA jako przykładu
doskonałego sytemu, gdzie wszystko, co się da jest prywatne, a państwo się
wtrąca do życia obywateli jak najmniej – można bowiem zaryzykować twierdzenie,
że prywatne korporacje i państwo to po prostu jedno. Nie zapominajmy, że w
Stanach Zjednoczonych, kampanię na rzecz zdrowego odżywiania dzieci i młodzieży
zamieniono w farsę (choć w ogóle mało śmieszną), bo nakaz wprowadzania warzyw
do szkolnych stołówek najpierw wywołał wielką kampanię na rzecz uznania keczupu
za warzywo (nieudaną), a następnie doprowadził do oficjalnego, ustawowego
uznania za warzywo pizzy! W majestacie prawa, w świetle powagi państwa i
konstytucji, producenci włoskiego mącznego placka z dodatkami uznano za coś
zupełnie innego! Jak to było możliwe? Ano właśnie przez ten mariaż wielkiego
biznesu z władzami państwowymi.
O firmie Monsanto co jakiś czas jest głośno w mediach, w tym
przede wszystkim w samych Stanach Zjednoczonych. Cała akcja informacyjna na
temat szkodliwych praktyk tego przedsiębiorstwa zdaje się nie odnosić żadnego
skutku, ponieważ lobbyści Monsanto to jedni z najlepszych prawników w kraju.
To, że Monsanto uchodziło na sucho wypuszczanie produktów, które okazywały się
szkodliwe, to jeden aspekt sprawy. Podobnie przecież robiły firmy tytoniowe,
reklamując swoje produkty jako coś bardzo atrakcyjnego i ukrywając szkodliwość
palenia. To jest wielkie draństwo, ale przy wielkim wysiłku grup walczących z
takimi praktykami, zwłaszcza przy zainteresowaniu prawników, którzy dopiero
chcą zaistnieć, zdobyć sławę, pieniądze i pozycję na rynku usług prawniczych,
od czasu do czasu daje się je wykryć i nawet powstrzymać.
O wiele gorzej jest z praktykami monopolistycznymi, które
mają silne umocowanie w ustawodawstwie dotyczącym ochrony praw autorskich,
własności intelektualnej itd. itp. Menadżerowie Monsanto to mistrzowie świata w
manipulowaniu prawami do opracowanego przez swoich specjalistów kodu
genetycznego w celu uzyskania pozycji monopolisty na rynku. Generalnie mało kto
już czuje się na siłach walczyć z koniecznością zakupu ziarna pod zasiew za
każdym razem, kiedy nadchodzi na to czas. Stara praktyka rolnika, który część
plonów zjadał, część sprzedawał, a część zostawiał jako nasiona na czas siewu,
idzie na naszych oczach do lamusa, bo oto pewne ziarna zmodyfikowane
genetycznie nadają się jedynie do konsumpcji, zaś nie do reprodukcji. Ziarna
pod zasiew trzeba znowu kupić od firmy. Nie ma tutaj miejsca na metodę
„gospodarczą”. Zresztą nawet gdyby ziarno ze zbiorów nadawało się do siewu, nie
można byłoby go sobie tak po prostu użyć do tego celu, ponieważ byłoby to
odebrane podobnie jak piractwo w przemyśle fonograficznym – nie wolno sobie
powielać kupionego opatentowanego produktu. Co więcej, amerykańscy rolnicy
często skarżą się, że nachodzą ich agenci Monsanto żądając pieniędzy, ponieważ
do ich zasiewu dostały się geny Monsanto – z sąsiednich pól za sprawą wiatru
czy zapylających owadów. Życie rolnika zamienia się w ten sposób w koszmar.
Wyobraźmy sobie, że świat opanowały uprawy GMO, które są
faktycznie bardziej wydajne, odporne na chwasty i szkodniki (tzn. Monsanto
opracował swoje pierwsze GMO, żeby uodpornić plony na działanie własnego
pestycydu „roundup”). Perspektywa jest faktycznie atrakcyjna, bo oto może
stoimy na progu zlikwidowania głodu. Co jednak, jeśli jakiś azjatycki czy
afrykański kraj nie zapłaci tyle, ile zażąda Monsanto? Pozycja monopolisty w
kontroli nad produkcją żywności daje po prostu jednej korporacji po prostu
nieograniczoną władzę nad światem. Założywszy nawet, że taka korporacja nie
będzie kierować się złą wolą, ale że np. z jakichś obiektywnych powodów nie
dostarczy ziarna pod zasiew do jakiegoś regionu świata? A jeżeli magazyny i
laboratoria Monsanto zostaną pewnego dnia zmiecione z powierzchni ziemi przez
jakiś kataklizm, albo atak terrorystyczny? Cały świat pogrąża się w głodzie, bo
ziarna do konsumpcji nie nadają się do reprodukcji, a producent tych ostatnich
właśnie przestał istnieć. Oczywiście wiem, że w tym momencie ponosi mnie
fantazja, a raczej paranoja, ale chyba wszyscy się ze mną zgodzą, że praktyki
monopolistyczne to nic innego, jak rodzaj totalitaryzmu.
Zastanawiam się nad rozwiązaniami alternatywnymi. Uważam, że
dobrym pomysłem byłyby naukowe ośrodki agronomiczne zajmujące się m.in. GMO –
jeśli nie w każdej gminie, to w powiecie. Oczywiście istnieje
niebezpieczeństwo, że w takim laboratorium pojawi się albo jakiś „szalony
naukowiec”, albo ktoś niedouczony, kto wyprodukuje jakąś szkodliwą mutację.
Tutaj jednak można byłoby wprowadzić jakiś skuteczny i obiektywny system
kontroli i wdrażania.
Tutaj jednak pojawia się pewne niebezpieczeństwo. Są pewne
amerykańskie projekty korporacji jak najbardziej prywatnych, które cieszą się
zadziwiającą protekcją ze strony amerykańskich władz państwowych. Nie wiem, czy
działający w interesie Monsanto dyplomata Wuja Sama, pozwoliłby takiemu państwu
jak Polska na samodzielne badania w dziedzinie GMO. W Wielkiej Brytanii np.
zniszczono kariery doskonałych uczonych, którzy ośmielili się skrytykować
produkty Monsanto.
Bardzo bym chciał, żeby te wszystkie moje obawy okazały się
tylko paranoją. Ocena stanu mojej psychiki jest w tym wypadku bowiem mało ważna
w porównaniu ze szkodami jaki mogą wystąpić, jeśli moje obawy okazałyby się
zasadne. Przede wszystkim jednak bardzo bym chciał, żeby nasze rodzime władze wykazały
się większym poczuciem odpowiedzialności za przyszłość nas, żyjących w Polsce,
żeby nie lekceważyły naszego głosu – naszych potrzeb i naszych obaw.
Nonszalancja rządu we wprowadzaniu ważnej ustawy, o której media do momentu
protestów nawet się nie zająknęly, bo w tym czasie były zajęte informowaniem
nas o sprawach nie posiadających żadnej wagi, to również rzecz, która mnie
drażni. Chcę bowiem wiedzieć, co rząd dla mnie planuje, chcę mieć prawo o tym
podyskutować i chcę, żeby rządzący liczyli się z wynikami takiej dyskusji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz