W 1989 roku wielu z nas wierzyło, że bujnie rozkwitnie życie
obywatelskie na prowincji. W warunkach wolności wierzyliśmy, że członkowie
lokalnych społeczności będą wiedzieli lepiej, co jest dla nich dobre.
Wszechogarniający parasol Warszawy wydawał się wreszcie możliwy do ograniczenia
do niezbędnego minimum. Tak się nie stało. Jesteśmy narodem nastawionym na
centralę i właściwie żyjemy tym, co robią władze całego kraju w stolicy,
podczas gdy lokalne problemy interesują mało kogo. To nie jest zdrowy objaw, ale
zostawmy ten temat na inną okazję.
Wydaje się, że wszyscy żyjemy problemami Polski, czyli
kraju, w którym mieszkamy. Obecna Polska to kraj narodowy (w zachodnim
znaczeniu tego słowa, gdzie naród niekoniecznie musi oznaczać grupę etniczną),
w którym co prawda potrafimy się nienawidzić, ale żyjemy jego sprawami.
Nie wiem doprawdy ilu znalazłoby się obywateli Polski,
którzy powiedzieliby o sobie, że najpierw są Europejczykami, a dopiero potem
Polakami. Nie wiem też ilu bym znalazł takich Francuzów, nie mówiąc już o
Anglikach czy Szkotach, którzy nigdy nie mówią o sobie nawet Brytyjczycy (no
tak mówią być może potomkowie imigrantów z Jamajki). Na dodatek, jak ktoś już
słusznie zauważył, nikt nie zechce umierać za Unię Europejską. Kropka.
To są twarde fakty i choć z pewnością w każdym kraju
europejskim znajdzie się jakaś grupa utopistów-patriotów Unii Europejskiej,
znajdują się z zdecydowanej mniejszości i to na całe szczęście.
Na szczęście dlatego właśnie, że umiłowanie wielkich tworów
ponadnarodowych jest nie tylko nierealne, ale szkodliwe z obywatelskiego punktu
widzenia. Przykładem doskonałej demokracji, czyli demokracji bezpośredniej,
jest Szwajcaria. Owszem, obywatele tego kraju doskonale zdają sobie sprawę z
tego, że jedność polityczna pozwalała mi nieraz w historii obronić swoją
niepodległość, ale mimo to ludzie najpierw czują się obywatelami swoich
kantonów a dopiero potem Federacji. To mniejsze jednostki terytorialne
zamieszkałe przez mniejsze populacje pozwalają na pełniejszą i sprawniejszą
realizację ideału samorządności, odpowiedzialności za środowisko, w którym się
żyje oraz na wszelkie sposoby rozumianej obywatelskości.
Niewątpliwie wspaniale jest móc podróżować po świecie i
wszędzie czuć się jak w domu. Jeżeli społeczności lokalne są w miarę otwarte i
pozwalają przybyszowi włączyć się w swoje życie i działania, to sytuacja jest
idealna. Niemniej nie ma tak, że tych społeczności lokalnych po prostu nie ma,
bo jest wielka nieokreślona masa ludzi przelewających się z jednego krańca Unii
na drugi. Większość ludzi w dość naturalny sposób dąży do zbudowania jakiejś
stabilizacji (wędrowni Romowie czy Beduini też tworzyli swego rodzaju
stabilizację, choć w ruchu). W Europie objawia się ona m.in. w stałych
osiedlach, w których tworzą się lokalne stosunki, a wraz z nimi społeczności.
Ponieważ muszą się jakoś porozumiewać, umawiają się, że jakiś język/języki
będzie medium porozumienia. W ten sposób tworzyły się grupy etniczne, narodowe
czy państwowe. Od tego nie ma praktycznie ucieczki.
Unia Europejska jak na razie okazuje się tworem niezbyt
wydolnym, zaś jej aktywiści mają zapędy imperialistyczne – chcą stworzyć
supermocarstwo zdolne do konkurowania z USA, Rosją czy Chinami. Plan ambitny,
ale jak dotąd imperiów tak się nie budowało. Imperia budowało się siłą i
obawiam się, że jakiś unijny mądrala byłby z taką siłą gotów wystąpić. W
obecnym kształcie ciała rządzące Unią Europejską, oprócz Parlamentu, do którego
odbywają się wybory, wyłaniane są na tak dziwnych zasadach, że my jako
obywatele swoich państw narodowych, ale oczywiście również jako Europejczycy,
nie mamy żadnych szans kontroli nad rządzącymi. To dlatego ktoś nam narzuca
jeden rodzaj żarówek, albo zakazuje kupowania ziół i leków pochodzenia
roślinnego, a my praktycznie nie możemy nic z tym zrobić. To dlatego ktoś
zakazuje lokalnej społeczności dotować własnego przedsiębiorstwa, doprowadzając
je do upadku, podczas gdy innej lokalnej społeczności tego nie zakazuje. Kto to
w ogóle jest? Skąd się wziął? Żeby to ogarnąć należy chyba co najmniej trzy
lata studiować europeistykę. Nie każdy ma ochotę.
W Unii Europejskiej ani nie ma wolnego rynku, ani
demokratycznych procedur dających otwarte pole dla inicjatyw oddolnych i
lokalnych. To skostniała biurokratyczna machina służąca samej sobie.
Kiedy więc czytam wypowiedź Janusza Palikota o tym, jak to
politycy wmawiają ludziom, że są narodami, a przecież powinni ich uczyć, że są
przede wszystkim Europejczykami, zastanawiam się, czy Janusz Palikot ma
ograniczony dostęp do wiedzy, ograniczoną zdolność obserwacji rzeczywistości,
czy też ograniczoną władzę sądzenia. Ja oczywiście dobrze wiem, że nic z tych
rzeczy. Ten facet, jak nastoletni punk z lat 70. po prostu musi szokować.
Niczego konkretnego nie umie załatwić dla społeczeństwa – pamiętamy jego działalność
w projekcie „przyjazne państwo”, podczas którego wzrosła liczba urzędników, a
państwo stało się bardziej przyjazne dla ich rodzin. Jest sprawnym biznesmenem,
ale dla społeczeństwa nie zrobił zgoła nic. Musi nieustannie zaznaczać swoją
obecność w życiu publicznym, ponieważ gdyby tylko przestał popisywać się
bzdurami, nikt nie traktowałby go poważnie. Zresztą i tak nikt nie powinien.
Co do ideałów hippisowskich – świat bez granic, w którym panują powszechna miłość i szczęśliwość, to chyba jednak należałoby na
ich urzeczywistnienie jeszcze trochę poczekać. Na razie są nie tylko utopijne
ale i szkodliwe. Unia Europejska jako wspólnota niepodległych państw z
otwartymi granicami, swobodnym przepływem ludności, towarów i kapitału to wspaniała
idea i należy ją nadal wspierać, a może z czasem komuś te ideały staną się tak
drogie, że zechce za nie umierać. Na razie ten skostniały biurokratyczny twór
nie jest w stanie przekonać zbyt wielu Europejczyków, by poczuli się najpierw
Europejczykami właśnie a dopiero potem obywatelami swoich państw. Nie wydaje
się, żeby w obecnej sytuacji gospodarczej Unii, zagrożonej bankructwami państw
śródziemnomorskich i wystąpieniem Wielkiej Brytanii, coś takiego nastąpiło w
najbliższym czasie, jeśli w ogóle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz