Powiadają, że kiedy Jerzy Waszyngton był jeszcze
młodzieńcem, ktoś mu wytłumaczył, że przytupywanie w rytm słuchanej muzyki,
kiwanie ręką bądź głową w jej takt i wszelkie manifestacje jej przeżywania nie
przystoją dżentelmenowi, więc pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych do końca
życia tego unikał. Mówiąc krótko, w odbiorze muzyki zachowywał się jak
absolutny sztywniak.
Być może ktoś kiedyś w ten sam sposób wychowywał większość
publiczności tegorocznej białostockiej Jesieni z Bluesem, ponieważ obserwując
salę (wypełnioną po brzegi) można było odnieść wrażenie, że oto siedzimy na
koncercie symfonicznym wymagającym maksymalnego skupienia i bezruchu. Ludzie
reagujący spontanicznie jakąś częścią ciała, lub całym (tańcząc) byli tak
wyjątkowym widokiem, że od razu rzucali się w oczy. Powiedzmy sobie szczerze –
kiedy zdecydowana większość sztywno siedzi przyklejona do swoich foteli, a
tylko kilka osób się kiwa w rytm muzyki, ci ostatni wyraźnie odstają od normy,
bo zachowują się … nienormalnie (normę bowiem ustalili sztywniacy).
Kiedy Magda Piskorczyk postanowiła rozruszać salę i wręcz
wyszła do publiczności idąc z mikrofonem przejściem pośrodku sali kina Forum do
samego końca, publiczność siedząca zarówno po jej lewej jak i po prawej, i tak
nie dała się porwać, choć Magda śpiewa magicznie, zaś jej kapela i chór to żywy
dynamit. Ale gdzie tam, panie… Co ja się tam będę wygłupiał…? Ludzie popatrzą i
będzie obciach na całą wieś… No dobra, miasto.
Być może nasze wychowanie nie jest podobne do tego, jakie
odebrał Jerzy Waszyngton, ale tak czy inaczej mamy szereg zahamowań
wynikających albo ze strachu przed śmiesznością, albo generalnie z jakichś
kompleksów. Być może źródłem naszego sztywniactwa jest ten sam czynnik, który
nakazuje polskim mężczyznom nie tańczyć na weselach przed wypiciem dużej ilości
alkoholu.
Przez krótki moment wydawało mi się, że to, że wczorajsza
białostocka publiczność nie reagowała spontanicznie przy pomocy ciała na rytm
bluesa, przy którym aż się chce przynajmniej przytupywać, spowodowane było faktem, że byli to
ludzie w pewnym wieku. Mam tu na myśli ludzi w swoim wieku i nieco starszych.
Jak się daje zauważyć, publiczności Jesieni z Bluesem przybywa lat, a młodych
fanów bluesa jakoś nie robi się coraz więcej. Młodzież zajmowała chyba jeden,
no może dwa rzędy z lewej strony (patrząc ze sceny). Reszta to byli
zdecydowanie ludzie po czterdziestce (taki eufemizm…).
Ktoś może odnieść wrażenie, że coś mnie ugryzło i zacząłem
krytykować ludzi starszych z powodu samego ich wieku. Nic z tych rzeczy. Chodzi o coś zupełnie innego.
Od dzieciństwa lubiłem oglądać amerykańskie filmy, w których
pokazywano chóry gospel. Przeważnie występują one w scenach, które dzieją się w
murzyńskich kościołach. Zawsze kiedy zaczyna śpiewać chór, publiczność się
ożywia, zaczyna się kiwać i wręcz tańczyć, a niektórzy popadają w stan ekstazy.
Ta spontaniczność zawsze do mnie przemawiała – ten stan, w którym człowiek
pozwala swojemu ciału reagować na to co słyszy nie cenzurując swojego
zachowania, nie przepuszczając go przez filtr zasad wpojonych w drodze szkolnej
i domowej edukacji, nakazujących zachowanie pełne rezerwy i unikania
okazywania emocji. Niewątpliwie na co dzień znajdujemy się w szeregu sytuacji,
w których całkowity luz i spontaniczność nie do końca się sprawdzają –
zwłaszcza w pracy – ale kiedy przychodzimy na imprezę, która z założenia jest
rozrywkowa, dlaczego nie pozwolić sobie na odrobinę luzu? W murzyńskim kościele
wszyscy tańczą – starzy i młodzi. I chyba wiem dlaczego – ponieważ w tym stanie
czują się szczęśliwi. Nie widzę nic złego w byciu szczęśliwym.
Blues wprowadza mnie w stan, w którym na ten krótki czas
zanika moje ego. Ci, którzy interesują się buddyzmem, wiedzą jak wielkim
szczęściem jest pozbycie się poczucia indywidualnego „ja” i roztopienie się w
rzeczywistości. Nie trzeba być jednak buddystą, żeby doznawać takich stanów i
myślę, że każdy z nas faktycznie ich mniej lub bardziej świadomie doświadczył.
Chwile szczęścia często przecież nazywamy „zatraceniem”, choć od razu kojarzymy
to słowo z czymś bardzo negatywnym. Można się jednak zatracić pozytywnie i z
korzyścią dla własnej kondycji psychicznej.
Takiego momentu doznałem podczas koncertu Big Daddy Wilsona
i jego dwóch przyjaciół. Już później doszedłem do wniosku, że blues, który
zaprezentowali, nie powalał jakimiś popisami wirtuozerskimi (choć było kilka
ciekawych popisów solowych gitarzysty i basisty), ale przede wszystkim
elektryzował i hipnotyzował. Dobry blues rozpoznaję po tym właśnie, że od
pierwszych dźwięków wchodzę wraz z muzykami w spazmatyczną synkopę, w której
się zatracam. Uwielbiam te chwile, kiedy mnie po prostu nie ma, bo jest tylko
rytm i dźwięki muzyki, bo ja i te rytmicznie wydawane dźwięki zlewają się w
jedno. Te chwile nie trwają długo (na szczęście lub nieszczęście – zależy jak
na to patrzeć), ale to one stanowią kwintesencję bluesa i tego, co blues daje
ludziom.
W odróżnieniu od koncertu Magdy Piskorczyk, kiedy to
siedziałem wraz z żoną i koleżanką na z trudem znalezionych kinowych fotelach, podczas
koncertu Big Daddy Wilsona stałem i pozwoliłem ciału reagować na muzykę. Jak
kiedyś będziecie na koncercie bluesowym to gorąco polecam!
Bodźcem do pozostania w pozycji stojącej podczas tego
występu była pewna sytuacja, która też dobrze ilustruje stan umysłu tegorocznej
publiczności. Otóż na Jesieni z Bluesem bywało tak, że ludzie często zmieniali swoje
miejsca. Część szła pod scenę tańczyć, ktoś inny zajmował na jakiś czas wolne
miejsce siedzące. Jak ktoś się zmęczył tańcem, siadał tam, gdzie widział wolny
fotel. Miejsca nigdy nie były numerowane. Tym razem było zupełnie inaczej. Sala
była wypełniona, co oczywiście jest dużym plusem. Pół rzędu wolnych foteli było
zarezerwowanych dla VIPów. Na koncert Magdy Piskorczyk znaleźliśmy miejsca –
początkowo podążyliśmy w kierunku tych zarezerwowanych (z daleka nie widać było
naklejonych napisów), potem z trudem, ale znaleźliśmy jakieś.
Po przerwie, zwyczajem ze starych edycji festiwalu, kiedy
Big Daddy Wilson już zaczął grać, zajęliśmy pierwsze lepsze trzy wolne
siedzenia. Pięć minut później przyszli ludzie, którzy siedzieli tam przed
przerwą i zrobiła się sytuacja, jak za komuny, kiedy to czasami sprzedawano
dublujące się bilety i robiła się awantura („To miejsce jest moje!” „Ale z
mojego biletu wynika, że moje!” itd.). Kiedy pani powiedziała nam, że to
miejsca jej i jej partnera, moja żona i koleżanka przesunęły się (na szczęście
z tamtych siedzeń nikt ich już nie przegonił), natomiast ja wstałem i stanąłem
sobie pod ścianą. Była to najlepsza decyzja, jaką podjąłem podczas tegorocznej
Jesieni z Bluesem. Kiedy Big Daddy Wilson wybił rytm kolejnego utworu, cały się
owemu rytmowi poddałem.
Na koncercie Nocnej Zmiany Bluesa z Janem Błędowskim od
początku nawet nie próbowałem znaleźć miejsca siedzącego. I to też była dobra
decyzja.
Jak już wspomniałem, w latach poprzednich przed samą sceną
zawsze kłębił się niewielki tłumek (wielki być nie mógł, bo miejsca za mało)
ludzi, którzy tańczyli. W tym roku niczego takiego nie dało się zauważyć. Być
może działo się tak dlatego, że całą tę przestrzeń zajęli fotoreporterzy
nieustannie robiący zdjęcia wykonawcom. Młodzi ludzie, którzy siedzieli w
drugim rzędzie na lewo (patrząc od strony sceny), dobrze się bawili, ale nie
wyszli pod scenę potańczyć. Znak czasów?
Generalnie można było odnieść wrażenie, że oto publiczność
filharmoniczna przyszła na koncert bluesowy i przyniosła tu swoje obyczaje. W
żadnym wypadku nie można bowiem powiedzieć, że publiczność była niewdzięczna
lub, że nie podobało się jej wykonanie utworów prezentowanych przez artystów.
Wręcz przeciwnie. Każdy utwór wieńczyły rzęsiste brawa. Co jakiś czas udawało
się skłonić publiczność do wspólnego klaskania w rytm muzyki. Niemniej, na początku wymagało to dużo
wysiłku.
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że publiczność rozgrzała się na
dobre dopiero przy Nocnej Zmianie Bluesa, ale zaraz potem trzeba było już
wyjść, bo był to już ostatni punkt programu.
Poprzedniego dnia, czyli podczas występu grupy gospel The
Jackson Singers, też widać było, że publiczność jest pozytywnie naładowana
przekazem muzyków, ale gdyby nie wyraźne wezwanie do wstania i klaskania,
spontanicznie nikt by tego nie zrobił. Zresztą kiedy tylko nadarzyła się
okazja, żeby znowu usiąść wydawało się, że większość zrobiła to z ulgą.
Jeśli chodzi o odpowiadanie śpiewem na wezwania ze sceny,
było różnie, ponieważ prawdopodobnie części utworów publiczność nie znała lub
angielszczyzna refrenu stanowiła zbyt wielkie wyzwanie. W ten sposób choć „He’s got
the whole world in His hands” praktycznie się nie udało w wykonaniu
publiczności, to już wszyscy pięknie śpiewali „down by the River side” i „Oh,
Happy Day!”
Wczoraj Magda na początek zaproponowała refren, którego
prawdopodobnie nikt nie zrozumiał, więc bał się powtarzać. Potem było już
trochę lepiej, choć daleko od „boskiego szału” z kościołów czarnych
baptystów. Magda z pewnym wyrzutem zauważyła, że pewnie wszyscy sobie przypomną
angielski, kiedy będzie występował Big Daddy Wilson i… miała dużo racji.
Czarnoskóry muzyk przede wszystkim mówił i śpiewał z doskonałą dykcją (jeśli
komuś się wydaje, że blues to musi być jakiś rytmiczny bełkot pod nosem w
nikomu niezrozumiałym slangu, to stanowczo temu przeczę). Refren, który chciał,
żebyśmy z nim śpiewali też był bardzo wdzięczny ("all we need is love" – jak z
Beatlesów prawie). Sławomir Wierzcholski natomiast nie postawił wysokich
wymagań językowych i dykcyjnych, przez co uzyskał chyba najlepszy efekt, bo
publiczność z rozkoszą wykrzykiwała „Hau hau hau hau” czy „chory chory chory”
(Jestem chory na bluesa). I naprawdę cała sala się na dobre rozbujała, ale w
tym momencie niektórzy zaczęli już przezornie udawać się do szatni –
prawdopodobnie, żeby później uniknąć długiej kolejki – i wracać na salę z
okryciami wierzchnimi. Wielkie poczucie jedności, jakie daje wspólny śpiew i
zabawa zaczęło się rozpraszać.
Tegoroczna Jesień z Bluesem to również nagrody z okazji
jubileuszów artystów. Magda Piskorczyk wystąpiła na tym festiwali równo 10 lat
temu, a pamiętam to doskonale, ponieważ po jej ówczesnym występie napisałem
spontaniczny list do Blues.pl, (gdzie go zamieszczono jako „głos nauczyciela z
Białegostoku"), w którym wróżyłem Magdzie wielką przyszłość bluesową. Cały czas
jestem wielbicielem jej głosu i tego, jak czuje bluesa (bez cudzysłowu!). Cały
czas też trzymam za nią kciuki! Z racji specyfiki muzyki, jaką wykonuje, z
pewnością nie może liczyć na wielką karierę w plastikowych mediach, dlatego
życzę jej i sobie również, żeby blues i gospel nadal się rozwijały i
przyciągały kolejne pokolenia fanów. Pięknym gestem ze strony Magdy było
podziękowanie dla Eli Puczyńskiej, która od lat jest odpowiedzialna w Białostockim
Ośrodku Kultury właśnie za Jesień z Bluesem i promocję młodych artystów.
Nagrodę z rąk prezydenta Truskolaskiego (to m.in. dla niego
były te zarezerwowane krzesła) odebrał Sławomir Wierzcholski, niedościgły
mistrz harmonijki, który zadebiutował w Białymstoku 30 lat temu, za co również
pięknie naszemu miastu podziękował.
Ja osobiście doznałem wielkiego wzruszenia, kiedy Sławomir
Wierzcholski zaprosił na scenę Jana Błędowskiego, który dla niego samego był
już wzorem i idolem, kiedy dopiero zaczynał przygodę z muzyką. Jan Błędowski to
skrzypek legendarnej grupy Krzak, która to w tym samym czasie co białostocka
Kasa Chorych z Ryszardem Skibińskim, czyli na początku lat 80. (działali już w
latach 70. ubiegłego stulecia) sprawiła, że blues był integralną częścią „mainstreamowej”
sceny muzycznej. Moje pokolenie bowiem nie traktowało bluesa jako muzyki
niszowej, ale jak najbardziej popularnej, choć oczywiście w pozytywnym
znaczeniu tego słowa. Po tylu latach usłyszałem Jana Błędowskiego i jego
skrzypce na żywo! Naprawdę wielkie przeżycie, zwłaszcza, że jest to nadal nie
tylko wirtuoz swojego instrumentu, ale również żywiołowy showman.
Za dwa wspaniałe wieczory spędzone w białostockim kinie „Forum”
jestem niezwykle wdzięczny artystom, którzy zagrali i zaśpiewali tak, jak
gospel i bluesa tylko można grać i śpiewać, czyli oddali temu całą swoją duszę.
Wdzięczny jestem również organizatorom Jesieni z Bluesem, dzięki którym w
ponure listopadowe wieczory mogę się przenieść w zupełnie inny świat. Świat, w
którym jestem szczęśliwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz