Wiadomo nie od dziś, że ci, którzy znajdują się między
walczącymi stronami dostają po łbie od nich obu, a rozpaczliwe krzyki, że oto
„jam jest pokój czyniący, do zgody was nawołujący i krwi rozlewowi
zapobiegający” brzmią żałośnie, bo wojownicy wprawieni w ruch są na nie głusi.
Poczuwszy zapach krwi, tylko ku niej kierują swoje kroki, a wszystko co znajdą
po drodze, po prostu miażdżą. Wszelkiej maści centrowcy, mediatorzy i
„dyskutanci” są traktowani jak ciepłe kluchy i zawracacze głowy, a jeżeli
jeszcze stoją na drodze walczącym, nie ma dla nich w ogóle racji bytu.
Żeby to jeszcze było tak, że ludzie raz na zawsze pozostają
albo wojownikami (tej czy przeciwnej opcji), albo tymi pokój miłującymi, sprawa
byłaby przynajmniej prosta i klarowna. Niestety te postawy podlegają dynamice
zjawisk i często zależą od nastroju chwili. Nigdy nie wiemy kiedy miłośnicy
pokoju powiedzą nagle „dość, bo tamci faktycznie przesadzili w prowokowaniu
naszych, więc naszym już naprawdę nie pozostało nic innego, jak tylko ich przykładnie
ukarać”. Kwestią indywidualną pozostaje, kiedy następuje ten moment rezygnacji
ze wzniosłego pacyfizmu i przejście „na ciemną stronę mocy”. Trzeba przecież
zdawać sobie sprawę z tego, że „ciemna strona mocy”, czyli zwrot użyty w Gwiezdnych wojnach jako synonim czystego
zła, wcale czystym złem nie jest, a często po prostu naturalnym instynktem
samozachowawczym uruchamiającym groźne, ale jakże pożyteczne mechanizmy
obronne.
Pacyfizm miał być siłą spajającą międzynarodowy ruch
socjalistyczny przed I wojną światową.
Wspólna akcja, m.in. powszechny strajk w Niemczech i we Francji, miała
sparaliżować agresywne działania rządów obu krajów. Nic z tego nie wyszło.
Kompletnie nic. Kiedy sytuacja się zaostrzyła, socjaliści po obydwu stronach
poparli swoje rządy i świat pogrążył się w zamęcie, w którym ginęli ludzie – w
gruncie rzeczy z powodu rywalizacji europejskich mocarstw w zamorskich
koloniach (w pewnym uproszczeniu oczywiście). Tylko bolszewicy Lenina
sprowadzonego niemieckim pociągiem do Piotrogrodu wywołali rewolucję we własnym
kraju, kiedy daleko w jego głębi stacjonowały niemieckie wojska.
Głosy pacyfistów przed samą I wojną światową były głosami
wołającymi na puszczy. Kiedy grupy, które mają gdzieś prawdziwie żywotne
interesy i które są naprawdę zdeterminowane, postanawiają postawić na
rozwiązanie zbrojne, pacyfiści działający „społecznie”, czyli tacy, dla których
pokój jest wartością samą w sobie, przegrywają.
Pacyfiści nigdy nie mają łatwego życia, ponieważ najczęściej
są odbierani jako „pożyteczni idioci” działający na korzyść wroga. Niestety,
kiedy jest się atakowanym i „nadstawia drugi policzek”, trudno liczyć, że
atakujący się zatrzyma i zastanowi nad swoją głupotą. Atakujący mają swoje cele
i je po prostu wykonują – bez emocji i z wyrachowaniem – dlatego trudno nawet
apelować do jakichś ludzkich uczuć z ich strony. Na to jest za późno.
Jeśli spojrzymy na historię terroru IRA, który z ruchu
narodowowyzwoleńczego przekształcił się w ruch walczący o „lepszą Irlandię” niż
ta osiągnięta w 1921 r., a potem o oderwanie Irlandii Północnej od
Zjednoczonego Królestwa, zaobserwujemy spiralę przemocy, której nie można było
zatrzymać. Kiedy tylko jakiś przywódca Irlandzkiej Armii Republikańskiej
wykazywał tendencje ugodowe w stosunku do Anglików, wkrótce był eliminowany
przez swoich towarzyszy broni jako zdrajca, zaś jego miejsce zajmował jakiś
młodszy jastrząb. Chciałoby się wierzyć, że energia i motywacja działaczy IRA
uległy naturalnemu osłabieniu i dlatego przestaliśmy być bombardowani przez
media jej atakami terrorystycznymi, ale o wiele bardziej prawdopodobna teoria
to ta, która zakłada, że odkąd upadł Związek Sowiecki, nie miał kto finansować
działalności terrorystycznej Irlandczyków.
Pojawienie się państwa Izrael na ziemiach starożytnej
Palestyny, stało się upadająca kostka domina poruszająca cały ich ciąg. Może
nawet trafniejszym porównaniem byłaby reakcja jądrowa, która przecież również
polega na rozszczepianiu kolejnych jąder atomów przez poprzednie. Palestyńscy
Arabowie, którzy opuścili swój kraj, nie chcieli się rozpłynąć wśród Arabów
jordańskich. Jako zwarta grupa chcieli przejąć w Jordanii władzę. Spacyfikowani
częściowo zostali w Jordanii, a częściowo wyemigrowali do Libanu destabilizując
ten jeden z najdoskonalej urządzonych państw Bliskiego Wschodu.
Oczywiście fascynującym tematem jest to, czy państwo Izrael
musiało powstać, czy Żydzi z całego świata dobrze zrobili, że stworzyli sobie
państwo na ziemiach zamieszkałych przez prawie 2000 lat przez Arabów.
Tworzenie państwa narodowego, bo przecież o takie chodziło, a nie o żadne
uniwersalne imperium, wiąże się z pewnym założeniem, a mianowicie, że będzie
dominowała jedna grupa kulturowa (etniczna, religijna). Państwo Izrael zostało
stworzone przez Żydów dla Żydów. Atmosfera po II wojnie światowej była
sprzyjająca, ponieważ potworność Shoah była jeszcze świeża w pamięci całego
świata. Palestyną rządzili jeszcze na mocy przedwojennego mandatu Brytyjczycy,
a miejscowych Arabów nikt o zdanie nie pytał.
Powstanie państwa żydowskiego na Bliskim Wschodzie
zmobilizowało do działania siły arabskie, ale na nieszczęście dla tych
ostatnich armia młodego Izraela za każdym razem okazywała się silniejsza, więc
nie dość, że Egiptowi czy Syrii nie udało się wejść na teren Palestyny, to same
te państwa na dłużej czy krócej traciły kontrolę nad własnymi terytoriami
(Wzgórza Golan, Półwysep Synaj). Tymczasem ogromna liczba Palestyńczyków
wyemigrowała m.in. do haszemickiego królestwa Jordanii (dawnej Transjordanii),
tudzież innych krajów arabskich, skąd trudno już było powrócić i działać na
terenie samej Palestyny.
Działalność OWP, tudzież innych organizacji palestyńskich,
tudzież pośrednictwo międzynarodowe po latach walk doprowadziło do utworzenia
Autonomii Palestyńskiej – podzielonej na dwie odseparowane od siebie części –
jedną nad Jordanem, a drugą w strefie Gazy. W tej ostatniej mieszkańcy oddali w
demokratycznych wyborach Hamasowi, czyli organizacji skrajnie antyizraelskiej,
odpowiedzialnej za szereg zamachów terrorystycznych na terenie samego Izraela,
w tym ostatniego ataku rakietowego, który, jak zwykle zresztą spowodował odwet
ze strony superpotęgi militarnej, czyli państwa Izrael.
Pominąłem tutaj cały szereg istotnych szczegółów, ale nie
chodziło mi o szczegółowy wykład historii stosunków izraelsko-palestyńskich,
ale o bardzo ogólny ich zarys. Chodzi
m.in. o to, że obecnie, po prawie 65 latach istnienia państwa Izrael, dyskusje
czy takie państwo ma rację bytu, czy nie, nie ma najmniejszego sensu. To są już
trzy pokolenia (licząc w uproszczeniu) ludzi tam urodzonych i wychowanych,
którzy innego domu nie mają. Izrael jest jednym z uznanych przez społeczność
międzynarodową państw i wszelka dyskusja na ten temat wydaje się
bezprzedmiotowa. Palestyńscy Arabowie, którym pojawienie się owego państwa
niejako stworzyło odrębność tożsamość narodową – palestyńską właśnie, to
kolejny fakt, nad którym należy przejść do porządku dziennego, zaś dyskusja na
temat istnienia czy nie istnienia Palestyńczyków jako narodu nie ma sensu. Oni
są i czują się narodem.
Utworzenie Autonomii Palestyńskiej dało całemu światu, który
przez ponad pół stulecia z zapartym tchem przyglądał się sytuacji na wschodnim
wybrzeżu Morza Śródziemnego, dało początek pewnej nadziei i spowodowało pewną
ulgę wśród tej części społeczności międzynarodowej, która interesuje się
polityką i której drogie są takie wartości, jak pokój czy współpraca między
narodami. Wyobrażałem sobie, że nadzieja na dłuższy pokój zagościła również w
umysłach wielu Żydów i Arabów (Izraelczyków i Palestyńczyków). Dlaczego tak się
nie stało i dlaczego znowu mamy przykład kolejnego ogniwa w niekończącym się
łańcuchu walk izraelsko-palestyńskich?
Jedynym logicznym wytłumaczeniem całej sytuacji jest brak
dobrej woli po obydwu stronach. Pisząc „po obydwu stronach” nie mam na myśli
całych owych stron, czyli wszystkich członków jednego czy drugiego narodu, ale
tych ich przedstawicieli, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia.
W wielkim uproszczeniu, ale chyba sięgając do sedna sprawy,
można stwierdzić, że przez całą historię państwa Izrael, a może wręcz
syjonizmu, jego przywódcom (z kilkoma wyjątkami) nie zależało na pokojowym
ułożeniu się z Palestyńczykami, ale z ich całkowitą eliminacją z ziem, które
owi przywódcy uznali za docelowy obszar swojego państwa. Tenże obszar obejmuje
całą strefę Gazy i Cisjordanię. Ziemie te mają być otwarte na osadnictwo
żydowskie, ponieważ ich koncepcja jest z gruntu nacjonalistyczna. Czy wszyscy
Izraelczycy (Żydzi) podzielają taką koncepcję swojego narodu i państwa? Z całą
pewnością nie, ale to dla nacjonalistycznych przywódców nie ma żadnego
znaczenia.
Z drugiej strony celem przywódców Palestyńczyków (Arabów)
jest całkowita likwidacja państwa Izrael i zepchnięcie całej ludności
żydowskiej do morza. To jest cel być może drugoplanowy, dalekosiężny, ale on
przyświeca każdemu pokoleniu tych, którzy obejmują władzę nad organizacjami
palestyńskimi. Organizacje te z kolei albo cieszą się popularnością wśród
ludności „cywilnej”, jako jedyni owej ludności obrońcy, albo ludność ta żyje przed nimi w
strachu, ponieważ np. Hamas potrafi stosować przemoc wobec własnych rodaków.
Te ostateczne cele, jak nietrudno zauważyć, są ze sobą
diametralnie sprzeczne, a wynik takiej gry może być tylko zero-jedynkowy.
Nie ma żadnego znaczenia, że np. premier Mosze Szaret był
człowiekiem otwartym na dialog z Arabami i prawdopodobnie miał szczere chęci
uczynienia z Izraela państwa, w którym Żydzi i Arabowie żyją ze sobą w
harmonii, skoro generałowie armii i jego właśni ministrowie jeździli na
prywatne konsultacje z Davidem Ben Gurionem, który mimo ustąpienia ze
stanowiska premiera, i tak sprawował faktyczną władzę? Co z tego, że premier
Icchak Rabin był człowiekiem dobrej woli i chciał pokoju z Palestyńczykami na
zasadzie wzajemnego szacunku, skoro został zamordowany przez własnego
fanatycznego rodaka?
Wymóg społeczności międzynarodowej zahamowanie budowania
osiedli żydowskich na ziemiach przyznanych Palestyńczykom ma co najmniej 40
lat, ale osiedla powstają nadal. Na dodatek na „pierwszy front” styku z
palestyńskimi sąsiadami nie idą wcale liberalni Izraelczycy, ale żydowscy
fanatycy, którzy z Biblią w ręku i obłędem w oczach wykrzykują, że w tej
księdze czarno na białym jest napisane, że te ziemie Bóg dał Żydom. Tacy ludzie
z całą pewnością nie są ambasadorami pokoju, nie mówiąc już o pojednaniu.
Przywódcy tacy jak Benjamin Netanjahu świadomie kontynuują
politykę faktów dokonanych, których ostateczny cel jest jasny. Jeżeli się
zatrzymuje, robi to z powodów czysto taktycznych. Każdy atak ze strony
terrorystów palestyńskich zostanie z całą pewnością wykorzystany do odwetu
dziesięciokrotnie przewyższającego swoimi skutkami skutki samego ataku, da
kolejny pretekst do wejścia wojsk lądowych i kolejnego zajęcia ziem Autonomii
pod osadnictwo żydowskie. Może nawet celowo wysyła do tych osiedli fanatyków,
żeby ci zaogniali atmosferą i dawali mu pretekst do interwencji.
Po stronie arabskiej wcale nie jest lepiej. Pamiętajmy co
jest głównym celem najsilniejszych organizacji palestyńskich. Przywódcy tychże
są w dodatku zakładnikami swoich własnych założeń, bo o ile niektórzy, z
powodów taktycznych, idą na pewne ustępstwa – kompromisy są Palestyńczykom
potrzebne, żeby nie dać się całkowicie eksterminować w związku ze zdecydowaną
przewagą armii izraelskiej – ale nie mogą zrezygnować z postulatu likwidacji
państwa żydowskiego, ponieważ straciliby własną rację bytu i mogliby zostać
wyeliminowani przez własnych ambitnych i fanatycznych podwładnych.
Ataki terrorystyczne ze strony palestyńskiej są przy tym
dowodem jakiejś chorobliwej krótkowzroczności, czy też po prostu czystej
głupoty. Być może mają na celu zwrócenie uwagi świata arabskiego i w ogóle
muzułmańskiego, tudzież zorganizowanie wielkiego islamskiego odwetu, ale
doświadczenie powinno ich było nauczyć, że ta metoda się nie sprawdza.
Atakowanie więc celów cywilnych, czy to w postaci samochodów-pułapek,
obwiązywaniu się bombami i wysadzaniu w miejscach publicznych, gdzie zbiera się
wielu Żydów-cywilów, czy ataki rakietowe na cele na terenie Izraela, jest po
pierwsze podłą metodą walki, jak wszelki terroryzm, w którym giną cywile,
ludzie zupełnie niewinni, w tym dzieci, a po drugie, znowu jak pokazuje
najnowsza historia, te działania jeszcze nigdy nie przyniosły Palestyńczykom
żadnych wymiernych korzyści. Wręcz przeciwnie, każda akcja ze strony Arabów
wzmacniała po pierwsze pozycję „jastrzębi” we władzach Izraela i ich popularność wśród
społeczeństwa („jedyni prawdziwi obrońcy”), a po drugie wzmacniała pozycję
państwa Izrael w stosunku do całego świata arabskiego. Benjamin Netanjahu
niemal czekał na pierwszy atak terrorystyczny ze strony Hamasu, żeby pokazać
całemu światu, że Izrael jest ofiarą (no bo i faktycznie stał się ofiarą ataku
rakietowego), a następnie żeby zrobić kolejny krok w kierunku ograniczenia
autonomii Strefy Gazy, a może w dalszym planie jej całkowita likwidacja i
rozszerzenie ziem pod osadnictwo żydowskie.
Tragedia klasyczna polega na tym, że naprzeciwko siebie
stają dwie racje równorzędne, a przyglądając się konfliktowi z boku trudno
poprzeć jedną ze stron. Sympatia wielu obserwatorów pozostaje po stronie
Palestyńczyków, co budzi rozgoryczenie Izraelczyków, którzy narażeni są na
terrorystyczne ataki. Nie dziwię się ich uczuciom, ale kwestia w tym wypadku
jest dość prosta do wytłumaczenia, choć to dla nich żadne pocieszenie. Pomijam
tutaj tradycyjny antysemityzm, bo ten oczywiście nadal oddziałuje na
wiele ludzkich umysłów. Nie można jednak do antysemickiego worka wepchnąć całej
masy krytyków państwa Izrael czy sympatyków Palestyńczyków, ponieważ ich
odczucia biorą się z zupełnie innych źródeł. Nietrudno za każdym razem zauważyć,
że po każdym ataku terrorystycznym ze strony którejś z organizacji
palestyńskich, odwet Izraela jest o wiele silniejszy i przynosi o wiele więcej
zniszczeń materialnych i ofiar w ludziach, niż palestyński akt terroru. Izrael
jest cały czas, i słusznie zresztą, uważany za stronę silniejszą. Prowokacje
Hamasu są wyrachowane, ponieważ być może celowo narażają część własnej ludności
cywilnej, żeby całemu światu udowodnić, jaki Izrael jest zły. Politycy
izraelscy, typu Ariel Sharon, czy obecnie Benjamin Netanjahu, za swoją strategię
przyjęli pokazać, że faktycznie Izrael jest tak zły, że lepiej z nim nie
zaczynać. W ten sposób działania obydwu stron są komplementarne – niejako wychodzą
naprzeciw oczekiwaniom wroga i dają mu podstawę do legitymizacji swojej racji
bytu. Ofiary cywilne po obu stronach prawdopodobnie wlicza się w koszty takiej
polityki.
Ekstremiści prowokując zło ze strony przeciwnika, umacniają
swoją pozycję wśród swoich, bo w ten sposób przekonują do siebie nawet swoich
wewnętrznych przeciwników i przyciągają chwiejnych, tłumacząc im, że tylko oni
są w stanie ochronić naród. W ten sposób następuje konsolidacja obu stron wokół
swoich radykalnych przywódców. W ten sposób na pokój nie ma żadnych
szans.
A świat? Świat patrzy obecnie na Izrael jak na Stany
Zjednoczone w XIX wieku, a na Palestyńczyków jak na eksterminowanych Indian.
Cóż, Komancze czy Siuksowie też atakowali i wyrzynali niewinnych białych
osadników. W odwecie US Army wysyłała kawalerię i kolejną grupę tubylców można
było zamknąć w rezerwacie, a najsilniejsze osobowości fizycznie wyeliminować.
Tzw. ludzie dobrej woli są po stronie słabszych, a nietrudno zauważyć, kto z
każdego ataku palestyńskiego wychodzi wzmocniony.
Czy jest nadzieja na pokój na Bliskim Wschodzie? Jakieś 12
lat temu nawet zacząłem taką żywić w rozmowach moim kolegą, Jordańczykiem,
którego ojciec przybył do tego kraju z Palestyny po wypędzeniu przez wojska
izraelskie. Potem jednak przyszedł 11 września i nic już nie było takie jak
przedtem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz