Ustąpienie Waldemara Pawlaka ze stanowisk państwowych
(wicepremiera i ministra gospodarki) po przegranej w wyborach o przywództwo we
własnej partii to z jednej strony zjawisko zdrowe, ponieważ człowiek, który nie
ma poparcia we własnym zapleczu politycznym, nie powinien mieć mandatu do
pełnienia funkcji państwowych. To, czy Waldemar Pawlak zachowuje się jak
dziecko, które się obraziło i zabrało swoje zabawki, to już jest wyłącznie jego
sprawa. Normalnie jednak tak właśnie powinien się zachować i w krajach o
dłuższej tradycji demokratycznej prawdopodobnie nikogo by jego dobrowolna
dymisja nie zdziwiła.
Wszystko byłoby więc wspaniale – władza w PSL powinna
płynnie przejść w ręce ekipy Janusza Piechocińskiego, zaś stanowiska państwowe
sprawowane przez działaczy PSL w ramach umowy koalicyjnej z PO również. Niby
proste, ale nie do końca.
Pewien mój młody znajomy, który jest działaczem młodzieżówki
PO zauważył na FB, że oto będzie teraz problem z PSL. Oczywiście nie potrafiłem
sobie odmówić kilku złośliwych komentarzy, bo przecież wiadomo nie od dziś, że
jeśli chodzi o utrzymywanie się „na stołkach” z PSLem nigdy nie ma problemów,
gdyż partię tę stanowią ludzie o bardzo silnym instynkcie samozachowawczym i
poczuciu własnego interesu. Młody człowiek zwrócił jednak uwagę na pewien
prosty fakt, który niestety ilustruje chore układy w polskich partiach
politycznych. Otóż napisał, że Piechocińskiemu trudno będzie rządzić, ponieważ
został wybrany głosami działaczy lokalnych, zaś Warszawa (warszawka), czyli
klub parlamentarny PSL to ludzie Pawlaka. Piechocińskiemu może więc zabraknąć
zaplecza w samej stolicy, a konkretnie w Sejmie.
Oczywiście nadal kpiłem z toku rozumowania młodego
człowieka, bo z jego słów wynikało ni mniej ni więcej, ale to, że prawo do
władzy mają działacze szczebla centralnego, zaś ci „z prowincji” powinni chyba
tylko słuchać i potakiwać. Rozumowanie takie bardzo jasno wskazuje jak
traktowana jest demokracja i obywatelskość przez aktywistów aparatu partyjnego.
Tymczasem uwaga młodego działacza PO na temat braku
warszawskiego zaplecza Janusza Piechocińskiego jest jak najbardziej
uzasadniona. Nie przejmowałbym się jednak w tym wypadku tą jednorazową
sytuacją, z którą nowy prezes PSL chyba sobie jednak jakoś poradzi, ale w ogóle
systemem wyłaniania elit rządzących.
To, że Janusz Piechociński demokratycznie wygrał wybory we
własnej partii i pokonał jej wieloletniego wodza, to dobry sygnał, bo znaczy,
że coś się w tej partii dzieje, że nie jest skostniałą sektą jednego guru.
Natomiast to, że może się okazać, że klub parlamentarny pozostaje w opozycji do
działaczy lokalnych jest niestety wynikiem obecnej chorej ordynacji wyborczej.
Otóż w demokracjach o dłuższych tradycjach, np. brytyjskiej,
taka sytuacja, jaka nastąpiła w PSL oczywiście mogłaby mieć miejsce – pamiętamy
jak Margaret Thatcher musiała ustąpić Johnowi Majorowi (człowiekowi z własnej
partii), czy Tony Blair Gordonowi Brownowi (w obydwu przypadkach wyraźne
osobowości ustąpiły ludziom dość nijakim, ale to już inna kwestia).
Przetasowania wewnątrz partii od razu znajdują odzwierciedlenie w sytuacji
państwa, czyli w obsadzie najważniejszych w nim stanowisk. Nie ma jednak mowy o
tym, że doły partyjne na prowincji urządzają jakiś zamach skierowany przeciwko
posłom do Parlamentu w Londynie, ponieważ jeśli nawet niezadowolenie dołów ma
miejsce, ujawni się przy kolejnych wyborach parlamentarnych. Jest bowiem
oczywiste, że partią będą kierować politycy z pierwszych stron gazet, ci,
którzy zasiadają w londyńskim parlamencie, w tym ci, którzy będą tworzyć albo
rząd albo gabinet cieni. Dzieje się tak dlatego, że ludzie ci mają
najsilniejszy mandat do sprawowania władzy zarówno państwowej, jak i partyjnej,
ponieważ okazało się, że mają poparcie wyborców w konkretnych okręgach
wyborczych, ponieważ to ci wyborcy zaufali im i posłali ich do Parlamentu.
Ludzie z mandatem od wyborców są naturalnymi przywódcami swoich partii. Nie ma
więc tak, a przynajmniej oficjalnie, że oto większość parlamentarna sprawuje
władzę, a tu nagle jakaś prowincjonalna mafia wewnątrz tejże większościowej
partii w tym czasie szykuje na tę władzę spisek. Owszem, może pojawić się
ferment i niezadowolenie, ale wtedy to grupa parlamentarna musi dokonać zmiany,
albo niezadowoleni muszą poczekać do następnych wyborów parlamentarnych, a więc
państwowych. Wtedy jest okazja do przetasowań wewnątrz partii tak, żeby
wystawić takich ludzi, którzy będą z jednej strony w stanie zdobyć zaufanie
społeczności lokalnych (wyborców), a po drugie sprawnie kierować krajem – bo to
tacy ludzie są generalnie godni sprawować wszelkie kierownicze stanowiska, w
tym w partiach. Opozycja wewnątrz danej partii na zasadzie prowincja-stolica
może sobie nawet zaistnieć, ale nie ma przełożenia na rządzenie krajem, bo to
jednak klub parlamentarny jest równocześnie kierownictwem partii, a jej władze
naczelne stanowi premier lub szef gabinetu cieni. Proste i przejrzyste.
O taką klarowność sytuacji a równocześnie o stabilny i silny
rząd oparty o mandat społeczeństwa chodzi i dlatego jestem za jednomandatowymi
okręgami wyborczymi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz