Kilka lat temu, z okazji polskiej
publikacji pewnej popularnej powieści, wygrałem rower. Stało się tak, ponieważ
wydawnictwo Świat Książki z okazji wydanie Szyfru
Szekspira Jennifer Lee Carrell ogłosiło konkurs na dwuwiersz poświęcony
mistrzowi ze Stratfordu. Napisałem, wysłałem i wygrałem rzeczony rower. Odtąd
Szekspir zawsze będzie mi się kojarzył z cyklizmem (taki żarcik!).
Książkę przeczytałem bardzo
szybko, ale ponieważ popularne powieści sensacyjne, jeśli już czytam, to robię
to z nastawieniem na czystą rozrywkę i nie staram się specjalnie zapamiętywać
wszystkich wątków, niewiele z niej dziś pamiętam, ale chyba sięgnę do nie
ponownie, ponieważ w bardzo przystępny sposób (jak to powieść popularna
właśnie), bez setek przypisów i naukowego słownictwa przestawia wszystkie
„alternatywne szkoły” na temat autorstwa dzieł Szekspira. Wiemy bowiem nie od
dziś, że przez wieki aż po dzień dzisiejszy wielu podważa geniusz londyńskiego
aktora, absolwenta szkoły parafialnej w prowincjonalnym miasteczku, który nie
mógłby wszak posiąść tak rozległej wiedzy na temat nazw geograficznych,
dworskich obyczajów czy mitologii. Niemniej ci, którzy wątpią w Szekspira, nie
są jedną zwartą grupą, a dzielą się na szereg „sekt”, czy też „szkół”, z
których każda przypisuje autorstwo dzieł wielkiego Williama komuś innemu.
Jedną z nich są tzw.
oksfordczycy, którzy uważają, że autorem wszystkich dzieł Szekspira jest Edward
de Vere, 17. hrabia Oxford. Teoria ta, dość popularna w latach 20. ubiegłego
stulecia, nie znalazła zrozumienia wśród szekspirologów głównego nurtu, ale nie
przeszkadzało to reżyserowi Rollandowi Emmerichowi uczynić z niej osnowę do
swojego filmu na ten temat.pt. Anonimus
(2011).
Dobrze zrobione filmy historyczne
mają to do siebie, że potrafią widzowi nieźle namącić w głowie. Co z tego, że
człowiek coś tam przeczytał i coś tam wie, skoro na ekranie dzieją się rzeczy
tak sugestywne, a jeśli na dodatek scenograf dobrze oddaje realia epoki,
poddajemy się magii obrazu do tego stopnia, że nasza wiedza wydaje się jakaś
szara, nudna i w rezultacie mniej prawdziwa od filmowych bajek. Zakochany Szekspir Johna Maddena z 1998
r. jest przykładem tego, jak zręcznie wymyślona opowieść oraz wartko
poprowadzona akcja, a przy tym świetna gra aktorów, potrafią zrobić widzowi
wodę z mózgu. (Oczywiście nie mam tutaj na myśli zimnokrwistych krytyków,
którzy filmowym emocjom nigdy się nie poddają).
Anonimus jako dzieło sztuki filmowej ma swoje niedociągnięcia, zaś
fakty historyczne interpretuje nader swobodnie. Elżbieta I, „królowa-dziewica”,
która faktycznie nie gardziła cielesnymi pokusami i posiadała kochanków, w
filmie okazuje się matką wcale niemałej czeladki bękartów. Na dodatek Oxford
okazuje się nie tylko ojcem jednego z nich, ale równocześnie pierwszym z
nieślubnych dzieci królowej. Mamy więc do czynienia z nieświadomym kazirodczym
związkiem typu Edyp-Jokasta.
Edward de Vere w filmie Emmericha
to człowiek całkowicie poświęcony pisaniu poezji i dramatów. Purytański teść
sir William Cecil nie potrafi wybić mu miłości do literatury z głowy, zaś
zakompleksiony szwagier, sir Robert Cecil nieustannie mu bruździ. Wszystkie
interpretacje sztuk Szekspira w świetle Anonimusa
muszą zblednąć, bo chodziło przecież o bieżące komentarze polityczne (np.
Ryszard III zostaje garbusem, bo Robert Cecil jest garbaty). Szlachetny hrabia
Oxford tylko poprzez sztukę może wyrazić swoje gorzkie obserwacje dworskich
intryg. Ponieważ pod żadnym pozorem nie może publikować swoich sztuk pod
własnym nazwiskiem, uwalnia z więzienia nie kogo innego, ale Bena Johnsona
(dramaturga współczesnego Szekspirowi), aby ten je wystawił jako swoje. Johnson
jednak nie ma na tyle odwagi. Na wywołanie przez publiczność autora na koniec
sztuki, spontaniczną decyzję podejmuje pyszałkowaty półanalfabeta, aktorzyna
Will Shakespeare i tak się zaczyna kariera tego nazwiska. De Vere początkowo
jest nieco rozczarowany, ale później już świadomie podpisuje swoje kolejne
sztuki nazwiskiem zarozumiałego idioty.
Oczywiście o ile zapomnimy o tym,
że teoria oksfordzka w szekspirologii się nie przyjęła, że tyle nieślubnych
dzieci i związek kazirodczy Elżbiety Wielkiej wydaje się jakimś freudowskim
toposem, dość łatwo możemy dać się „wkręcić” w sprawnie zrealizowaną opowieść.
Na tym przecież polega magia kina.
Nie mogę jednak darować
scenarzyście (John Orloff) i reżyserowi, że z Williama zrobili aż tak nieciekawą
kreaturę. Choćby i prawdą było, że w pisaniu dramatów pomagał mu ktoś lepiej
wykształcony i z życiem dworskim bardziej obeznany, można było tego fikcyjnego
Szekspira zrobić cwaniaczkiem nieco bardziej rozgarniętym.
Co do samego mistrza ze Stratfordu,
to gdybyśmy nie zrobili założenia, że jednak sam napisał to, co napisał,
tysiące debat i miliony stron tekstu poświęconych jego dziełom i jemu samemu
należałoby uznać za działalność na polu fantastyki. Wtedy jednak należałoby się
na poważnie zająć dokładnym zbadaniem autorstwa dzieł mu przypisywanych.
Obawiam się jednak, że to raczej nie nastąpi, natomiast możemy się liczyć z
tym, że kolejni twórcy filmów wezmą na warsztat inne alternatywne teorie dotyczące
autorstwa dzieł Szekspira.
Dokładnie, też nie mogę darować, że Szekspir taki nijaki, myślę, że nawet zakładając, że nie był autorem sztuk, można go było napisać ciekawiej. Np. dobry aktor, który tak wszedł w swoją rolę, że uwierzył, że jest autorem ;)
OdpowiedzUsuń