We współczesnej literaturze bardzo modne są powieści
proponujące historię alternatywną, czyli potencjalny przebieg wydarzeń, który
mógłby mieć miejsce, gdyby jakiś moment w historii wyglądał nieco inaczej, niż
w rzeczywistości. Możemy sobie więc wyobrazić świat, w którym hitlerowskie
Niemcy wygrywają II wojnę światową i na długie lata zaprowadzają swoje porządki
w całej Europie i w wielu obszarach reszty świata. Możliwe jest przedstawienie
alternatywnej rzeczywistości, gdyby nie wybuchła I wojna światowa i ziemiami
polskimi w najlepsze rządzą Rosja, Niemcy i Austro-Węgry. Starsze pokolenie
historyków (tzn. takie pokolenie moich rodziców i dziadków) uważało, że żelazną
zasadą rzetelnego badacza dziejów jest, że „historyk nigdy ni gdyba”.
Z tą ostatnią tezą nie można się do końca zgodzić, ponieważ
przy każdej ocenie takiego czy innego wydarzenia historycznego musimy założyć
sytuację alternatywną, czyli jeżeli twierdzimy, że np. decyzja o wybuchu
powstania styczniowego, którego rocznica przypada właśnie dziś, była
politycznym błędem, zakładamy, że gdyby powstanie nie wybuchło, nie spotkałyby
Polaków jego traumatyczne konsekwencje. Jeżeli mówimy, że dobrze się stało, że
polscy możnowładcy wybrali dla Jadwigi Andegaweńskiej litewskiego księcia
Jogajłę, to automatycznie w podtekście zakładamy alternatywę, w której Jadwiga
poślubia Habsburga, co nie przynosi Polsce takich korzyści politycznych, co
mariaż z władcą ciągle rozrastającego się Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Praktycznie wszędzie tam, gdzie historyk nie ogranicza swojej roli jedynie do
kronikarskiego zapisu faktów, a kusi się o ocenę danego wydarzenia, rozpatruje
szereg alternatyw. Jeżeli coś było złe, to dlatego, że gdyby przebiegło
inaczej, byłoby lepsze.
Z drugiej strony jednak zdajemy sobie sprawę i z tego, że
jeżeli coś miało taki przebieg jaki miało, oznacza to, że splot wszystkich
okoliczności i czynników sprawczych ukształtował się w taki, a nie inny sposób,
bo po prostu inaczej nie mógł. Nie opisuję tu jakiegoś fatalizmu, ale po prostu
sytuacji, z jaką stykamy się jako obserwatorzy z perspektywy czasu.
Przyglądając się jakiemuś wydarzeniu historycznemu, jedyne co możemy zrobić, to
skonstatować fakt, który już zaistniał. Ponieważ do alternatywnych światów nie
mamy dostępu, a zresztą należą one raczej do sfery fantastyki naukowej,
pracujemy nad tym, o czym wiemy, że miało miejsce.
Jak zwykle przy okazji rocznic polskich powstań narodowych,
podnoszą się głosy intelektualistów – naukowców i publicystów, którzy suchej
nitki na nich nie zostawiają, ponieważ wiadomo – „my, Polacy, jesteśmy
masochistami lubującymi się w rozpamiętywaniu klęsk”. Jest to powtarzane tak
często, że faktycznie coraz więcej młodych ludzi zaczyna przyjmować takie
myślenie, a chcąc być „cool”, czyli uchodzić za młodego wykształconego z
wielkiego miasta, trzeba wierzyć i powtarzać tezy, które też są „cool” i
wyraźnie się odcinają od „patriotycznych” lub „nacjonalistycznych smętów”. W
takich momentach zawsze przypominają mi się sceny z literatury. Zygmunt
Korczyński z „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej, pusty fircyk tęskniący za
Paryżem, za wielkim światem, z pogardą wypowiadający się o ofierze swojego ojca
– idealisty-patrioty, to przykład myślenia, które dziś wydaje się w Polsce
bardzo popularne.
Osobiście wcale nie należę do zwolenników wielkiego narodowego
umartwiania się, a kult klęski faktycznie uważałbym za katastrofę. Problem
jednak w tym, że mówienie o powstaniach narodowych, czy okazywanie czci ich
uczestnikom nie ma nic wspólnego z takim kultem. To właśnie pewna grupa
pretensjonalnych „intelektualistów” tworzy taki „mem” na potrzeby swojej
publicystyki. Zwyczajny hołd oddany przodkom, którzy poświęcili się wielkiej sprawie,
człowiek „światły” powinien przedstawić jako „narodowy masochizm” i w kilkunastu
zgrabnych akapitach się z nim rozprawić. Taki zabieg stylistyczno-retoryczny
doceniają koledzy – tacy sami „intelektualiści”, oraz młodzież, która też chce
uchodzić za mądrą i światłą. Niestety ci, którzy uważają się za obrońców
tradycji, podejmują tę grę i w świętym oburzeniu zaczynają ciskać zarzuty
najcięższego kalibru, a to o „wynaradawianiu”, a to wręcz o „zdradzie” ze
strony krytyków zrywów powstańczych. Ogień polemiki sięga absurdu, zaś nad
wszystkim unosi się paranoja, co w tym wypadku znaczy zażartą walkę o
konstrukty myślowe, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością.
Na gruncie dyskusji historyków, politologów, filozofów, ale
również teoretyków wojskowości, problem polskich powstań jest tematem
wdzięcznym i płodnym. Nie sądzę, żeby krytykę działań, które przyczyniły się do
podtrzymania naszej tożsamości, należało podnosić akurat w okolicach ich
rocznic. Niemniej dyskutować w ogóle warto.
Żeby jednak dyskutanci nie trafiali ze swoimi argumentami w
próżnię, kiedy to jedna strona rzuca hasło, a druga rzuca inne hasło, zaś oba
dotyczą zupełnie innych zagadnień i poziomów, należy przyjąć pewne założenia
ogólne. Od razu trzeba bowiem zaznaczyć, że jeżeli ktoś uważa, że tożsamość
narodowa oraz własna suwerenna państwowość nie jest najważniejsza, to
oczywiście w tym wypadku możemy sobie darować wszelką dyskusję. Jeżeli jednak
zakładamy, że te kwestie są dla nas istotne, mamy już pewien punkt zaczepienia,
czy też pewną wspólną platformę, na której możemy się spotkać i wymienić
poglądami.
CDN
Tekst zacząłem pisać 22 stycznia, stąd "właśnie dziś" w drugim akapicie.
OdpowiedzUsuń