Kryminałów nie czytałem chyba od
czasów liceum. No może trafił się później jakiś Ludlum przed trzydziestką, ale
w końcu stwierdziłem, że powieści tego typu są generalnie dość „płaskie”, a w
warstwie psychologicznej dość naiwne. M.in. kierując się tym uprzedzeniem
darowałem sobie opasłe tomy Stinga Larssona, choć filmy (zarówno ten
amerykański, jak i wcześniejsze, szwedzkie, obejrzałem z zainteresowaniem).
Dobry film sensacyjny czy nawet sfilmowany klasyczny kryminał z przyjemnością
obejrzę.
Chyba już kiedyś wspominałem, że
wybierając się w zeszłym roku na wakacje zakupiłem audiobooka w celu
wysłuchania go podczas podróży samochodem nad morze. Pisałem też, że jak
wielkie było moje gapiostwo, bo zapomniałem, że w samochodzie mam tylko
odtwarzacz CD, a nie formatu MP3. Mimo to, „Azazela” Borisa Akunina wysłuchałem
wraz z rodziną w wakacyjne wieczory korzystając z laptopa. „Gambit turecki”
kupiłem już jako pliki MP3 do ściągnięcia przez Internet, przekonwertowałem na
pliki typu wave i nagrałem na kilka płyt CD, żeby można ich było słuchać w
samochodzie. Tak się wciągnęliśmy w to rodzinne słuchanie, że to samo zrobiłem
z „Lewiatanem”, ale potem, kiedy nasze uzależnienie stało się już faktem, z
przerażeniem odkryłem, że pan Krzysztof Gosztyła, który fenomenalnie oddaje
narrację gruzińskiego pisarza tworzącego po rosyjsku, czy też rosyjskiego
pisarza o gruzińskim pochodzeniu (prawdziwe nazwisko autora to Grigol
Szalwas je Czchartiszwili), dalszych części nie nagrał!
Ściągnąłem więc sobie „Śmierć
Achillesa” po rosyjsku i to od razu audiobooka i ebooka. Udało mi się nawet
przeczytać i równocześnie wysłuchać cztery pierwsze rozdziały. Muszę jednak
przyznać, że choć generalnie sens akcji i większości dialogów pojąłem, była to
przede wszystkim bardzo poważna lekcja pokory dotycząca mojej znajomości
rosyjskiego słownictwa i gramatyki. Zmęczony i upokorzony koniecznością
nieustannego sięgania do słownika, zakupiłem ebooka po polsku i w jeden dzień
pochłonąłem, czym złamałem swoją wieloletnią zasadę, żeby kryminałów nie czytać.
Potem poczułem się jak nastolatek
mojego pokolenia, który pochłaniał strony setkami i tysiącami kosztem szkolnych
podręczników i lektur obowiązkowych. Różnica polegała tylko na tym, że czytając
do trzeciej w nocy nie muszę się kryć z latarką pod kołdrą, ponieważ moja żona
jest taką samą maniaczką czytelnictwa.
Już dawno zauważyłem, że książki
zaliczane do tzw. „wielkiej literatury”, czyli takie, na temat których
literaturoznawcy robią doktoraty i habilitacje, nie są książkami erudycyjnymi.
Owszem zmuszają do myślenia, penetrują zakamarki ludzkiej psychiki, eksplorują
stosunki interpersonalne i społeczne, ale nie zawierają czegoś, co nazwałbym
wiedzą ekspercką. Tymczasem autorzy literatury zaliczanej do poślednich lig,
czy to kryminałów, czy romansideł historycznych, popisują się niesamowitym
znawstwem realiów opisywanych miejsc i epok, dokładając do tego mnóstwo
szczegółów z dziedzin, o których akurat rozmawiają bohaterowie – od gatunków
perfum, przez typy roślinności ogrodowej po detale uzbrojenia jakiegoś mało
znanego plemienia papuaskiego.
Erast Pietrowicz Fandorin,
bohater cyklu Akunina, umieszczonego w XIX i XX wieku, jest postacią w pewnym
stopniu dość nierealną, bo nagromadzenie szeregu cech pozytywnych
w połączeniu z niezachwianym szczęściem w grach hazardowych już wzbudza nieco
podejrzeń, ale bardzo szybko czytelnik wchodzi w konwencję i daje się pochłonąć
przygodom geniusza rosyjskiej kryminalistyki czasów carskich.
O ile pierwsze części nie
wzbudziły moich emocji politycznych, to zbliżając się ku końcowi XIX stulecia
Fandorin nieuchronnie staje się częścią mechanizmu, które my, Polacy, znamy
jako carat, choć na szczęście autor czyni go człowiekiem zdającym sobie sprawę
ze złych cech reżimu. To więc, że bohater nie polubi rewolucjonistów,
specjalnie mnie ani nie dziwi, ani nie martwi. Kiedy jednak planuje rozbić
grupę polskich socjalistów-nacjonalistów szykujących spisek w Moskwie
(„Diamentowa karoca”), poczułem pewne rozdarcie, bo kiedy jeden z policjantów
mówi, że oni nawet jeżdżą do Japonii, żeby szkodzić Rosji, od razu przyszedł mi
do głowy Józef Piłsudski, który faktycznie był w Tokio oferując polską akcję
dywersyjną na tyłach prowadzącej wojnę z Japonią Rosji. Moskiewscy Polacy z
powieści okazują się jednak gangiem zwykłych włamywaczy z Warszawy „na
gościnnych występach”.
Później jednak, w retrospektywnej
części „Diamentowej karocy”, rozgrywającej się w Japonii niemal trzydzieści lat
wcześniej, Fandorin przesłuchuje w Jokohamie nieletnią prostytutkę, Polkę,
Basię Zajączek, którą nazywa swoją rodaczką, a to już odebrałem z pewnym
wewnętrznym buntem.
Boris Akunin to japonista z
wykształcenia, więc w „Diamentowej karocy” stworzył sobie ogromne pole do
erudycyjnych popisów. Myślę jednak, że przebija w tym tekście również
fascynacja pokolenia mojego i starszego japońskimi sztukami walki, które kazały
nam wierzyć, że są one o niebo bardziej skuteczne od europejskich. Fandorin,
przybierając pozycję z angielskiego boksu otrzymuje kopniaka między pięściami, przez
co doświadcza słynnej walki nogami. Oczywiście, że mógł trafić na mistrza
posługiwania się nogami, ale trzeba od razu zaznaczyć, że w ju-jitsu tak wielu
kopnięć, zwłaszcza wysokich, się nie stosowało, żeby nazywać je sztuką walki
nogami, natomiast okinawskie karate pojawiło się w miastach Japonii nieco
później. Na dodatek klasyczne karate nie kładło większego nacisku na trening
technik nożnych niż ręczne. I znowu – nie preferowało też kopnięć wysokich.
Tak czy inaczej, sensacyjne akcje
z udziałem zbuntowanych samurajów i „skradaczy” (shinobi, znanych szerzej jako
ninja), sprawiają, że czytelnik nie może się nudzić. Kiedy natomiast Fandorin
co i rusz odkrywa, że nic nie jest takie, jak mu się wydaje, zaś mistrz ninja
wykłada mu swoją zbrodniczą filozofię jako „diamentową karocę” obok karoc
wielkiej i małej (w polskiej terminologii buddystycznej przyjęła się nazwa „wóz”:
hinajana – mały wóz i mahajana – wielki wóz), człowieka Zachodu mogą przejść
ciarki. Wielki podziw dla japońskiej kultury może również ulec pewnej
weryfikacji, kiedy się odkryje jak bardzo różni się sposób wychowania
Japończyków od zachodniego. A tak przy okazji – „Diamentowa karoca” to chyba
jedyna z dotychczas przeczytanych powieści Akunina, gdzie najdłużej kierowałem
podejrzenia przeciwko niewłaściwym osobom. We wcześniejszych, pochlebiam sobie,
odgadywałem morderców dość wcześnie. O ile jednak we wcześniejszych odcinkach
serii o radcy Fandorinie mieliśmy do czynienia z dość prostą dychotomią dobro
kontra zło, to w „Diamentowej karocy” wszystko jest po japońsku (wcale nie „jako
tako”!) – każdy ma swoje racje i każdy, nawet „akunin” (główny złoczyńca),
kieruje się jakimś kodeksem.
Końcówka książki, nawiązująca do
pierwszej części, dziejącej się w 1905 r. (w polskim wydaniu jest to osobny
tom) zaskakuje i mrozi krew w żyłach (przynajmniej mnie).
Tymczasem Krzysztof Gosztyła
nagrał „Świat jest teatrem”, czyli część trzynastą przygód Erasta Fandorina.
Zanim zakupię audiobooka, chyba jednak przeczytam „Nefrytowy różaniec”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz