Pisząc książkę z tematyki
fantastyki historycznej można oczywiście wyeliminować powstania, zarówno
listopadowe jak i styczniowe. Jeżeli bowiem weźmiemy pod uwagę bierność
większości społeczeństwa (zresztą wielu społeczeństw i w każdej epoce), gdyby
nie Piotr Wysocki i jego podchorążowie, życie polskie toczyłoby się w formie
Królestwa Polskiego, tworu, który teoretycznie posiadał konstytucję
(oktrojowaną przez cara), ale której carskie władze nie przestrzegały, ale
gdzie jednak językiem urzędowym był polski. Na dodatek jest to okres początku
rozkwitu polskiej gospodarki – dzięki takim „kolaborantom”, jak gen. Zajączek,
czy książę Drucki-Lubecki, powstała m.in. przemysłowa Łódź. Podręczniki do
historii, kiedy mówią o „kaliszanach” czy innych ruchach polskich, nie
wspominają o aspiracjach niepodległościowych, bo, jeśli nie liczyć Waleriana
Łukasińskiego i jego Narodowego Towarzystwa Patriotycznego (wcześniej
Wolnomularstwa Nrodowego), nie przekraczającego 300 członków, większość
społeczeństwa, jak to zwykle bywa, zajęta była urządzaniem sobie codziennego
życia. Można by więc zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie powstanie
listopadowe, naród żyjący w granicach Królestwa Polskiego zachowałby autonomię
w sferze języka i pewnych instytucji, ale o oderwaniu się od kontroli Rosji
nigdy nie miałby szans nawet marzyć, nie mówiąc już o odzyskaniu dawnych granic
(w tym pozostałych zaborów).
Wiemy jednak, że powstanie, które
przekształciło się w regularną wojnę dwóch armii, skończyło się restrykcjami i
stanem wojennym, który zakończył car Aleksander II po klęsce Rosji pod
Sewastopolem. Przegrana wojna krymska z Wielką Brytanią została przyjęta przez
aktywne politycznie środowiska polskie jako oznaka znacznego osłabienia
zaborcy. Stąd też pełne nadziei na zwycięstwo przygotowania do kolejnego
powstania.
Załóżmy jednak, że powstanie
listopadowe nie wybucha. Narodowa egzystencja Polaków pewnie nie zostałaby
przerwana. Polska byłaby więc takim PRLem, z tym, że bardziej „organicznie”
związanym z Rosją (poprzez osobę władcy), gdzie na zewnątrz wszystko byłoby
polskie, zaś nie ulegałoby wątpliwości, że faktycznie rządzą i tak Rosjanie. Na
dodatek Królestwo Polskie było o wiele mniejsze niż PRL. Los polskości tzw.
ziem zabranych (na wschód od Królestwa, w tym w Okręgu Białostockim włączonym
dzięki paktowi Napoleona i Aleksandra I bezpośrednio do Rosji) natomiast byłby
przesądzony, choć pewnie restrykcje wobec języka przebiegłyby w bardziej
łagodny sposób niż to miało miejsce po powstaniu listopadowym. Polskie władze
Królestwa w ścisłej współpracy z Rosją pewnie zbudowałyby infrastrukturę
gospodarczą, chłopi pewnie doczekaliby się uwłaszczenia, a dzięki przemysłowi
wzrósłby ogólny dobrobyt kraju. W ten sposób wielu naszych przodków, z których
większość najczęściej to ludzie pokój miłujący, najprawdopodobniej przyzwyczaiłoby
się do sytuacji. Bylibyśmy czymś na kształt Wielkiego Księstwa Fińskiego, które
się specjalnie nie buntowało, tylko spokojnie doczekało I wojny światowej.
Czasami stawia nam się za
przykład Czechów, albo Finów właśnie. Oto narody te powstań nie urządzały, a i
tak przetrwały i mają się dobrze. W jakimś stopniu to prawda, ale warto jednak
się zastanowić nad sytuacją tych narodów w XIX wieku. W Finlandii rządzi
szwedzkojęzyczna szlachta, zaś kraj ten przedtem też nie był niepodległy, bo
podlegał panowaniu szwedzkiemu. Nowoczesny nacjonalizm fiński zaczyna się
dopiero rodzić. Czesi i ich język po wojnie trzydziestoletniej praktycznie znikają.
W XIX wieku czeskojęzyczni chłopi dopiero zaczynają się osiedlać w miastach, a
intelektualiści dopiero zaczynają tworzyć narodowotwórcze sposoby myślenia.
Miasta były praktycznie całe niemieckie i dopiero napływ ludzi ze wsi i ciężka
praca owych intelektualistów doprowadza do tego, że Czesi na nowo pojawiają się
jako naród. Tej sytuacji nie można w żaden sposób przyrównać do sytuacji
Polski, gdzie istniała bardzo świeża pamięć posiadania własnego wielkiego
państwa, które co prawda w XVIII wieku popadło w ruinę, ale jednak istniało. Na
dodatek, i to zawsze podkreślam, polska szlachta, podobnie jak współcześni
Amerykanie, żyła w atmosferze autopropagandy, która kazała jej wierzyć, że
Rzeczpospolita ma najwspanialszy ustrój na świecie, że Polacy są najwspanialszym
narodem i że życie w Rzeczypospolitej było najszczęśliwsze w porównaniu z
życiem w krajach rządzonych absolutnie. Doskonale wiemy, że to nie była do
końca prawda, bo dobrobyt nie obejmował wielu warstw społecznych, z kolei
korzystanie z dóbr materialnych doprowadziło szlachtę do zgnuśnienia i
intelektualnego otępienia (czasy saskie), ale faktem pozostaje, że wspomnienie
własnego niepodległego państwa miało ogromny wpływ na sposób myślenia
organizatorów zrywów patriotycznych. Jeżeli dorzucimy do tego fakt, że przecież
u schyłku I Rzeczypospolitej pojawiły się pomysły na ustrój państwa całkiem
nowoczesne, to powinno nam uświadomić, że naród mający ambitne elity, z których
część uważała, że ma dla kraju lepszy plan niż absolutne rządy krajów
zaborczych, nie mógł się zachowywać jak ludzie, którzy dopiero zaczęli sobie
uświadamiać, że są narodem (Czesi czy Finowie). Zestawianie ich ze
spadkobiercami I Rzeczpospolitej, jednego z największych terytorialnie krajów
Europy, jest kompletnym nieporozumieniem. I nie chodzi tu wcale o żadną pogardę
wobec Czechów czy Finów, a o zwykłą konstatację rzeczywistego etapu rozwoju
myślenia narodowego w XIX wieku.
Być może więc bez powstania
listopadowego nikt nie chciałby mieszkańców Królestwa Polskiego rusyfikować
(choć na wschód od niego już tak), ale wszelkie ambicje narodowe należałoby
sobie darować, zaś jedyna droga realizacji ambicji indywidualnych wiodłaby
przez Petersburg.
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz