czwartek, 3 stycznia 2013

O emigracji znowu kilka uwag



Kiedyś napisałem, że bardzo lubię spędzić kilka dni wakacji w jakimś zagranicznym mieście, a to dlatego, że wtedy naprawdę przestaję myśleć o tym, co się dzieje w kraju i daje mi to ogromne poczucie odprężenia. Nie o odpoczynku jednak chcę dzisiaj pisać, ale znowu o emigracji. Ponieważ mam pewne grono znajomych, którzy wybrali życie na obczyźnie (jestem wychowany na literaturze dziewiętnastowiecznej, więc używam jeszcze takich „anachronicznych” zwrotów w czasach, kiedy każdy już chyba powinien się czuć obywatelem świata, a co najmniej Europy), cały czas nurtuje mnie pytanie o to, jak zmieniła się i zmienia ich wewnętrzna narracja, stanowiąca o tym, czym faktycznie się czujemy i czym się stajemy.

W Polsce poszukiwanie pracy, lub ciężka praca za marne pieniądze nieodłącznie łączy się w świadomości tego, kto cierpi z ich powodu, z polityką, z konkretnym rządem i politykami. Dlaczego bowiem po 23 latach zmian ustrojowych prognoza Stefana Kisielewskiego się nie sprawdza? („Kisiel” twierdził w 1989 roku, że za 20 lat osiągniemy stan normalności, taki jak w krajach zachodnich). Polityka sprzedaży wszystkiego co wybudował Gierek miała cel dość dobrze wówczas zrozumiały, a mianowicie napływ kapitału, bez którego kapitalizmu nijak budować nie można było. Jako „wypadki przy pracy” traktowano więc wrogie przejęcia, czy rozdrapywanie państwowych przedsiębiorstw przez kolesi ze zjednoczeń i dyrekcji. Dławienie hiperinflacji uzasadniało utrzymywanie płac na niskim poziomie. Innym wytłumaczeniem za niskimi pensjami była konieczność przyciągnięcia kapitału, którego przecież nic tak nie wabi jak tania siła robocza, co przecież wiemy na przykładzie Chin. Tymczasem nie staliśmy się ani Zachodem – nie te płace, ani Chinami – nie ta dynamika rozwoju.

Niektórzy z tych, którzy posiadają wiedzę i umiejętności jej wykorzystania nawet potrafią sobie poradzić i oderwać się od tego przysłowiowego 1500 zł na miesiąc, ale nadal istnieje zbyt duży odsetek tych, którzy na nim pozostają, albo w ogóle nie mogą zarobić, żeby można ich uznać za niewiele znaczący margines. Ci, którzy czują, że nie mają czasu na płacze i lamenty, jadą szukać pracy na obczyźnie. Teraz dopiero zaczyna się mętlik informacyjny dotyczący pracy np. w Wielkiej Brytanii, z jakim mamy do czynienia tutaj w Polsce.

Ambitni i lepiej wykształceni stopniowo wchodzą w miejscowe układy i pną się po szczeblach kariery, coraz więcej się ucząc i coraz więcej zarabiając. Niektórzy prowadzą własne interesy, a nawet wydają polskie gazety i prowadzą polskie portale informacyjne. Nie oni jednak są grupą najbardziej reprezentatywną, ponieważ gdybyśmy poszli za pierwszym spotkanym człowiekiem, z którego ust usłyszelibyśmy polską mowę, trafimy raczej na plac budowy, do restauracji, do fabryki, lub do prywatnego domu – jednego z kilku, które Polka sprząta. I tutaj właśnie warto się pochylić nad tym, co się zmieniło w życiu takiej Polki/takiego Polaka w porównaniu z jej/jego sytuacją w kraju.

1)      Zarabia więcej, to na pewno. Wziąwszy pod uwagę brytyjskie ceny ta różnica może nie będzie już tak imponująca, ale jednak nadal znaczna – o ile porównujemy zarobki za porównywalną pracę,
2)     W Polsce nieustannie domaga się stałej umowy o pracę. W Wielkiej Brytanii idzie do jednej z agencji wyspecjalizowanych w krótko- i średnioterminowych pracach i bierze to, co mu proponują. Generalnie jednak Polacy pracę znajdują, choć być może za miesiąc lub trzy będą szukać na nowo. Wytrzymują to, bo wychodzą z założenia, że nie mają innego wyjścia.
3)  W Polsce denerwuje ich cała sytuacja polityczna – niektórych politycy rządzący, a niektórych nieustanne i nie do końca zrozumiałe spory, które w żaden sposób nie przybliżają pozytywnych rozwiązań. W Wielkiej Brytanii jest im absolutnie obojętne, czy rządzą konserwatyści czy laburzyści. Świat polityki miejscowej pozostaje poza ich zakresem zainteresowań. Żyją więc na podwójnej emigracji – wyemigrowali ze swojego do obcego kraju, zaś w obcym kraju żyją na „emigracji wewnętrznej”.
4)     W Polsce warunki mieszkaniowe mają bardzo różne – od własnych domów i mieszkań po pokoje u rodziców. W Wielkiej Brytanii wynajmują pokoiki w domach, które często były niegdyś segmentami w szeregówce przeznaczonymi dla jednej rodziny. Wśród właścicieli tychże stało się modne dzielenie ich na pokoje do wynajęcia – stąd w takim domu może mieszkać o wiele więcej rodzin i pojedynczych osób, niż wskazywałoby na to pierwotne przeznaczenie takiego segmentu.
5)  W Polsce tradycyjnie narzekają na Żydów, którzy w podstępny sposób opanowali kontrolę nad wszystkim, co jest warte opanowania. W Wielkiej Brytanii nadal krytykują Żydów, ale idą do nich pracować i chętnie wynajmują u nich mieszkania (tak samo jak u pogardzanych przez siebie Pakistańczyków czy Turków).

To na razie tylko kilka punktów, które wskazują, że w rozumowaniu polskich imigrantów istnieje szereg sprzeczności i niekonsekwencji. Niewykluczone, że gdyby niejeden z nich przyjął taką postawę, jak w Wielkiej Brytanii, mógłby sporo osiągnąć i w Polsce. Oczywiście główny problem polega na tym, że brakuje pracy nie wymagającej jakichś specjalnych kwalifikacji, która byłaby na dodatek godziwie opłacana. To jest pierwszy i ostatni argument za emigracją do obcych krajów. Wszystkie pozostałe są w gruncie rzeczy mało istotne. O rządzie i o polityce można nie myśleć, znaleźć pokój do wynajęcia – chyba bez problemu, pracować dorywczo, bez stałej umowy – proszę bardzo. Żeby tylko płacili godziwie. Tutaj mogą się odezwać głosy, że jakim prawem ci Polacy domagają się jakichś wielkich wynagrodzeń, skoro są słabo wykwalifikowani, a młodzi to nawet doświadczenia nie mają (bo i skąd mieliby mieć?). Gdyby się uczyli i to rzeczy praktycznych, a nie jakichś pedagogik czy historii, to by i pracę z pewnością znaleźli. Może nawet i tak by było, ale rzecz w tym, że w tej zakichanej Wielkiej Brytanii jakoś tych niewykwalifikowanych też potrafią zagospodarować i dać im zarobić. Może nie kokosy, ale na życie tam i przysłanie nieco grosza do kraju wystarczy.

Niektórzy za te zarobione pieniądze dokończą budowę domu w swojej rodzinnej wsi. Inni spłacą długi w kraju. Jeszcze inni zostaną tam na zawsze. Ci ostatni albo pozostaną na takim samym poziomie, na jakim żyją obecnie, tzn. bez znajomości języka, przyjmując każdą pracę z agencji, lub spróbują zawalczyć o lepszy los. Znam osoby, które zaczynały od niskopłatnych robót domowych (przeważnie sprzątanie w domach żydowskich), później przez agencję zaczęły pracować za lepsze pieniądze, aż w końcu dostały albo stałe zatrudnienie w fabryce, albo tak, jak jedna z moich znajomych, zarejestrowała działalność gospodarczą i zajmuje się kilkoma zamożnymi domami już bez niczyjego pośrednictwa. W Polsce po kilka bogatych domów w każdym mieście by się znalazło. Czy jednak polskie bezrobotne chciałyby u nich sprzątać? Jesteśmy narodem dumnym i u bogatego rodaka przy takiej pracy raczej się nie zatrudnimy, i nie piszę tego z ironią, bo jakoś tak dziwnie rozumiem tę postawę. U cudzoziemca w jego kraju można wykonywać wszystkie prace, bo żadna praca nie hańbi, zwłaszcza jeżeli na chleb z masłem pozwala zarobić.

Polityka prokreacyjna w Wielkiej Brytanii cieszy się dobrą sławą zarówno wśród Polaków na emigracji, jak i w kraju. Nie należy jej jednak mylić z polityką prorodzinną. Samotne matki otrzymują dobre zabezpieczenie socjalne od państwa, ale już małżeństwa z małymi dziećmi nie aż tak wielkie, choć oczywiście też. W każdym razie małżeństwo znajomych z dzieckiem nie bardzo sobie może pozwolić na rezygnację z pracy matki, bo jednak utrzymanie jest drogie. Mieszkanie w typowej angielskiej szeregówce wynajmują i chyba o kupnie mieszkania jeszcze nawet nie marzą. Z kolei inna znajoma po siedmiu latach pracy kupiła sobie mieszkanie w londyńskim bloku. Oczywiście nie obeszło się bez kredytu hipotecznego, ale ponieważ ma stałą i dobrze płatną pracę, w końcu go dostała. Generalnie podobnie jak w Polsce, tylko, że w Polsce pewnie by tej pracy nie dostała.

Znane mi są przypadki ludzi, którzy prowadzili w Polsce swoje małe firmy, lub mieli całkiem dobrze płatne posady, ale skuszeni przez rodzinę, która już wyemigrowała, wszystko sprzedali i udali się w nieznane, gdzie owszem pracę znaleźli, ale dosłownie (bez żadnego przeliczania na siłę nabywczą) o wiele gorzej płatną niż mieli w Polsce. Jeżeli ktoś miał firmę, z której dla siebie wyciągał 8-10 tys. zł miesięcznie i zamienił ją na pracę, która po przeliczeniu na złotówki wynosiła 4-5 tys., to trudno się oprzeć wrażeniu, że zamienił stryjek siekierkę na kijek. Na dodatek musieli znaleźć mieszkanie do wynajęcia, bo o kupnie własnego raczej nie mogli marzyć.

Emigracja uczy pokory, ale również dystansu do samego siebie. Polak na emigracji to ktoś, kto się godzi ze swoim losem i nie narzeka, bo doskonale wie, że choć być może byłoby na kogo ponarzekać, to nie ma  do kogo się ze swoim narzekaniem zwrócić. W końcu jak ci się nie podoba, to droga powrotna do kraju wolna. Ambicje często należy schować do kieszeni, ale na emigracji nie jest wstyd być nikim. Jeżeli utrzymuje się poprawne stosunki (a zdarzają się przecież i szczere przyjaźnie) z innymi Polakami, to właśnie ich grupa staje się polem, na którym można zaistnieć towarzysko. Jeżeli na dodatek wyprzedza się znajomych w znajomości języka, wtedy można zyskać ich szacunek.

Nie piszę tutaj o lekarzach i specjalistach różnych dziedzin, ponieważ ich ścieżka kariery w Wielkiej Brytanii przebiega nieco inaczej. Przeważnie są to ludzie, którzy udają się już po czekający na nich vacat. Przy dużej pracowitości i przychylności otoczenia, zwłaszcza zwierzchników, można awansować w hierarchii zawodowej, ale czy można dojść na same szczyty, tego nie wiem. W przypadku zawodów wymagających wysokich kwalifikacji i doskonale płatnych, takie rozumowanie nie do końca jest na miejscu, bo przecież praca jako uznany dobry lekarz z wysoką pensją to dla niejednego już szczyt marzeń.

Złośliwcy i nienawistnicy na forach internetowych piszą, że emigrują nieudacznicy. Z drugiej strony niektórzy politycy twierdzą, że wyjeżdżają właśnie najlepsi fachowcy i ludzie o największej energii. Nie ma sprzeczności w tych opiniach – wyjeżdżają i tacy i tacy.

W pamiętnej debacie telewizyjnej pomiędzy Lechem Wałęsą a Alfredem Miodowiczem z 30 listopada 1988 roku, ten pierwszy zdecydowanie ją wygrał, choć szef OPZZ chyba szczerze wierzył, że zrobi ze słynnego elektryka „marmoladę”, m.in. dzięki słowom, „natychmiast zakasujemy rękawy i bierzemy się z Polską do roboty, bo czas ucieka, bo młodzież ucieka.” Młodzież ucieka cały czas. Uciekają też ludzie w moim wieku i tylko nieco młodsi. O ile jednak do społeczeństwa w 1988 roku ten argument docierał, dzisiaj część polityków chce emigrację przedstawiać jako sukces Polski w Unii Europejskiej. Równocześnie zapowiada się konieczność sprowadzania azjatyckich i wschodnioeuropejskich imigrantów do Polski. I tak samo uważa się taki stan za „normalną kolej rzeczy”. Może jestem już zbyt stary, żeby pojąć takie przetasowanie wartości, ale pozwolić wyjechać bratu czy córce do obcego kraju i zaprosić na ich miejsce cudzoziemców, wydaje mi się koncepcją chorą. I nie chodzi tu przecież o żaden rasizm, bo za rasistę ani ksenofoba się w żadnym wypadku nie uważam.

Doskonale rozumiem, że dzisiejszy świat już taki jest i ludzie będą jeździć tam, gdzie jest praca, ale nie umiem pogodzić się z myślą, że nazwy państw mają stać się jedynie terminami geograficznymi, zaś narody mają się porozwiewać po świecie i tworzyć nowe konfiguracje. W jakiejś dalekiej perspektywie być może nastąpi wielkie przemieszanie ludów i języków, ale to będzie musiało wyglądać nieco inaczej. Na razie nie widzę ani takiej konieczności, ani nawet potrzeby.

Chciałbym, żeby nasi obywatele zostawali u nas i znajdowali wszelkie możliwości samorozwoju i osiągania szczęścia! Tak, ten amerykański postulat z Deklaracji Niepodległości jako jeden z celów posiadania własnego państwa jest bardzo ważny. Jeżeli słyszę znajomego właściciela firmy, który mi mówi, że już „nie wierzy w Polskę”, bo właśnie musiał zwolnić kilku ludzi, ponieważ kondycja firmy tak się ułożyła, zaś on sam ma dosyć użerania się z biurokracją i absurdami życia codziennego, to kto ma w Polskę wierzyć? No oczywiście „młodzi wykształceni z wielkich miast”, którzy są zadowoleni z tego, co mają, zaś swoim kolegom, którym się nie do końca powiodło, powiedzą, że są nieudacznikami. Ci z kolei wyjadą i wszyscy będą zadowoleni.

Nie tak dawno inny znajomy z Facebooka przeniósł się ze swoim biznesem do Wielkiej Brytanii, zaś Kamil Cebulski, którego blog obserwuję, kilka tygodni temu stwierdził, że należy zostawić „dziadom dziadowski kraj”, ponieważ dość miał idiotycznych przepisów i niekompetentnych urzędników i postanowił zarejestrować swoją firmę również w Wielkiej Brytanii. Jeżeli tacy ludzie wyjadą, wtedy naprawdę będzie katastrofa, bo zostaną już tylko wiecznie z siebie zadowoleni członkowie obecnej partii rządzącej i wiecznie skrzywieni członkowie partii opozycyjnej. Dość groteskowa perspektywa.

Scenariusz może być jeszcze gorszy, bo wcale nie wszyscy wyjadą, tylko dołączą do grup, które już są zorganizowane i w akcie desperacji podejmą hasła, których cywilizowani ludzie się boją. Znajdą sobie mniej lub bardziej wyimaginowanego wroga i zaczną go prześladować. Taka perspektywa to już horror.

Dlatego myślę, że z jednej strony w tym roku w wersji optymistycznej może nas czekać jakiś nowy okrągły stół, albo poważne zamieszki. Na dodatek wierzę, że potrzebna jest nam zupełnie nowa ordynacja wyborcza, która faktycznie pokaże czego my wszyscy chcemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz