Kiedyś napisałem, że bardzo lubię spędzić kilka dni wakacji
w jakimś zagranicznym mieście, a to dlatego, że wtedy naprawdę przestaję myśleć
o tym, co się dzieje w kraju i daje mi to ogromne poczucie odprężenia. Nie o
odpoczynku jednak chcę dzisiaj pisać, ale znowu o emigracji. Ponieważ mam pewne
grono znajomych, którzy wybrali życie na obczyźnie (jestem wychowany na
literaturze dziewiętnastowiecznej, więc używam jeszcze takich „anachronicznych”
zwrotów w czasach, kiedy każdy już chyba powinien się czuć obywatelem świata, a
co najmniej Europy), cały czas nurtuje mnie pytanie o to, jak zmieniła się i
zmienia ich wewnętrzna narracja, stanowiąca o tym, czym faktycznie się czujemy
i czym się stajemy.
W Polsce poszukiwanie pracy, lub ciężka praca za marne
pieniądze nieodłącznie łączy się w świadomości tego, kto cierpi z ich powodu, z
polityką, z konkretnym rządem i politykami. Dlaczego bowiem po 23 latach zmian
ustrojowych prognoza Stefana Kisielewskiego się nie sprawdza? („Kisiel”
twierdził w 1989 roku, że za 20 lat osiągniemy stan normalności, taki jak w
krajach zachodnich). Polityka sprzedaży wszystkiego co wybudował Gierek miała
cel dość dobrze wówczas zrozumiały, a mianowicie napływ kapitału, bez którego
kapitalizmu nijak budować nie można było. Jako „wypadki przy pracy” traktowano
więc wrogie przejęcia, czy rozdrapywanie państwowych przedsiębiorstw przez
kolesi ze zjednoczeń i dyrekcji. Dławienie hiperinflacji uzasadniało
utrzymywanie płac na niskim poziomie. Innym wytłumaczeniem za niskimi pensjami
była konieczność przyciągnięcia kapitału, którego przecież nic tak nie wabi jak
tania siła robocza, co przecież wiemy na przykładzie Chin. Tymczasem nie
staliśmy się ani Zachodem – nie te płace, ani Chinami – nie ta dynamika
rozwoju.
Niektórzy z tych, którzy posiadają wiedzę i umiejętności jej
wykorzystania nawet potrafią sobie poradzić i oderwać się od tego
przysłowiowego 1500 zł na miesiąc, ale nadal istnieje zbyt duży odsetek tych,
którzy na nim pozostają, albo w ogóle nie mogą zarobić, żeby można ich uznać za
niewiele znaczący margines. Ci, którzy czują, że nie mają czasu na płacze i
lamenty, jadą szukać pracy na obczyźnie. Teraz dopiero zaczyna się mętlik
informacyjny dotyczący pracy np. w Wielkiej Brytanii, z jakim mamy do czynienia
tutaj w Polsce.
Ambitni i lepiej wykształceni stopniowo wchodzą w miejscowe
układy i pną się po szczeblach kariery, coraz więcej się ucząc i coraz więcej
zarabiając. Niektórzy prowadzą własne interesy, a nawet wydają polskie gazety i
prowadzą polskie portale informacyjne. Nie oni jednak są grupą najbardziej
reprezentatywną, ponieważ gdybyśmy poszli za pierwszym spotkanym człowiekiem, z
którego ust usłyszelibyśmy polską mowę, trafimy raczej na plac budowy, do
restauracji, do fabryki, lub do prywatnego domu – jednego z kilku, które Polka
sprząta. I tutaj właśnie warto się pochylić nad tym, co się zmieniło w życiu
takiej Polki/takiego Polaka w porównaniu z jej/jego sytuacją w kraju.
1) Zarabia
więcej, to na pewno. Wziąwszy pod uwagę brytyjskie ceny ta różnica może nie
będzie już tak imponująca, ale jednak nadal znaczna – o ile porównujemy zarobki
za porównywalną pracę,
2) W
Polsce nieustannie domaga się stałej umowy o pracę. W Wielkiej Brytanii idzie
do jednej z agencji wyspecjalizowanych w krótko- i średnioterminowych pracach i
bierze to, co mu proponują. Generalnie jednak Polacy pracę znajdują, choć być może za
miesiąc lub trzy będą szukać na nowo. Wytrzymują to, bo wychodzą z założenia,
że nie mają innego wyjścia.
3) W
Polsce denerwuje ich cała sytuacja polityczna – niektórych politycy rządzący, a
niektórych nieustanne i nie do końca zrozumiałe spory, które w żaden sposób nie
przybliżają pozytywnych rozwiązań. W Wielkiej Brytanii jest im absolutnie obojętne,
czy rządzą konserwatyści czy laburzyści. Świat polityki miejscowej pozostaje
poza ich zakresem zainteresowań. Żyją więc na podwójnej emigracji –
wyemigrowali ze swojego do obcego kraju, zaś w obcym kraju żyją na „emigracji
wewnętrznej”.
4) W
Polsce warunki mieszkaniowe mają bardzo różne – od własnych domów i mieszkań po
pokoje u rodziców. W Wielkiej Brytanii wynajmują pokoiki w domach, które często
były niegdyś segmentami w szeregówce przeznaczonymi dla jednej rodziny. Wśród
właścicieli tychże stało się modne dzielenie ich na pokoje do wynajęcia – stąd
w takim domu może mieszkać o wiele więcej rodzin i pojedynczych osób, niż
wskazywałoby na to pierwotne przeznaczenie takiego segmentu.
5) W
Polsce tradycyjnie narzekają na Żydów, którzy w podstępny sposób opanowali
kontrolę nad wszystkim, co jest warte opanowania. W Wielkiej Brytanii nadal
krytykują Żydów, ale idą do nich pracować i chętnie wynajmują u nich mieszkania
(tak samo jak u pogardzanych przez siebie Pakistańczyków czy Turków).
To na razie tylko kilka punktów, które wskazują, że w
rozumowaniu polskich imigrantów istnieje szereg sprzeczności i niekonsekwencji.
Niewykluczone, że gdyby niejeden z nich przyjął taką postawę, jak w Wielkiej
Brytanii, mógłby sporo osiągnąć i w Polsce. Oczywiście główny problem polega na
tym, że brakuje pracy nie wymagającej jakichś specjalnych kwalifikacji, która
byłaby na dodatek godziwie opłacana. To jest pierwszy i ostatni argument za
emigracją do obcych krajów. Wszystkie pozostałe są w gruncie rzeczy mało
istotne. O rządzie i o polityce można nie myśleć, znaleźć pokój do wynajęcia –
chyba bez problemu, pracować dorywczo, bez stałej umowy – proszę bardzo. Żeby
tylko płacili godziwie. Tutaj mogą się odezwać głosy, że jakim prawem ci Polacy
domagają się jakichś wielkich wynagrodzeń, skoro są słabo wykwalifikowani, a
młodzi to nawet doświadczenia nie mają (bo i skąd mieliby mieć?). Gdyby się
uczyli i to rzeczy praktycznych, a nie jakichś pedagogik czy historii, to by i
pracę z pewnością znaleźli. Może nawet i tak by było, ale rzecz w tym, że w tej
zakichanej Wielkiej Brytanii jakoś tych niewykwalifikowanych też potrafią
zagospodarować i dać im zarobić. Może nie kokosy, ale na życie tam i przysłanie
nieco grosza do kraju wystarczy.
Niektórzy za te zarobione pieniądze dokończą budowę domu w
swojej rodzinnej wsi. Inni spłacą długi w kraju. Jeszcze inni zostaną tam na
zawsze. Ci ostatni albo pozostaną na takim samym poziomie, na jakim żyją
obecnie, tzn. bez znajomości języka, przyjmując każdą pracę z agencji, lub
spróbują zawalczyć o lepszy los. Znam osoby, które zaczynały od niskopłatnych
robót domowych (przeważnie sprzątanie w domach żydowskich), później przez
agencję zaczęły pracować za lepsze pieniądze, aż w końcu dostały albo stałe
zatrudnienie w fabryce, albo tak, jak jedna z moich znajomych, zarejestrowała
działalność gospodarczą i zajmuje się kilkoma zamożnymi domami już bez
niczyjego pośrednictwa. W Polsce po kilka bogatych domów w każdym mieście by
się znalazło. Czy jednak polskie bezrobotne chciałyby u nich sprzątać? Jesteśmy
narodem dumnym i u bogatego rodaka przy takiej pracy raczej się nie zatrudnimy,
i nie piszę tego z ironią, bo jakoś tak dziwnie rozumiem tę postawę. U
cudzoziemca w jego kraju można wykonywać wszystkie prace, bo żadna praca nie
hańbi, zwłaszcza jeżeli na chleb z masłem pozwala zarobić.
Polityka prokreacyjna w Wielkiej Brytanii cieszy się dobrą
sławą zarówno wśród Polaków na emigracji, jak i w kraju. Nie należy jej jednak
mylić z polityką prorodzinną. Samotne matki otrzymują dobre zabezpieczenie
socjalne od państwa, ale już małżeństwa z małymi dziećmi nie aż tak wielkie,
choć oczywiście też. W każdym razie małżeństwo znajomych z dzieckiem nie bardzo
sobie może pozwolić na rezygnację z pracy matki, bo jednak utrzymanie jest
drogie. Mieszkanie w typowej angielskiej szeregówce wynajmują i chyba o kupnie mieszkania jeszcze nawet nie marzą. Z kolei inna znajoma po siedmiu latach
pracy kupiła sobie mieszkanie w londyńskim bloku. Oczywiście nie obeszło się
bez kredytu hipotecznego, ale ponieważ ma stałą i dobrze płatną pracę, w końcu
go dostała. Generalnie podobnie jak w Polsce, tylko, że w Polsce pewnie by tej
pracy nie dostała.
Znane mi są przypadki ludzi, którzy prowadzili w Polsce
swoje małe firmy, lub mieli całkiem dobrze płatne posady, ale skuszeni przez
rodzinę, która już wyemigrowała, wszystko sprzedali i udali się w nieznane,
gdzie owszem pracę znaleźli, ale dosłownie (bez żadnego przeliczania na siłę
nabywczą) o wiele gorzej płatną niż mieli w Polsce. Jeżeli ktoś miał firmę, z
której dla siebie wyciągał 8-10 tys. zł miesięcznie i zamienił ją na pracę,
która po przeliczeniu na złotówki wynosiła 4-5 tys., to trudno się oprzeć
wrażeniu, że zamienił stryjek siekierkę na kijek. Na dodatek musieli znaleźć
mieszkanie do wynajęcia, bo o kupnie własnego raczej nie mogli marzyć.
Emigracja uczy pokory, ale również dystansu do samego
siebie. Polak na emigracji to ktoś, kto się godzi ze swoim losem i nie narzeka,
bo doskonale wie, że choć być może byłoby na kogo ponarzekać, to nie ma do kogo się ze swoim narzekaniem zwrócić. W
końcu jak ci się nie podoba, to droga powrotna do kraju wolna. Ambicje często
należy schować do kieszeni, ale na emigracji nie jest wstyd być nikim. Jeżeli
utrzymuje się poprawne stosunki (a zdarzają się przecież i szczere przyjaźnie)
z innymi Polakami, to właśnie ich grupa staje się polem, na którym można
zaistnieć towarzysko. Jeżeli na dodatek wyprzedza się znajomych w znajomości
języka, wtedy można zyskać ich szacunek.
Nie piszę tutaj o lekarzach i specjalistach różnych
dziedzin, ponieważ ich ścieżka kariery w Wielkiej Brytanii przebiega nieco
inaczej. Przeważnie są to ludzie, którzy udają się już po czekający na nich
vacat. Przy dużej pracowitości i przychylności otoczenia, zwłaszcza zwierzchników,
można awansować w hierarchii zawodowej, ale czy można dojść na same szczyty,
tego nie wiem. W przypadku zawodów wymagających wysokich kwalifikacji i doskonale
płatnych, takie rozumowanie nie do końca jest na miejscu, bo przecież praca
jako uznany dobry lekarz z wysoką pensją to dla niejednego już szczyt marzeń.
Złośliwcy i nienawistnicy na forach internetowych piszą, że
emigrują nieudacznicy. Z drugiej strony niektórzy politycy twierdzą, że
wyjeżdżają właśnie najlepsi fachowcy i ludzie o największej energii. Nie ma
sprzeczności w tych opiniach – wyjeżdżają i tacy i tacy.
W pamiętnej debacie telewizyjnej pomiędzy Lechem Wałęsą a Alfredem
Miodowiczem z 30 listopada 1988 roku, ten pierwszy zdecydowanie ją wygrał, choć
szef OPZZ chyba szczerze wierzył, że zrobi ze słynnego elektryka „marmoladę”, m.in.
dzięki słowom, „natychmiast zakasujemy rękawy i bierzemy się z Polską do
roboty, bo czas ucieka, bo młodzież ucieka.” Młodzież ucieka cały czas. Uciekają też ludzie w moim wieku i tylko
nieco młodsi. O ile jednak do społeczeństwa w 1988 roku ten argument docierał,
dzisiaj część polityków chce emigrację przedstawiać jako sukces Polski w Unii
Europejskiej. Równocześnie zapowiada się konieczność sprowadzania azjatyckich i
wschodnioeuropejskich imigrantów do Polski. I tak samo uważa się taki stan za „normalną
kolej rzeczy”. Może jestem już zbyt stary, żeby pojąć takie przetasowanie
wartości, ale pozwolić wyjechać bratu czy córce do obcego kraju i zaprosić na
ich miejsce cudzoziemców, wydaje mi się koncepcją chorą. I nie chodzi tu przecież
o żaden rasizm, bo za rasistę ani ksenofoba się w żadnym wypadku nie uważam.
Doskonale rozumiem,
że dzisiejszy świat już taki jest i ludzie będą jeździć tam, gdzie jest praca,
ale nie umiem pogodzić się z myślą, że nazwy państw mają stać się jedynie
terminami geograficznymi, zaś narody mają się porozwiewać po świecie i tworzyć
nowe konfiguracje. W jakiejś dalekiej perspektywie być może nastąpi wielkie
przemieszanie ludów i języków, ale to będzie musiało wyglądać nieco inaczej. Na
razie nie widzę ani takiej konieczności, ani nawet potrzeby.
Chciałbym, żeby
nasi obywatele zostawali u nas i znajdowali wszelkie możliwości samorozwoju i
osiągania szczęścia! Tak, ten amerykański postulat z Deklaracji Niepodległości
jako jeden z celów posiadania własnego państwa jest bardzo ważny. Jeżeli słyszę
znajomego właściciela firmy, który mi mówi, że już „nie wierzy w Polskę”, bo
właśnie musiał zwolnić kilku ludzi, ponieważ kondycja firmy tak się ułożyła,
zaś on sam ma dosyć użerania się z biurokracją i absurdami życia codziennego,
to kto ma w Polskę wierzyć? No oczywiście „młodzi wykształceni z wielkich miast”,
którzy są zadowoleni z tego, co mają, zaś swoim kolegom, którym się nie do
końca powiodło, powiedzą, że są nieudacznikami. Ci z kolei wyjadą i wszyscy
będą zadowoleni.
Nie tak dawno inny
znajomy z Facebooka przeniósł się ze swoim biznesem do Wielkiej Brytanii, zaś
Kamil Cebulski, którego blog obserwuję, kilka tygodni temu stwierdził, że
należy zostawić „dziadom dziadowski kraj”, ponieważ dość miał idiotycznych
przepisów i niekompetentnych urzędników i postanowił zarejestrować swoją firmę
również w Wielkiej Brytanii. Jeżeli tacy ludzie wyjadą, wtedy naprawdę będzie
katastrofa, bo zostaną już tylko wiecznie z siebie zadowoleni członkowie
obecnej partii rządzącej i wiecznie skrzywieni członkowie partii opozycyjnej. Dość
groteskowa perspektywa.
Scenariusz może być
jeszcze gorszy, bo wcale nie wszyscy wyjadą, tylko dołączą do grup, które już
są zorganizowane i w akcie desperacji podejmą hasła, których cywilizowani
ludzie się boją. Znajdą sobie mniej lub bardziej wyimaginowanego wroga i zaczną
go prześladować. Taka perspektywa to już horror.
Dlatego myślę, że z
jednej strony w tym roku w wersji optymistycznej może nas czekać jakiś nowy
okrągły stół, albo poważne zamieszki. Na dodatek wierzę, że potrzebna jest nam
zupełnie nowa ordynacja wyborcza, która faktycznie pokaże czego my wszyscy
chcemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz