Powstanie styczniowe nie bez
racji zalicza się do jednego z najbardziej tragicznych zrywów
narodowowyzwoleńczych w naszych dziejach. Klęska Rosji w wojnie krymskiej, w
której to Wielka Brytania wylądowała na Krymie, żeby nie pozwolić Rosji
wzmocnić się kosztem Turcji, spowodowała złudne wrażenie, że oto jest to kraj
tak słaby, że nadeszła pora na podniesienie głowy. Zniesienie 25-letniego stanu
wojennego po przegranym powstaniu listopadowym przyniosło pewną „odwilż” w
Królestwie Polskim” a margrabia Aleksander Wielopolski zdawał się prowadzić
politykę bardzo propolską (sam Polak, obsadzał stanowiska również Polakami).
Doskonale zdaję sobie sprawę, że podobnie jak „gdybanie” porównywanie postaci z
różnych epok historycznych jest zabiegiem ryzykownym i często na manowce
wiodącym, ale nie mogę się oprzeć porównaniu Wielopolskiego z Edwardem
Gierkiem. Obu łączyła chęć zbudowania wszystkiego, co najlepsze, w Polsce, dla
Polski, z Polakami i dla Polaków, ale jednak z jednym zastrzeżeniem – w
wieczystej zależności od Rosji.
Nastroje patriotyczne wśród
środowisk świadomych politycznie były gorące, a przy tym warte zaznaczenia jest
i to, że była to ostatni raz, kiedy mieszkańcy zarówno Królestwa Polskiego
(Kongresowego), jak i tzw. ziem zabranych, czyli tych na wschód od niego,
wystąpili jako spadkobiercy państwa, którego na mapie nie było już od niemal 70
lat. Manifestacja Jedności
Rzeczypospolitej Obojga Narodów w Horodle z 10 października 1861 roku
zgromadziła przedstawicieli nie tylko wszystkich ziem dawnej Rzeczypospolitej,
ale również cały ich przekrój społeczny. Przybyli więc nie tylko
przedstawiciele szlachty, ale również mieszczaństwa i chłopstwa. Apollo
Korzeniowski, ojciec Josepha Conrada, napisał odezwę, w której zwracał się do „Braci
Polaków, Rusinów i Litwinów”, co oznaczało, że nie tylko nawiązywał do idei
dawnej Rzeczypospolitej, ale uznawał równorzędność ludności ukraińskiej (zwanej
wówczas ruską) w ramach tej, która miała się odrodzić. Była to więc idea nie w
duchu późniejszego nacjonalizmu plemiennego, ale obywatelsko-państwowego.
Najbardziej fascynujący jest dla mnie fakt, że tysiące ludzi z tych wszystkich
ziem faktycznie przybyły pod Horodło (samego miasteczka pilnowały wojska
rosyjskie).
Powstanie wybuchłoby więc tak,
czy inaczej, zwłaszcza, ale wiemy wszyscy, że zostało ono przyspieszone przez
brankę zarządzoną przez Wielopolskiego. Oczywiście możemy próbować
Polaka-rosyjskiego namiestnika usprawiedliwić, wychodząc z założenia, że był
jedynym rozsądnym Polakiem, który chciał ocalić to, co samemu udało mu się dla
Polski i Polaków zdobyć. Musimy jednak pamiętać, że ówczesna armia rosyjska nie
przeszła była jeszcze reformy Milutina. Wojsko nie miało nawet koszar –
żołnierze spali w ziemiankach, lub jeśli mieli szczęście na prywatnych
kwaterach. Służba mogła trwać od kilkunastu do 25 lat, a więc te „gorące głowy”,
czyli tych młodych chłopców, którzy planowali powstanie Wielopolski skazał na
los porównywalny do zsyłki, a z punktu widzenia ich rodzin do śmierci.
Wspaniała idea odrodzenia
Rzeczypospolitej – tym razem Trojga Narodów – się nie udała, bo obiektywnie
oceniając sytuację, udać się nie mogła, zaś represje, jakie po niej nastąpiły
pogrążyły kraj w długotrwałym stanie traumy, która kazała wypracować inne
metody objawiania się polskiego poczucia narodowego. Nie łudźmy się jednak –
wielu Polaków, tak samo jak przedtem i potem, po prostu urządzało sobie „normalne”
życie i trudno do nich mieć o to pretensje. Stefan Żeromski w swoich „Dziennikach”
pisze o ziemiańskiej rodzinie szlacheckiej, u której mieszkał pracując jako
korepetytor, że żyje tylko bieżącymi interesami, zaś sprawa polska wcale jej
członków nie interesuje.
Z drugiej strony jednak to
właśnie po powstaniu styczniowym narodzą się nowoczesne nacjonalizmy – myślenie
plemienne podparte pseudonaukowymi teoriami. Polacy uczą się zachowywać swoją
tożsamość w warunkach już nie tylko braku państwa, ale i represji wobec
własnego języka i tradycji. Przy pomocy władz rosyjskich tworzy się nacjonalizm
nowolitewski – zdecydowanie wrogi wobec polskości. W zaborze austro-węgierskim
powstaje nacjonalizm ukraiński. Idea przedrozbiorowej Rzeczpospolitej, kraju
powszechnej szczęśliwości wszystkich zamieszkujących ją ludów, ustępuje
myśleniu plemiennemu. O walce o Polskę w przedrozbiorowych granicach nie ma już
co marzyć.
Zygmunt Korczyński z powieści
Elizy Orzeszkowej gardzi swoim ojcem i powstaniem, w którym ten brał udział. On
jest „nowoczesnym Europejczykiem”. Nie był wcale jakimś wyjątkiem. Podczas gdy
władze carskie majątek jednej rodziny szlacheckiej konfiskowały w ramach
represji popowstaniowych, inny majątek przepadał, bo jego właściciel wolał go
sprzedać i a pieniądze przehulać w Paryżu.
Gdyby nie „odwilż” roku 1905,
niewykluczone, że rusyfikacja na ziemiach polskich postępowałaby nadal, a w
naszych czasach być może bylibyśmy jak Irlandczycy. Niewykluczone, że
posiadalibyśmy świadomość odrębności, ale wyrażalibyśmy ją po rosyjsku. Trudno
powiedzieć. Chłopi ziemię zawdzięczali władzom carskim, bo deklaracja władz
powstańczych nic dla nich nie znaczyła. Tutaj „praca organiczna” prowadzona
przez polską inteligencję przyniosła chyba najwięcej pozytywnych zmian,
ponieważ o ile jeszcze podczas powstania niektóre wsie były przeciwne „pańskiej
rebelii”, to już pod koniec XIX wieku wielu chłopów już zaczęło się uważać za
najprawdziwszych Polaków.
Świadomość historyczna powstania
styczniowego przetrwała i to do niej nawiązywał później Józef Piłsudski tworząc
swoje legiony. Oczywiście znowu można tutaj zastosować porównanie do Czechów,
którzy powstań nie urządzali, a kiedy już swoje państwo po I wojnie światowej
stworzyli, było ono jedną z nielicznych demokracji w Europie, a przy tym
państwem rządzonym w niezwykle nowoczesny sposób. Jednakże od samego początku
Czesi startowali z zupełnie innej pozycji, z zupełnie innymi tradycjami, a
właściwie z ich brakiem!
Nie potrafię do końca pochwalić
wybuchu powstania, które nie mogło się udać. Nie chcę się tutaj wdawać w
analizę „polskiego piekła”, jakie sobie nawzajem urządzali politycy nim
kierujący, ale fakt, że od czasu do czasu Polaków porywają pomysły może i
szalone, ale przy tym szlachetne, to na pewno nie jest powód do wstydu. Życie w
dobrowolnym poddaństwie człowiek o jakimś minimalnym poczuciu godności i honoru
uważa za nie do przyjęcia. Już choćby z tego względu powinniśmy choć trochę
zrozumieć naszych przodków, którzy na „szalone” czyny się poważyli.
„Syzyfowe prace” Żeromskiego
uważam za jeden z najlepszych tekstów w literaturze polskiej. Doskonale zdaję
sobie sprawę, że obecnie nawet nauczyciele-poloniści uważają tę powieść za „nudziarstwo”,
a młodzież nie chce jej czytać. Dla mnie, kiedy ją czytałem w szkole
podstawowej, była jednym z największych doświadczeń literacko-edukacyjnych.
Jest to przecież opowieść o tym, jak można manipulować młodymi ludźmi
umiejętnie działając na ich ambicje. Nauczyciel Majewski tworząc „elitarne”
kółko uczniów, którzy robią coś więcej, niż tylko wkuwają obowiązkowe lekcje,
bo interesują się nie tylko nowoczesnymi osiągnięciami nauki, ale także również „nowoczesną” myślą polityczną, która
dziwnym trafem wszystko sprowadzała do logicznej konieczności posłuszeństwa
carowi, to przecież nic innego jak kreowanie „młodego wykształconego”. No może
nie „z wielkiego miasta”, bo Kielce (powieściowy Kleryków) do największych nie
należały, ale generalnie zjawisko jest porównywalne. Natomiast pojawienie się
Zygiera i jego recytacja „Reduty Ordona” na lekcji polskiego, którego
nauczyciel uważa zarówno swój przedmiot, jak i siebie samego za najmniej ważne
ogniwo w procesie edukacyjnym klerkowskiego gimnazjum, to jedna z najmocniejszych
scen w polskiej literaturze, bo oto przestawia sposób myślenia prawie
zrusyfikowanych „młodych wykształconych” na tory romantycznych uniesień, które
w jakiejś zimnej kalkulacji być może są szalone i niebezpieczne, ale bez
których nie wiadomo, czy w ogóle warto żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz