W kraju, którego już nie ma, czyli w Związku Radzieckim,
istniała chyba najlepsza w historii reprezentacja społeczna na świecie.
Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego co prawda wyznaczała kandydatów do
Rady Związku, czyli jednej z izb Rady Najwyższej ZSRR, co było równoznaczne z
ich „wyborem”, ale za to jak pięknie to robiła! Pilnowano, żeby swoją
reprezentację miały prządki, szwaczki, górnicy, hutnicy, traktorzystki i
traktorzyści itd. itp. Jednym słowem marzenie wszystkich tych, którzy uważają,
że parlament powinien być reprezentacją wszystkich możliwych grup.
Jak rzecz się miała w Związku Radzieckim wszyscy mniej
więcej wiemy, bo nawet współczesna tzw. lewica od tego totalitarnego tworu państwowego
się odżegnuje, ale idea reprezentacji wszystkich grup (cokolwiek to znaczy, bo
kryteria tutaj mogą być najrozmaitsze) wydaje się, jak Lenin, „wiecznie żywa”. Filozofia,
która leży u podłoża tego założenia jest na pierwszy rzut oka bardzo
szlachetna, ale w rzeczywistości demagogiczna i wręcz szkodliwa.
Parlament to ludzie, którzy maja stanowić nasze prawo. Dobre
prawo powinno z pewnością uwzględniać interesy różnych grup, stąd w krajach o
starej tradycji parlamentaryzmu tworzą się lobbies i grupy nacisku. Nie lubimy
tych pierwszych, bo lobbystów od razu kojarzymy sobie z wysłannikami wielkiego
biznesu, którzy przekupują parlamentarzystów w celu stworzenia przepisów dla
owego wielkiego biznesu korzystnych. Tak się oczywiście zdarza i wszelkie tego
typu próby muszą być stanowczo potępione i ukarane. Z drugiej strony jednak
trudno, żeby nie działali ludzie, którzy się najlepiej znają na interesach
swojej branży i którzy jako jedyni mogą w ogóle zasygnalizować co jest w owych
branżach do zrobienia. Jeżeli oni nie dadzą parlamentarzystom znać, że dobrze
byłoby dla dobra danej branży wprowadzić takie a nie inne rozwiązania
legislacyjne, to parlamentarzystom być może nigdy taki problem nie przyszedłby
do głowy. Przekupstwo czy szantaż to oczywiście kryminał, ale próba wpłynięcia
na decyzje posłów same w sobie niczym nagannym nie są. Grupy nacisku z kolei to
ludzie idei, którzy docierają do posłów z różnych ugrupowań w celu
przeforsowania swoich pomysłów. Nie jest więc konieczne, żeby to sam poseł był
lobbystą czy też przedstawicielem jakiejś grupy nacisku, jak to się dzieje
obecnie. Parlamentarzyści działają w imieniu i dla dobra całego narodu. Z całą
pewnością powinni rozważać propozycje grup nacisku i lobbystów, o ile wszystko
odbywa się legalnie i jawnie, ale sami nie muszą angażować się w działania
owych grup.
Prawo, dzięki któremu władza wykonawcza będzie zarządzać
naszymi wspólnymi pieniędzmi, powinni ustanawiać ludzie, do których zaufanie ma
większość mieszkańców okręgu wyborczego, z którego kandydowali, ale nie znaczy
to, że będą to ludzie zamknięci na dobre inicjatywy społeczne. W parlamencie
wcale nie muszą zasiadać cykliści, żeby zadbać o budowę dobrych ścieżek
rowerowych. To od nas musi zależeć, czy wybierzemy takich właśnie
przedstawicieli – ludzi mądrych, odpowiedzialnych, silnych, ale równocześnie
otwartych na propozycje społeczeństwa.
Uważam się za człowieka tolerancyjnego i otwartego, dlatego
popieram wszelkie inicjatywy mające na celu uszczęśliwienie ludzi. Jak pokazała
brytyjska partia konserwatywna, w sprawach światopoglądowych można mieć w londyńskim
parlamencie odrębne zdanie. Mam tutaj na myśli ustawę o małżeństwach par tej
samej płci. Nie wiem, ilu jest gejów i lesbijek wśród konserwatywnych posłów,
ale to akurat nie ma nic do rzeczy. Posłowie głosowali tak, jak uważali za
słuszne, mieli do tego mandat, ponieważ ich współobywatele uznali ich wybór za
słuszny, a ich własna orientacja seksualna jest tutaj najmniej istotna.
Jak na ironię losu to partia konserwatywna wydała jedyną jak
do tej pory kobietę-premiera, choć oczywiście nie wiem, czy feministki uznają
Margaret Thatcher za uosobienie swoich ideałów. Abstrahując od jej poglądów,
które na ludzi o lewicowych poglądach mogą działać niezwykle drażniąco, stanowi
jednak doskonały przykład tego, że siła charakteru i determinacja pozwalają
wyeliminować mężczyzn z drogi do najwyższych stanowisk w państwie bez
konieczności uciekania się do metod sztucznych i niedemokratycznych. Mam tu
oczywiście na myśli parytety. W walce o pewne przywileje feministki potrafią
zachowywać się dokładnie tak samo jak Kościół katolicki, a mianowicie mówić, że
jak im się czegoś nie daje, to jest to akt agresji. Jestem w stu procentach
przekonany, że kobiety doskonale nadają się na wszystkie stanowiska w państwie,
choć oczywiście nie wszystkie, tak samo jak nie wszyscy mężczyźni. O
obejmowaniu stanowisk muszą decydować kompetencje i to wszystko. Płeć nie jest
żadnym wyznacznikiem kompetencji. Orientacja seksualna także. Przynależność do
mniejszości etnicznej również nie. Jeżeli jednak przedstawiciele tych grup
dadzą się poznać jako ludzie o kwalifikacjach odpowiednich do sprawowania
urzędów, droga jest przecież otwarta. Rządzenie państwem to sprawa poważna i
nie ma tutaj miejsca na drogę na skróty.
Zupełnie inna sprawa, jeżeli to w ramach danego ugrupowania
politycznego zrobi się założenie, że wysunie się jakiś odsetek kobiet, gejów
czy zbieraczy etykiet zapałczanych. To już jest wewnętrzna sprawa partii.
Niemniej zmuszanie do kandydowania ludzi, którzy sami się na stanowiska nie
pchają, tylko dlatego, że każde środowisko musi mieć swojego przedstawiciela bo
tak i już jest z punktu widzenia rządzenia państwem jakimś nieporozumieniem. Jeżeli
organizacje walczące o prawa tej czy innej grupy będą miały dostęp do swoich
parlamentarzystów, z pewnością będzie można wypracować dobre rozwiązania.
Polscy wyborcy, wbrew pozorom, wcale nie są elektoratem
zabetonowanym, jakby to chcieli przedstawić krytycy idei jednomandatowych
okręgów wyborczych. Owszem, istnieją żelazne elektoraty, ale nie są one znowu
tak liczne. Potrafimy zmienić zdanie i potrafimy „podziękować” tym, którzy nas
rozczarowali. Utarł się np. stereotyp, że Łomża i okolice to ostoja Prawa i
Sprawiedliwości i że kandydaci PO nie mają tam czego szukać. Przykład ten
podano nawet na łamach „Gazety Wyborczej”. Tymczasem wystarczy sprawdzić kto
obecnie sprawuje urząd prezydenta w tym mieście, żeby się przekonać, że łomżynianie
potrafią większością głosów wybrać człowieka z SLD! Dlatego radziłbym daleko
idącą ostrożność co do stuprocentowej przewidywalności zachowań wyborców w
poszczególnych okręgach.
Generalnie w większości głosów krytycznych wobec
jednomandatowych okręgów wyborczych przebija się jakaś potworny brak wiary w
obywateli, których traktuje się jak kompletnych głupców. Ludzie w swojej masie
może geniuszami nie są, ale zazwyczaj kierują się zdrowym rozsądkiem. Nie
sądzę, żeby Polska była krajem ludzi masowo głosujących na gwiazdy disco-polo
czy lokalnych milionerów. Natomiast jeśli chodzi o obecnie istniejące partie, będą
musiały się przegrupować. Zwłaszcza PiS, który obecnie nie ma żadnej zdolności
koalicyjnej, żeby zaistnieć w systemie, który stawia większe wymagania, będzie
musiał znaleźć wielu sojuszników w celu zbudowania nowego ugrupowania
prawicowego. Zabetonowania typu PO kotra PiS się nie obawiam. Żeby bowiem
działać w systemie jednomandatowych okręgów wyborczych, partie te będą musiały
zabiegać o nowych członków i kandydatów na posłów. W takich warunkach będą musiały
stać się zupełnie innymi partiami, gdzie miernota uczepiona pańskiej klamki z
jednoprocentowym poparciem w swoim okręgu wyborczym nie będzie miała szans się
przebić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz