Niektórzy z nas, w tym ja sam,
lubią uchodzić za realistów twardo stąpających po ziemi, w związku z czym
piętnujemy wszelkich pięknoduchów, którzy w imię swoich idei (a idee są
przecież „z założenia” utopijne) wyprowadzają ludzi na manowce i każą wierzyć w
coś, co wcześniej czy później przyniesie tylko rozczarowanie.
Realistycznie podchodząc do
życia, należy sobie zdać sprawę z takich brutalnych prawd, że zwycięża
silniejszy lub przebieglejszy, który przeciągnie na swoją stronę siłę; że w
naturę ludzką, jako część natury w ogóle, wpisany jest konflikt; że wszystkie
systemy etyczne, łącznie z tymi wynikającymi z religii, wywodzą się z naszej
potrzeby bezpieczeństwa i unikania stresu, a z drugiej z dyskursu władzy, która
nam to bezpieczeństwo zawsze obiecuje zapewnić.
Pobieżna analiza procesów
przebiegających w niemal dosłownie każdej grupie ludzkiej, pokazuje, że
wszędzie odbywa się albo jakaś walka, albo podporządkowanie jednych jednostek
drugim. Wszystko to może mieć piękną formę wynikającą z wieków cywilizacji, ale
podskórnie każdy czuje, o co chodzi i wcale nie czuje się z tego powodu
szczęśliwy.
Świadkowie Jehowy zagadujący na
ulicy lubią czasami zadać na początek pytanie skierowane właśnie do tej części
naszego umysłu, która dąży do bezpieczeństwa i życia bezstresowego. „Jak
pan/pani myśli? Dlaczego na świecie jest tyle zła – wojen, konfliktów?” Pytanie
to zadają antycypując odpowiedź „nie wiem”, ponieważ faktycznie człowiek idący
ulicą do pracy lub z pracy i myślący o czymś zupełnie innym, może nie mieć na
poczekaniu gotowej odpowiedzi na tak sformułowane pytanie. Wtedy „napełnia ich
Duch”, bo oto oni są w stanie takiej odpowiedzi nam udzielić – wszystko
dlatego, że przestaliśmy słuchać Boga. Ludzie ci żyją w świecie Księgi, a
właściwie specyficznej interpretacji tejże, więc zgodnie z regułami „matriksu”,
w którym tkwią, wszystko im się ładnie układa. Najczęściej instynkt przechodnia
zaczepionego przez świadków Jehowy podpowiada mu jednak, że to jakaś piramida
metafor i każe mu iść dalej.
Tymczasem z konfliktami i stresem
trzeba żyć. Owszem głęboka wiara religijna pomaga niektórym znieść te
przypadłości ludzkiej egzystencji, ale ich nie eliminuje. Żeby na trwałe
wyeliminować konflikty należałoby bowiem w jakiś „cudowny” sposób zabić
instynkt gromadzenia zapasów jedzenia oraz popęd płciowy. Całe nasze życie jest
zdeterminowane koniecznością zapewnienia sobie środków do przetrwania oraz
znalezienia sobie partnera seksualnego. Walka jeleni na rykowisku bardzo prosto
rozstrzyga te sprawy, przy czym samice nie mają nic do gadania, podczas gdy u
człowieka jest to bardziej złożone. O ile u zwierząt największy problem mają
samce alfa, to u ludzi praktycznie każdy walczy z każdym i tego się nie da
wyeliminować. Te same czynniki, które generują konflikty, są nam po prostu
niezbędne do życia, a wręcz są naszym życiem. Gdybyśmy zostali ich pozbawieni,
musielibyśmy się stać chyba minerałami. Owszem, niektórzy buddyści dążą do
osiągnięcia takiego stanu, ale patrząc realnie, nie jest to propozycja dla
całej ludzkości.
Organizujemy się w grupy, które
posiadają swoje struktury i hierarchie. Czasami te grupy stają się wielkie i
zaczynają nazywać się narodami. W grupie łatwiej o redukcję stresu, zaś
skierowanie agresji na przedstawicieli grupy innej nie powoduje tak wielkiego
napięcia, jak bezpośrednie starcie dwóch jednostek, a wręcz jest odbierane za
uczucie szlachetne! Nikt nie jest wolny od tego typu myślenia, chyba, że jest
to człowiek, który zrealizował się jako święty pacyfista, lub osiągnąć stan
nirwany. Ilu jest takich ludzi na świecie, nie wiem. Brutalnym faktem
pozostaje, że stresujemy się codziennie i że codziennie czujemy się zagrożeni
przez innych ludzi.
Teraz jednak pojawia się
zasadnicze pytanie. Czy powinniśmy poddawać się pacyfistycznym utopiom i masowo
przekuwać miecze na lemiesze, czy też wręcz odwrotnie – powinniśmy zrzucić
obłudne maski ludzi pokój miłujących i pokazać swoje prawdziwe oblicze istot
gromadzących zapasy (w najgłębszej strukturze) i zdobywających partnerów
seksualnych, dążąc przy tym do dominacji nad innymi?
Czy politycy zamiast snuć obłudne
wywody o moralności i etyce, powinni otwartym tekstem mówić o naturalnej
nienawiści wynikającej z równie naturalnego instynktu przetrwania? Czy zamiast
Biblii, Platona i innych utopijnych humanistów, nie powinni się raczej wprost
powoływać na Sun Tzu i Machiavellego?
Adolf Hitler jest przykładem
polityka, który prawie (bo też jednak nie do końca) tak praktycznie zrobił. W
systemie wychowawczym postawił na kult siły i zwycięstwa, uważając
chrześcijaństwo za religię osłabiającą naturalne ludzkie instynkty. Propagował
eugenikę, a więc pozbawione sentymentów pozbywanie się jednostek słabych (np.
chorych psychicznie) ze społeczeństwa. Jak wiemy, nie tylko słabych, bo za
zupełnie naturalną uważał eksterminację grup, które, jak uważał, zagrażają jego
grupie, czyli Niemcom. Doskonale wiemy, że odarcie życia publicznego z tej i
tak cienkiej warstwy cywilizacji (czyt. hipokryzji), czyni je piekłem, którego
większość z nas nie jest w stanie psychicznie znieść. Dlatego więc, po pewnym
czasie druga strona naszej natury, czyli ta dążąca do stanu komfortu
psychicznego, a więc sytuacji bezstresowych, znowu wprowadza do obiegu
społecznego idee o tolerancji i pokojowej koegzystencji.
Karol Marks zresztą również nie
mówił, że ma być lekko. Wręcz przeciwnie – zakładał otwartą wojnę między
klasami społecznymi. Późniejsi jego interpretatorzy, jak np. Stalin, uważali,
że walka ta jest permanentna, a raczej niewiele wskazuje na to, że wierzyli w
ostateczne osiągnięcie społeczeństwa idealnego, czyli komunistycznego, bez
poczucia alienacji pracy za to z pełnym poczuciem bezpieczeństwa i szczęścia. W
imię jednak tej utopii wpędzał w stan nieprzerwanego stresu i strachu całe
narody.
Wracając do zasadniczego pytania.
Czy nie uczciwiej jest powiedzieć wprost – walczę o władzę, bo chcę mieć np.
większy dostęp do środków materialnych i samic?
(Wiem, jestem męskim szowinistą, ale to wynik wychowanie w konkretnym
kręgu kulturowym, gdzie kobiety nie przyznają się wprost do chęci posiadania
dostępu do wielu samców).
Otóż odpowiadając samemu sobie na
te pytania, stwierdzam, że być może i byłoby uczciwiej, ale do diabła z taką
uczciwością. Rezygnacja z walki o formę ludzkiej egzystencji i koegzystencji wznoszącą się ponad determinizm
biologiczny, byłaby najpodlejszym aktem cynicznego draństwa, które wpędziłoby
nas wszystkich w stan permanentnego piekła, z którego nie byłoby ucieczki. Dokopanie
się do najgłębszej struktury naszej natury doprowadza nas do stanu skrajnego
cierpienia, gdzie być może chwilowy zwycięzca cieszy się poczuciem szczęścia,
ale przecież nie na długo, bo konkurenci czyhają na każdym kroku.
Kiedyś już pisałem, że miarą
cywilizacji jest stopień hipokryzji, bo brzmi może cynicznie, ale jest prawdą.
Piekłem byłoby nasze życie, gdybyśmy zawsze reagowali „uczciwie”, czyli
spontanicznie. Ulice spłynęłyby krwią, np. kobiet, bo na głośną uwagę jednej na
temat kompletnego braku gustu w ubraniu drugiej, ta druga z pewnością
chwyciłaby tę pierwszą za włosy, mężczyźni tłukliby się za samo krzywe
spojrzenie, a w szkołach zapanowałyby stosunki jak we „Władcy much” Gordinga.
To, co nas chroni przed stanem permanentnego chaosu i brutalnego okrucieństwa,
to właśnie ta cienka warstwa hipokryzji, która każe nam ugryźć się w język na
widok czegoś, co nam się nie podoba w drugiej osobie. To dzięki tej sztuce gryzienia
się w język nasz gatunek jeszcze się nawzajem nie powybijał, a wielu z nas żyje
w błogim poczuciu względnego bezpieczeństwa i komfortu psychicznego.
Myślę, że ludzkość generalnie nie
wychodzi źle na tym, że życie społeczeństw na jakimś etapie zostało oparte na
założeniach sokratejsko-jezusowo-konfucjańskich (zestawienie pozornie od Sasa
do lasa, ale ja widzę wiele wspólnych wartości w tych filozofiach). Wiadomo, że
ci głęboko przywiązani do ich wartości, są skazani na rozczarowanie, bo
konfliktowa natura ludzka zawsze wcześniej czy później da o sobie znać. Gdyby
jednak ludzkość nie podejmowała tych utopijnych wysiłków, po prostu by nie
przetrwała jako gatunek. To dzięki tym utopiom przez dużą część naszego życia
czujemy się dobrze, a dla tych chwil dobrego samopoczucia, jak uważamy, warto
żyć. Dlatego nie powinniśmy ustawać w syzyfowej pracy dążenia do osiągnięcia
pięknych ideałów pokoju i powszechnej miłości. Zdając sobie sprawę z ich
ostatecznej nieosiągalności, nie możemy sobie pozwolić na rezygnację z nich. To
wielki paradoks, ale tylko dzięki niemu możemy żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz