wtorek, 5 marca 2013

Utopia jako czynnik niezbędny do przetrwania, czyli syzyfowe prace



Niektórzy z nas, w tym ja sam, lubią uchodzić za realistów twardo stąpających po ziemi, w związku z czym piętnujemy wszelkich pięknoduchów, którzy w imię swoich idei (a idee są przecież „z założenia” utopijne) wyprowadzają ludzi na manowce i każą wierzyć w coś, co wcześniej czy później przyniesie tylko rozczarowanie.

Realistycznie podchodząc do życia, należy sobie zdać sprawę z takich brutalnych prawd, że zwycięża silniejszy lub przebieglejszy, który przeciągnie na swoją stronę siłę; że w naturę ludzką, jako część natury w ogóle, wpisany jest konflikt; że wszystkie systemy etyczne, łącznie z tymi wynikającymi z religii, wywodzą się z naszej potrzeby bezpieczeństwa i unikania stresu, a z drugiej z dyskursu władzy, która nam to bezpieczeństwo zawsze obiecuje zapewnić.

Pobieżna analiza procesów przebiegających w niemal dosłownie każdej grupie ludzkiej, pokazuje, że wszędzie odbywa się albo jakaś walka, albo podporządkowanie jednych jednostek drugim. Wszystko to może mieć piękną formę wynikającą z wieków cywilizacji, ale podskórnie każdy czuje, o co chodzi i wcale nie czuje się z tego powodu szczęśliwy.

Świadkowie Jehowy zagadujący na ulicy lubią czasami zadać na początek pytanie skierowane właśnie do tej części naszego umysłu, która dąży do bezpieczeństwa i życia bezstresowego. „Jak pan/pani myśli? Dlaczego na świecie jest tyle zła – wojen, konfliktów?” Pytanie to zadają antycypując odpowiedź „nie wiem”, ponieważ faktycznie człowiek idący ulicą do pracy lub z pracy i myślący o czymś zupełnie innym, może nie mieć na poczekaniu gotowej odpowiedzi na tak sformułowane pytanie. Wtedy „napełnia ich Duch”, bo oto oni są w stanie takiej odpowiedzi nam udzielić – wszystko dlatego, że przestaliśmy słuchać Boga. Ludzie ci żyją w świecie Księgi, a właściwie specyficznej interpretacji tejże, więc zgodnie z regułami „matriksu”, w którym tkwią, wszystko im się ładnie układa. Najczęściej instynkt przechodnia zaczepionego przez świadków Jehowy podpowiada mu jednak, że to jakaś piramida metafor i każe mu iść dalej.

Tymczasem z konfliktami i stresem trzeba żyć. Owszem głęboka wiara religijna pomaga niektórym znieść te przypadłości ludzkiej egzystencji, ale ich nie eliminuje. Żeby na trwałe wyeliminować konflikty należałoby bowiem w jakiś „cudowny” sposób zabić instynkt gromadzenia zapasów jedzenia oraz popęd płciowy. Całe nasze życie jest zdeterminowane koniecznością zapewnienia sobie środków do przetrwania oraz znalezienia sobie partnera seksualnego. Walka jeleni na rykowisku bardzo prosto rozstrzyga te sprawy, przy czym samice nie mają nic do gadania, podczas gdy u człowieka jest to bardziej złożone. O ile u zwierząt największy problem mają samce alfa, to u ludzi praktycznie każdy walczy z każdym i tego się nie da wyeliminować. Te same czynniki, które generują konflikty, są nam po prostu niezbędne do życia, a wręcz są naszym życiem. Gdybyśmy zostali ich pozbawieni, musielibyśmy się stać chyba minerałami. Owszem, niektórzy buddyści dążą do osiągnięcia takiego stanu, ale patrząc realnie, nie jest to propozycja dla całej ludzkości.

Organizujemy się w grupy, które posiadają swoje struktury i hierarchie. Czasami te grupy stają się wielkie i zaczynają nazywać się narodami. W grupie łatwiej o redukcję stresu, zaś skierowanie agresji na przedstawicieli grupy innej nie powoduje tak wielkiego napięcia, jak bezpośrednie starcie dwóch jednostek, a wręcz jest odbierane za uczucie szlachetne! Nikt nie jest wolny od tego typu myślenia, chyba, że jest to człowiek, który zrealizował się jako święty pacyfista, lub osiągnąć stan nirwany. Ilu jest takich ludzi na świecie, nie wiem. Brutalnym faktem pozostaje, że stresujemy się codziennie i że codziennie czujemy się zagrożeni przez innych ludzi.
Teraz jednak pojawia się zasadnicze pytanie. Czy powinniśmy poddawać się pacyfistycznym utopiom i masowo przekuwać miecze na lemiesze, czy też wręcz odwrotnie – powinniśmy zrzucić obłudne maski ludzi pokój miłujących i pokazać swoje prawdziwe oblicze istot gromadzących zapasy (w najgłębszej strukturze) i zdobywających partnerów seksualnych, dążąc przy tym do dominacji nad innymi?

Czy politycy zamiast snuć obłudne wywody o moralności i etyce, powinni otwartym tekstem mówić o naturalnej nienawiści wynikającej z równie naturalnego instynktu przetrwania? Czy zamiast Biblii, Platona i innych utopijnych humanistów, nie powinni się raczej wprost powoływać na Sun Tzu i Machiavellego?

Adolf Hitler jest przykładem polityka, który prawie (bo też jednak nie do końca) tak praktycznie zrobił. W systemie wychowawczym postawił na kult siły i zwycięstwa, uważając chrześcijaństwo za religię osłabiającą naturalne ludzkie instynkty. Propagował eugenikę, a więc pozbawione sentymentów pozbywanie się jednostek słabych (np. chorych psychicznie) ze społeczeństwa. Jak wiemy, nie tylko słabych, bo za zupełnie naturalną uważał eksterminację grup, które, jak uważał, zagrażają jego grupie, czyli Niemcom. Doskonale wiemy, że odarcie życia publicznego z tej i tak cienkiej warstwy cywilizacji (czyt. hipokryzji), czyni je piekłem, którego większość z nas nie jest w stanie psychicznie znieść. Dlatego więc, po pewnym czasie druga strona naszej natury, czyli ta dążąca do stanu komfortu psychicznego, a więc sytuacji bezstresowych, znowu wprowadza do obiegu społecznego idee o tolerancji i pokojowej koegzystencji.

Karol Marks zresztą również nie mówił, że ma być lekko. Wręcz przeciwnie – zakładał otwartą wojnę między klasami społecznymi. Późniejsi jego interpretatorzy, jak np. Stalin, uważali, że walka ta jest permanentna, a raczej niewiele wskazuje na to, że wierzyli w ostateczne osiągnięcie społeczeństwa idealnego, czyli komunistycznego, bez poczucia alienacji pracy za to z pełnym poczuciem bezpieczeństwa i szczęścia. W imię jednak tej utopii wpędzał w stan nieprzerwanego stresu i strachu całe narody.

Wracając do zasadniczego pytania. Czy nie uczciwiej jest powiedzieć wprost – walczę o władzę, bo chcę mieć np. większy dostęp do środków materialnych i samic?  (Wiem, jestem męskim szowinistą, ale to wynik wychowanie w konkretnym kręgu kulturowym, gdzie kobiety nie przyznają się wprost do chęci posiadania dostępu do wielu samców).

Otóż odpowiadając samemu sobie na te pytania, stwierdzam, że być może i byłoby uczciwiej, ale do diabła z taką uczciwością. Rezygnacja z walki o formę ludzkiej egzystencji i  koegzystencji wznoszącą się ponad determinizm biologiczny, byłaby najpodlejszym aktem cynicznego draństwa, które wpędziłoby nas wszystkich w stan permanentnego piekła, z którego nie byłoby ucieczki. Dokopanie się do najgłębszej struktury naszej natury doprowadza nas do stanu skrajnego cierpienia, gdzie być może chwilowy zwycięzca cieszy się poczuciem szczęścia, ale przecież nie na długo, bo konkurenci czyhają na każdym kroku.

Kiedyś już pisałem, że miarą cywilizacji jest stopień hipokryzji, bo brzmi może cynicznie, ale jest prawdą. Piekłem byłoby nasze życie, gdybyśmy zawsze reagowali „uczciwie”, czyli spontanicznie. Ulice spłynęłyby krwią, np. kobiet, bo na głośną uwagę jednej na temat kompletnego braku gustu w ubraniu drugiej, ta druga z pewnością chwyciłaby tę pierwszą za włosy, mężczyźni tłukliby się za samo krzywe spojrzenie, a w szkołach zapanowałyby stosunki jak we „Władcy much” Gordinga. To, co nas chroni przed stanem permanentnego chaosu i brutalnego okrucieństwa, to właśnie ta cienka warstwa hipokryzji, która każe nam ugryźć się w język na widok czegoś, co nam się nie podoba w drugiej osobie. To dzięki tej sztuce gryzienia się w język nasz gatunek jeszcze się nawzajem nie powybijał, a wielu z nas żyje w błogim poczuciu względnego bezpieczeństwa i komfortu psychicznego.

Myślę, że ludzkość generalnie nie wychodzi źle na tym, że życie społeczeństw na jakimś etapie zostało oparte na założeniach sokratejsko-jezusowo-konfucjańskich (zestawienie pozornie od Sasa do lasa, ale ja widzę wiele wspólnych wartości w tych filozofiach). Wiadomo, że ci głęboko przywiązani do ich wartości, są skazani na rozczarowanie, bo konfliktowa natura ludzka zawsze wcześniej czy później da o sobie znać. Gdyby jednak ludzkość nie podejmowała tych utopijnych wysiłków, po prostu by nie przetrwała jako gatunek. To dzięki tym utopiom przez dużą część naszego życia czujemy się dobrze, a dla tych chwil dobrego samopoczucia, jak uważamy, warto żyć. Dlatego nie powinniśmy ustawać w syzyfowej pracy dążenia do osiągnięcia pięknych ideałów pokoju i powszechnej miłości. Zdając sobie sprawę z ich ostatecznej nieosiągalności, nie możemy sobie pozwolić na rezygnację z nich. To wielki paradoks, ale tylko dzięki niemu możemy żyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz