Kiedy w 1997 roku w Polsce napisano wreszcie nową Konstytucję, kraj ogarnęła gorąca dyskusja wywołana przez religijną prawicę. Jednym z zarzutów był tekst preambuły, w której wymieniono Boga dla pewnych ludzi „będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna”. „Co to za Bóg?” oburzali się niektórzy. „Chyba jakiś masoński Wielki Budownik raczej, a nie Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba”. Czytając takie teksty odczuwałem nieprzyjemne ciarki na plecach, bo oznaczało to, że w ogóle istnieją jeszcze tacy ludzie, którzy nie tylko wierzą w okrutnego starotestamentowego Jahwe, ale pojmują go dokładnie tak jak koczownicze pasterskie plemiona semickie przed ponad trzema tysiącami lat. Przestałem się jednak tym przejmować, ponieważ stwierdziłem, że dziwolągów nie brakuje w żadnych czasach.
Coś innego było o wiele poważniejszym problemem prawicy krytykującej nową Konstytucję. Mianowicie zaczęli ją nazywać „Targowicą”. Młodszemu pokoleniu, któremu w szkole nie wytłumaczono, co to jest, wyjaśniam, że chodzi o konfederację zawiązaną przez przeciwników Konstytucji 3 Maja z 1791 w roku następnym. Targowiczanie udali się po protekcję do carycy Katarzyny, a sama nazwa miasteczka Targowica niewiele ma wspólnego z faktycznym miejscem początku niechlubnej konfederacji, gdyż był nim Petersburg.
W polskiej świadomości, m.in. ukształtowanej przez „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza, słowo „Targowica” budzi jednoznaczne skojarzenia. Jest to w języku polskim synonim najgorszej zdrady. W uszach niektórych brzmi ono gorzej niż inny synonim zdrady, a mianowicie Judasz. „Targowica” jest bolesna dla uszu Polaka świadomego swojej historii, niczym te fałszywe dźwięki cymbałów Jankiela we wspomnianej epopei narodowej, które Targowicę właśnie miały symbolizować. (Tak przy okazji – Mickiewicz opisał „utwór programowy”, tak popularny w muzyce romantyzmu, czyli prowincjonalny litewski Żyd okazał się równy Chopinowi, Schubertowi czy Lisztowi).
O Konstytucji z 1997 roku możemy mieć bardzo różne zdanie, ale nie sądzę, żeby ktoś rozsądnie myślący uważał ją za jakąś ostateczną zdradę Polski. Tymczasem zamiast wypunktować te elementy, które jej przeciwnicy uważali za złe, oni od razu wytoczyli najcięższe działa i z nich wypalili. Stawiając sprawę w ten sposób, czyli używając metafor ostatecznych, nie dajemy sobie już żadnego pola manewru. W takim wypadku musimy już albo wygrać i najlepiej powiesić wszystkich zdrajców, albo z dumą przegrać i popełnić seppuku. Prawica co prawda seppuku nie popełniła kiedy Konstytucja weszła w życie, a wręcz przeciwnie. Używanie metafor mocnych, skrajnych i po prostu ostatecznych, stało się stałym elementem jej retoryki.
Obserwując rzeczywistość polityczno-gospodarczą lat 90. a i wydarzenia późniejsze, trudno nie było zauważyć wielkich afer i tych mniej nagłośnianych, ale za to odczuwalnych w skali kraju. Politycy za nie odpowiedzialni skutecznie przedstawiali tych, którzy próbowali o nich mówić, jako oszołomów nie mających pojęcia o gospodarce, a tylko siejących panikę. Tragedia całej sytuacji polegała i nadal polega na tym, że politycy, którzy dostrzegają błędy popełniane przez rządzących, nie potrafią o nich mówić rzeczowo i popierać swojej krytyki przytaczaniem faktów i logiczną argumentacją. Prawdopodobnie wychodzą z założenia, że logika nie trafia do przeciętnego wyborcy. Żelazny elektorat prawicy, żeby tym żelaznym elektoratem pozostał, musi żyć w stanie permanentnego strachu, nieustannego stanu oblężenia. Wyborca religijnej prawicy musi po prostu tkwić w świecie czasów ostatecznych. Inaczej nic do niego nie dotrze. Przynajmniej tak chyba uważają politycy prawicy, ponieważ nie używają innego języka, jak tylko takiego, z którym politycy innych opcji mogą się tylko zgodzić i strzelić sobie w łeb, albo całkowicie zaprzeczyć. Nie trzeba być geniuszem, żeby przewidzieć, którą opcję wybiorą.
Co gorsza, używając języka eschatologicznego, politycy krytykujący, czasami zupełnie słusznie, pewne posunięcia rządzących, „podkładają się” tym ostatnim, którzy bez trudu mogą pokazać wyborcom, że oto mamy do czynienia z paranoikami. W ten sposób problem, który być może można byłoby rozwiązać przy pomocy twardych negocjacji, zostaje pozbawiony szans na rozwiązanie, bo oto prawica się obraża i odwraca plecami, zaś rządzący spokojnie robią co chcą. Większość społeczeństwa zaś jest święcie przekonana, że bardzo dobrze się dzieje, że paranoicy nie są już u władzy, zaś kontrolować władzy nie ma kto. Jeżeli doprowadzamy do inflacji słów, ponieważ zbyt często ich używaliśmy w walce politycznej, tak że dla przeciętnego odbiorcy tracą one swoje znaczenie, nie mówiąc już o sile oddziaływania, to znaczy, że wyeliminowaliśmy się z ogólnokrajowej dyskusji politycznej na własne życzenie.
Timothy Garton Ash, brytyjski dziennikarz o lekkim piórze piszący dla „Guardiana” i często również publikowany w „Gazecie Wyborczej” w kwietniu napisał artykuł, który dopiero teraz „robi karierę” wśród moich znajomych na Facebooku[1], w którym analizuje sytuację w Polsce. Artykuł jest bardzo naszemu krajowi przychylny. Według autora jesteśmy normalnym europejskim krajem, w którego stolicy życie toczy się zupełnie tak samo jak w innych stolicach Europy i to nawet tej zachodniej.
Czytając pewne fragmenty, miałem wrażenie, że jest to opis jakiegoś innego kraju, ale zaraz sobie uprzytomniłem, że przecież chodzi o Warszawę, a tam życie faktycznie jest trochę inne. Są tylko dwa zdania, z którymi zgadzam się całkowicie, a mianowicie, że dochód na jednego mieszkańca w Polsce to 11 600 funtów rocznie (nie wiem, kto „nabija” tak wysoki dochód, bo ja osobiście znam kilku na kilkudziesięciu ludzi o takich dochodach), ale jest to mniej niż dochód mieszkańca Barbadosu czy Seszeli. Drugie zdanie dotyczyło wysokiego bezrobocia.
Cała reszta to jakaś gierkowska propaganda sukcesu. Napisane przez cudzoziemca, więc pewnie obiektywnie! Ja nie twierdzę, że Timothy Garton Ash pisał na zlecenie rządu Donalda Tuska, ale u dziennikarza „Guardiana” od razu widać pewien sposób myślenia widoczny też w „Gazecie Wyborczej”, a mianowicie, że największym sukcesem Polski jest znalezienie się w strukturach atlantyckich i europejskich i teraz, nie musząc odwoływać się do historycznej martyrologii, musimy poszukać nowego motta dla naszej narodowej egzystencji. W tym celu ktoś nawet wynajął zagranicznego konsultanta! Kiedy to przeczytałem, prawie spadłem z krzesła! To na takie rzeczy wydaje się nasze pieniądze! Na konsultantów od marketingu, którzy pozwolą wypromować Polskę jak jakąś firmę. Nie jestem naiwny i dobrze wiem, że polityczny marketing jest bardzo ważny, ale czy to się musi odbywać w taki sposób? Czy koalicja rządząca nie ma już we własnych szeregach fachowców od takich rzeczy? A jeśli nawet, to czy nie można takich znaleźć w kraju? To jest według mnie czysta paranoja.
O paranoi Timothy Garton Ash też pisze, a mianowicie o tej związanej z teoriami spiskowymi wokół katastrofy smoleńskiej. W tym wypadku pewnie ma rację, ale jak sam przyznaje, opieszałość władz rosyjskich w udzielaniu nam informacji sprzyja powstawaniu paranoicznych teorii. A może o to właśnie chodzi? Może jest to zręczna gra polegająca na ośmieszaniu tego środowiska. Nie wiem. Wiem natomiast, że jeśli tak jest, to owo środowisko bardzo łatwo się daje w nią wciągnąć.
Nie jestem wielkim entuzjastą tematu katastrofy smoleńskiej. Skłaniam się ku wierze, że żadnego spisku w tym wypadku nie było. Ale, jak już niejednokrotnie pisałem przy innych okazjach, o kulisach polityki praktycznie nie wiemy nic, więc pozostaje nam tylko wiara w te lub inne słowa polityków – z tej lub innej opcji. Niemniej, paniczna histeria, którą dostrzec można w wypowiedziach zwolenników religijnej prawicy, nie sprzyja rzeczowej dyskusji.
Nigdy nie należałem do zwolenników Jarosława Kaczyńskiego, ale czasami pewne jego tezy brałem pod uwagę wyrabiając sobie pogląd na różne sytuacje – zarówno w kraju jak i na świecie. Z wieloma się kompletnie nie zgadzałem, ale czasami je rozważałem. Później stopniowo zacząłem dawać sobie z tym spokój, by w końcu przestać w ogóle się przejmować co ten człowiek mówi. Ostatni jego pomysł dotyczący przywrócenia kary śmierci jest jakąś rozpaczliwą próbą zwrócenia na siebie uwagi, co w obecnej sytuacji jest z góry skazane na niepowodzenie. A wszystko przez to, jakim językiem prezes Kaczyński przemawiał w ciągu ostatnich lat. Atmosfera końca świata to nie jest coś, w czym normalny człowiek chciałby żyć, dlatego w pewnym momencie tenże człowiek automatycznie wyłącza się na sam dźwięk jego głosu. Teraz jak nawet powie coś słusznego, nikt go po prostu nie będzie słuchał.
A tymczasem Timothy Garton Ash może sobie spokojnie pisać o „normalności” sytuacji nad Wisłą. O tym, że Polska przystąpiła do „paktu dla euro”, bo to taki fajny europejski kraj i będzie ratował inne fajne europejskie kraje. Prezydent Komorowski może sobie również spokojnie bredzić, że kryzys to ma Europa, a Polska jest w super sytuacji gospodarczej. W kraju, gdzie dochód na głowę jest niższy niż na Barbadosie lub Seszelach.
Wikipedia podaje, że nasz dochód per capita wg siły nabywczej, wynosi 18 981 dolarów (czyli ciut więcej niż podaje Ash, ale to może wynikać z różnic w kursie funta do dolara), podczas gdy Grecji 28 496 dolarów, Włoch 29 480, Hiszpanii 29 830, Portugalii 23 262, czy Irlandii 39 492.[2] Te liczby mówią za siebie. Właściwie nie wymagają żadnego komentarza. W takiej sytuacji każdy chyba wolałby irlandzki kryzys od polskiej „zielonej wyspy”.
Przypomniał mi się tekst starej piosenki „Perfektu”:
Kryzys mogę znieść,
Ja nie muszę jeść,
Lecz niech przestaną truć…
Zamiast „truć” użyłbym tu bardziej dosadnego słowa, ale nie… popadajmy w paranoję!
POLSKA NIE JEST ZIELONĄ WYSPĄ,ALE CZARNĄ WYSPĄ NIESPRAWIEDLIWOŚCI."RZADY SIĘ ZMIENIAJA,A LUDZIE PRACY POTRZEBUJĄ POMOCY W OBRONIE SWOJEJ GODNOSCI"RZĄD MOWI O "ZIELONEJ WYSPIE" NA EUROPEJSKIM MORZU KRYZYSU,A LUDZIOM ZYJE SIĘ CIĘZKO/RENCISTOM,RODZINOM WIELODZIETNYM,OSOBOM KALEKIM ITD/A BĘDZIE JESZCZE GORZEJ.KRYZYS IDZIE WIELKIMI KROKAMI,TYLKO PATRZEĆ JAK SIEGNIE DNA.NIKT SIĘ NIE MARTWI O LEPSZY BYT DLA POLAKÓW.CIAGLE SŁYSZYMY,ZE MAMY ZACISNĄĆ PASA,A KIEDY NASTĄPI POPRAWA?
OdpowiedzUsuńah, uszy bolą od krzyku!
OdpowiedzUsuńNie mogę się zgodzić z ostatnim argumentem w tekście. GDP per capita to bardzo mało istotny wskaźnik dobrobytu narodu. Wskaźnik Geanta, siła nabywcza pieniądza i kilka innych wskaźników jest o wiele ważniejszych. A proszę mi wierzyć lub nie, ale Portugalia na ten przykład, jest bardzo daleko w tyle za nami biorąc je pod uwagę.
OK, ale przeciętnego obywatela naprawdę nie obchodzą jakieś ogólne wskaźniki gospodarcze, tylko czy będzie miał za co przeżyć kolejny miesiąc. Gdybyśmy natomiast jeszcze wzięli pod uwagę siłę nabywczą pieniądza, obawiam się, że wypadlibyśmy jeszcze gorzej.
OdpowiedzUsuńOczywiście, że np. Chiny wyrastają na potęgę gospodarczą, ale ja np. nie chciałbym być chińskim robotnikiem.