Jednym z zadań egzaminacyjnych z historii sztuki, z której obowiązkowy kurs zaliczyliśmy na I roku łódzkiej historii, był opis obrazu, który zrobił na nas największe wrażenie. Podczas wykładów obejrzeliśmy setki slajdów z przykładami malarstwa europejskiego, włącznie z dwudziestowieczną awangardą. Lubię malarstwo i zawsze złości mnie atmosfera wielkich galerii, gdzie mając ograniczony czas trzeba szybko przemknąć przez dziesiątki sal wypełnionych arcydziełami sztuki światowej. Tak było w Luwrze i w Musee d’Orsay, które zrobiło na mnie większe wrażenie niż Luwr, tak było w National Gallery w Londynie i w Muzeum Rembrandta w Amsterdamie, podobnie w Muzeum Narodowym w Warszawie i w Muzeum Watykańskim. Ma się wrażenie, że się biegnie, a wielkie dzieła są tylko kilkusekundowymi slajdami i to wcale nie najlepszej jakości, bo przecież obraz jest z powodu biegu rozmazany.
Nie każdego stać na drogie albumy, a w dodatku oglądanie reprodukcji na gładkim i błyszczącym kredowym papierze to nie to samo, co przyjrzenie się fakturze farby kładzionej na płótno. Jeżeli jednak nie mamy możliwości pojechać do danego muzeum i zobaczyć oryginały, dzięki Internetowi mamy możliwość obejrzenia olbrzymiej liczby dzieł światowego dziedzictwa plastycznego. Jeżeli znowu nie możemy powąchać starego płótna, to przynajmniej możemy sobie zrobić powiększenie reprodukcji i postudiować detale. Tak czy inaczej lepszy taki kontakt ze sztuką niż żaden!
Uwielbiam Salvadora Dali i jego surrealistyczne kompozycje. Lubię też Picassa. Nie piszę tego, żeby się popisać przed moimi znajomymi, którzy czasami wzruszają ramionami i pytają na wpół ironicznie „lubisz Picassa”? Nie o to chodzi. Rzecz mianowicie w tym, że usiłuję zrozumieć własny mechanizm estetyki. Dlaczego jeden obraz mnie przyciąga a inny nie.
Malarstwo od czasów impresjonistów wymaga, a zresztą wcześniej też do pewnego stopnia wymagało, dodatkowego tekstu interpretującego. Tak się powszechnie uważa, choć osobiście wcale nie jestem tego taki pewny. Dla mnie konieczność czytania długiego tekstu, „programu” obrazu to kpina z samej idei malarstwa. Podobnie jest zresztą z utworem muzycznym czy wierszem. Jeżeli obraz, symfonia czy wiersz wymaga opisu na poziomie języka naturalnego, to znaczy, że dzieło takie nie spełniło swojego celu.
Obraz ma przemówić od razu do naszej głębszej świadomości, jeśli nie do podświadomości (czymkolwiek ona jest). Aldous Huxley w swoim eseju „Drzwi percepcji” opisuje swoje doświadczenie penetracji takich przestrzeni świadomości, których istnienia nikt z nas w normalnym stanie nawet nie przeczuwa. Huxley odkrył je dzięki meskalinie, czyli narkotykowi, który zażywał Witkacy i opisał pod nazwą peyotl. Autor „Nowego wspaniałego świata” twierdzi, że niektórzy otwierają „drzwi percepcji” przy pomocy ćwiczeń oddechowych, bo zdaje się, że niedotlenienie i brak cukru wywołują te stany. Z czysto materialnego punktu widzenia, stan ten, obojętnie czym wywołany, to tylko projekcja mózgu dająca się osiągnąć przy odpowiednich proporcjach substancji chemicznych nań wpływających. Wielu jednak, w tym Huxley, mistycy oraz niektórzy mistyczni mędrcy Wschodu i Zachodu, wierzy, że wejście w ten stan to penetracja obszarów świadomości, które tak naprawdę cały czas są z nami i w nas, tylko sobie z nich nie zdajemy sprawy. Niektórzy (w tym Huxley, o ile dobrze interpretuję jego słowa) posuwają się nawet do wiary, że w ten sposób sięgamy do świadomości powszechnej, która jest wspólna nam wszystkim, gdyż świat to jedna wielka świadomość. Oczywiście nie ma w tym nic odkrywczego, jeżeli weźmiemy pod uwagę tradycję filozoficzną Wschodu czy pozostającego pod jej urokiem Carla Gustawa Junga.
Nie jest moim celem zagłębianie się w dość nieuchwytną materię zbiorowej nieświadomości. Warto jednak zwrócić uwagę na kilka punktów, które przytoczył Aldous Huxley. Twierdzi on, że meskalina w jego przypadku bardzo wyostrzyła mu wzrok i zaczął postrzegać rzeczy „takimi jakie są” w całej swojej intensywności istnienia. Ich działania i interakcje przestały być w jakikolwiek sposób ważne. Liczyło się to, że istniały i to tak intensywnie! Owa intensywność objawiała się w sile koloru i obecności detali, na które normalnie nie zwróciłby uwagi.
Jego odbiór świata naprowadził go na pomysł, że być może wizje proroków, m.in. św. Jana, autora Apokalipsy, opisujące niebiańską siedzibę Boga posługując się porównaniami do szlachetnych metali i kamieni, wziął się właśnie z dotarcia do tej warstwy świadomości, gdzie wszystko postrzega się jako intensywnie kolorowe i to w dodatku z połyskiem wypolerowanej skały, metalu lub szkła. W kulturach biedniejszych, gdzie dostęp do klejnotów i kruszców nie był tak wielki, religijni twórcy w opisach raju odwoływali się do kwiatów z ich intensywną kolorystyką.
To dlatego świątynie i kościoły mieniły się od złota i drogich kamieni, a także kwiatów. To dlatego średniowieczne kościoły po mistrzowsku były ozdabiane kolorowymi witrażami, bo przecież światło przez nie wpadające dawało niesamowity efekt. Wszystkie te dzieła miały na celu „transport” świadomości wiernego do świata transcendentnego. A może jednak immanentnego, skoro człowiek te intensywne rajskie obrazy nosi całe życie w sobie i wystarczy, że ktoś mu je „przypomni”?
Innym czynnikiem sprawiającym, że widz czuje się „przetransportowany” do świata doskonałego istnienia – nie dziania się, ale czystego bezczasowego istnienia właśnie – jest statyczność figur w dziełach sztuki. Przypomniałem sobie wykład z historii i filozofii stojącej za ikonografią prawosławną. Ikony te nie mają być zwykłymi obrazami. One mają być oknem do raju. Być może Huxley zbyt mało wiedział o prawosławiu, bo gdyby tak było, z pewnością przytoczyłby ten przykład. Figury świętych muszą być przedstawiane w bardzo restrykcyjnie traktowany sposób. Dominują linie pionowe i poziome, bo one gwarantują wrażenie poważnej statyki. Osoba, którą przedstawiono przy pomocy linii ukośnych, to albo człowiek zły, albo szalony, opętany. Tak więc statyczność wizerunku świętego, jego niezmienność, mimo wielości obrazów, zapewniały efekt „transportujący” do świata Istotowości, do czystego i niezmiennego istnienia. Dodajmy do tego, że w tło jest często malowane kolorem złotym, a więc znowu mamy do czynienia z barwą intensywną i połyskliwą.
Bardzo słusznie i przytomnie Aldous Huxley zauważył, że „transportujące” właściwości ozdób z połyskliwego metalu zostały zdewaluowane przez etykiety koniaków czy papierosów, bo wszyscy wiemy, że kiedy mamy czegoś wokół siebie dużo, przestaje to robić na nas wrażenie. Obecnie zaś w świecie zalewającym nas neonami i innymi świecidełkami, malowidła o metalicznej i intensywnej kolorystyce nie są już w stanie „przenosić nas do raju” tak, jak średniowieczny witraż średniowiecznego rycerza, mieszczanina czy chłopa. Co więcej, połyskliwość i jaskrawość kolorów stały się synonimem kiczu i złego gustu.
Piszę o tym Huxleyu i przy okazji o ikonach prawosławnych, ponieważ usiłuję dociec jak działa mój umysł przy odbiorze sztuki. Z czysto logicznego punktu widzenia rzec można, że estetyka jest generalnie rzeczą umowną i nic na jej temat nie da się powiedzieć. Czy tak jednak faktycznie jest? Filozofowie od setek lat piszą na temat estetyki, co wskazywałoby, że istnieją jakieś ogólne reguły rządzące naszym postrzeganiem piękna. Osobiście jednak byłbym bardzo ostrożny. To, co nasza podświadomość mogłaby nam podpowiedzieć, a więc w sposób „naturalny” (o ile w ogóle można tak powiedzieć) kazać nam się czymś zachwycić, komuś innemu może dać pretekst do wyśmiania nas za brak wyrobienia estetycznego. Relatywizm wynikający z konkretnych uwarunkowań kulturowych doprowadził do tego, że nadmiar złota i błyszczących kamieni nieodłącznie kojarzy się ze złym gustem!
Obraz, który opisałem na egzaminie z historii sztuki, to „Et in Arcadia ego” Nicolasa Poussina. Snobując się na miłośnika kubizmu, ekspresjonizmu czy surrealizmu, wybrałem obraz klasycystyczny! Już wtedy zdawałem sobie sprawę z tej sprzeczności. Zamiast Guerniki, która naprawdę robiła i nadal robi na mnie wielkie wrażenie, czy Płonącej żyrafy, wybrałem sielski obrazek starogreckich wieśniaków odkrywających napis na samotnym nagrobku pośród górskiego, choć niezbyt surowego, krajobrazu. Dlaczego ta właśnie scena zadziałała na mnie wręcz hipnotycznie?
Z punktu widzenia dzisiejszych „koneserów” jest to kiczowaty przesłodzony obrazek o intensywnych kolorach przedstawiający w dodatku znowu kiczowatą scenkę wyidealizowanych pasterzy zgromadzonych wokół niewielkiej kamiennej konstrukcji. Szczerze mówiąc niewiele mnie to obchodzi. Myślę, że kolorystyka odgrywa tutaj bardzo ważną rolę, tak samo jak w obrazach Salvadora Dali. Po prostu ten zestaw błękitu, zieleni elementów pejzażu oraz połyskliwa niebieskość czy odcień koloru pomarańczowego szat postaci przykuwa mój wzrok i hipnotyzuje.
Sama scena oczywiście też jest nie bez znaczenia. Nie chodzi bowiem o tych idyllicznych pasterzy, ale o to, że zastygli w momencie zastanawiania się nad zagadką, jaką wywołało odczytanie tajemniczych słów na równie tajemniczym nagrobku.
Tej sielskości wcale bym jednak nie lekceważył, ponieważ kto kiedykolwiek przeżył moment błogiego spokoju na wsi, w lesie lub górach, ten doskonale, wręcz namacalnie potrafi sobie wyobrazić znalezienie się w takim otoczeniu. Ja przy oglądaniu „Et in Arcadia ego” wręcz czuję lekki powiew ciepłego wiatru i dotyk trawy bosymi stopami.
Wszystkie te czynniki sprawiają, że obraz ten wywarł na mnie wielkie wrażenie. Pierwsze wrażenie spowodowane zestawem intensywnych kolorów, figury zastygłe w pewnej pozie, tajemnica stojąca za ową pozą oraz siła oddziaływania na wyobraźnię. Ten ostatni element to oczywiście typowa cecha malarstwa przedstawiającego, klasycznego. Ktoś snobujący się na znawstwo abstrakcji ten czynnik potraktowałby z pogardą. Czy jednak realizm u malarzy realistycznych jest taki oczywisty? Czy obrazy „realistyczne” faktycznie miały na celu fotograficzne odzwierciedlenie rzeczywistości? Tak naprawdę tak nie działo się nigdy. Wystarczy porównać pejzaże renesansowe, barokowe i romantyczne, a każdy bez trudu znajdzie różnice w przedstawianiu z pozoru tej samej rzeczywistości.
„Transportująca” moc obrazu Poussina przez długi czas trzymała mnie w swojej władzy. Kiedy zobaczyłem „Et in Arcadia ego” w Luwrze odczułem pewne wzruszenie spowodowane tym, że oto widzę oryginał, ale otoczenie szeregu innych malowideł nie pozwoliło na należyte poddanie się przeniesieniu do raju. Poza tym ta cała atmosfera muzeum, ten oczopląs spowodowany mnogością dzieł na jednej ścianie, te tłumy ludzi ze swoimi rozmowami, pośpiechem i nerwowością. To nie sprzyja przeniesieniu „do raju”.
Kiedy do mojego domu trafił Internet i mogłem sobie oglądać poussinowskich pasterzy do woli, „transportująca” moc gdzieś się ulotniła. Niestety, zbyt łatwy dostęp do raju sprawia, że przestajemy go doceniać.
bardzo ciekawy tekst, Stefanie; miło się czytało :) rzeczywiście, bramy raju zostały już dawno zamknięte wraz z nadejściem masowej (re)produkcji; np. Baudrillard pisał o utracie aury tak jednostkowej rzeczy jaką jest obraz. Mnie do wszelkiej sztuki coraz bardziej przyciąga jej, powiedzmy, antymimetyczna aura. W eseju Leny Mangone ("Traumatyczny Realizm"), który akurat czytam i który polecam, wspomniany jest Arystoteles głoszący ważną dla mnie rzecz - skoro nie ma odpowiedniości między rzeczywistością , jej np. literacką czy malarską reprezentacją, to można mówić o autonomiczności tej drugiej; sztuka nie tyle opisuje świat, co go stwarza. nie znam się jeszcze, niestety, specjalnie na sztuce (co chciałbym zmienić), ale wydaje mi się, że kwestia odbioru to rzeczywiście jakaś bardzo niesamowita sprawa, sposób w jaki się konstruuje i co na nią wpływa...a wiedziałeś o tym, że od XIX wieku gros najświetniejszych malarzy w zasadzie patrzy przez aparat fotograficzny, bazując na technikach fotografii? :) (to też z eseju, polecam raz jeszcze) pozdr!
OdpowiedzUsuńDzięki, Tomku. Z całą pewnością każde dzieło, czy to plastyczne czy literackie, nawet to nastawione na mimezis, do końca mimetyczne być nie może, bo przecież rzekomo przedstawiana rzeczywistość jest przefiltrowana przez zmysły (i to wszystkie!)artysty/pisarza. W dodatku żaden artysta nie tworzy, a co ważniejsze, nie tworzył w przeszłości, z celem doskonałego oddania "świata takim jakim jest". Postaci greckich bogów, mimo że całkowicie ludzkie, są jednak idealne. O ikonach już wspomniałem. Obrazy Caravaggia są najlepszym przykładem, że nie będąc surrealistą ani tym bardziej abstrakcjonistą, można się bawić przedstawianą rzeczywistością w sposób mistrzowski i nieprzewidywalny!
OdpowiedzUsuńFakt, że nam się "drzwi do raju" zamknęły, a sam raj zdewaluował, ma różne źródła. Między innymi jest nim nasze pobieżne ogarnianie zmysłami wszystkiego po trochu. Jest to m.in. spowodowane naszym sposobem patrzenia na towary w hipermarkecie. Tak naprawdę jesteśmy zajęci własną narracją, własnymi myślami. Tymczasem chodzi o to, żeby tę własną narrację zatrzymać i odebrać dzieło sztuki w jego istotowości. Patrzę sobie na tę Arkadię Poussina i... niewykluczone, że to się znowu uda...