Choć wcześniej nikt pewnie tego zjawiska tak nie nazywał, okresowa dekonstrukcja to zjawisko znane prawdopodobnie od zarania ludzkości, bo inaczej w historii tej ostatniej nie dokonałby się żaden postęp. Ktoś musiał kiedyś podważyć sens używania ostrych kamieni, skoro ktoś inny odkrył metodę wytopu metalu. Swoją drogą pojęcia nie mam, jak ludzie wpadli na tę bądź co bądź dość skomplikowaną technologię. W czasach starożytnych dekonstrukcja kulturalna następowała w wyniku podboju jednej kultury przez inną. Często jednak zamiast dekonstrukcji najeźdźcy adaptowali kulturę zastaną pragnąc zachować pozór ciągłości. Wiemy, że oprócz krótkiego okresu amarneńskiego (rządy heretyka Echnatona), starożytni Egipcjanie wykazywali się wyjątkowym konserwatyzmem. Nawet okres hellenistyczny nie do końca zdekonstruował kanonu sztuki egipskiej. Persowie pełnymi garściami przejmowali modę Babilończyków i Asyryjczyków, tak samo jak Babilończycy przejęli szereg elementów kultury Akadyjczyków i Sumerów.
Element dekonstrukcji na dobre wprowadzili filozofowie greccy, którzy proponując własne koncepcje w czambuł potępiali te, które wymyślili ich koledzy. Można powiedzieć, że w filozofii mamy do czynienia z permanentną dekonstrukcją, choć równocześnie każdy filozof proponował coś w zamian, a więc wprowadzał element konstruktywny. To dopiero ostatnimi czasy dekonstrukcja stała się wartością samą w sobie, a szereg filozofów zaczęło się skupiać tylko na niej nie zadając sobie nawet trudu zaproponowania nowego systemu tłumaczącego otaczającą nas rzeczywistość. Wiedzą, że dookoła czai się tylu dekonstrukcjonistów, że każda nieśmiała próba jakiegoś planu pozytywnego spotkałaby się z doskonale przeprowadzonym dowodem obalającym założenia tejże nowej propozycji.
Powszechność dekonstrukcji jako sposobu myślenia jest tak wielka, że z czynnika obalającego bzdury stała się czynnikiem negującym wszystko, każdą próbę wyjścia myślą poza ograniczoność pojedynczego doświadczenia, nazywając ją pogardliwie szkodliwym uogólnieniem. Sama istota nauki, która wszak z założenia poszukuje systemu opartego na niezaprzeczalnych i zawsze sprawdzalnych regułach, zostaje przez dekonstrukcję podważona i wręcz zanegowana. W życiu politycznym i społecznym dzieje się podobnie. „Co to jest w ogóle społeczeństwo?” spyta dekonstrukcjonista.
Społeczeństwo to być może coś tak abstrakcyjnego jak sprawiedliwość czy demokracja, choć może łatwiej je sobie wyobrazić jako zbiór fizycznych jednostek. Taki zbiór wcale jednak społeczeństwem być nie musi. Społeczeństwo się nieustannie buduje. Różne czynniki przyczyniają się do takiej budowy. Jest to władza (narzucona siłą i utrzymująca się dzięki aparatowi represji), jest to wspólny interes wykształcony w procesie skomplikowania stosunków ekonomicznych, jest to w końcu irracjonalny mem, często wykorzystywany przez władzę, albo przez nią wręcz wymyślony, w celu oszczędności na środkach represji. Mem taki mógł się oczywiście kształtować inaczej, niekoniecznie pod wpływem brutalnej manipulacji władzy, ale tak czy inaczej z tą władzą na jakimś etapie ma dużo wspólnego.
Mem, jeżeli dobrze zakorzeniony, może się od władzy oderwać, usamodzielnić i żyć własnym życiem. Wśród narodów pozbawionych państwowości odgrywał olbrzymią rolę. Polacy przetrwali jako Polacy tylko dzięki temu, że pokolenia starsze przekazywały mem polskości pokoleniom młodszym. Podobnie było z Żydami.
Do tego dochodzi mem religii. Sankcje nadprzyrodzone chroniące władzę faraona (początkowo jako syna boga, potem już wręcz jako boga) czy władcy jakiegoś państwa mezopotamskiego bardzo pomagały utrzymać lud w posłuszeństwie, dając temu ludowi jakąś namiastkę wyższego sensu, który opierał się nie tylko na kijach rządców (choć faktycznie się opierał).
Mojżesz, o ile uznamy historyczność Księgi Wyjścia, praktycznie stworzył naród dając Izraelitom mem przymierza z Jahwe. Przed jego pojawieniem się, jak pisze autor tej księgi, Izraelici zapomnieli o swoim pochodzeniu. Mojżesz teoretycznie przywraca im świadomość narodową, ale tak naprawdę tworzy ją od nowa.
Poczucie narodowe, jak się okazuje, wcale nie jest czymś naturalnym i pierwotnym. Początkowo entuzjastyczni wobec wyjścia „z domu niewoli”, Izraelici raz po raz się buntują, a Mojżesz co i rusz musi trzymać towarzystwo w kupie. Wykorzystując naturalne niedogodności i katastrofy, tłumaczy je ludowi gniewem bożym, ale również ucieka się do wymordowania malkontentów. Dzisiaj taka historia by nas oburzyła. Mojżesza zarówno Żydzi jak i chrześcijanie podziwiają jednak, bo tak czy inaczej cel swój osiągnął – znacznej liczbie ludzi zaszczepił na trwałe mem, który kazał im zostać narodem.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że historia o wędrówce Izraelitów ma cały szereg słabych punktów, a poza tym istnieją silne podejrzenia, że poszczególne plemiona izraelskie pojawiły się w Kanaan w zupełnie innym czasie, niż ludzie Mojżesza. Nie o to jednak chodzi. Historia opisana w Księdze Wyjścia, nawet jeśli całkowicie zmyślona, pokazuje mechanizm tworzenia narodu poprzez wszczepienie religijnego memu. Podważając całą tę opowieść można bez trudu dokonać dekonstrukcji narodu żydowskiego, oczywiście na planie intelektualnym. O trwałości narodów świadczy bowiem oprócz fizycznej i politycznej siły, moc oddziaływania memu, siła jego zakorzenienia. Jeżeli piękna, choć nieprawdziwa, legenda na tyle mocno tkwi w umysłach poszczególnych członków danej społeczności, może ona powodować dalsze konsekwencje, często pozytywne, a fałsz założenia przestaje mieć tu najmniejsze znaczenie.
Istnieje bardzo silne przekonanie, że polskość jest nierozerwalnie związana z katolicyzmem. Studiując historię i czytając książki napisane pod wpływem marksizmu, nie podzielam takiego punktu widzenia. Nie dlatego, że zgadzam się z doktryną Marksa, ale dlatego, że w moim umyśle mem polskości na poziomie nieświadomym przybrał postać z religią niezwiązaną, choć jest on równie nieracjonalny. Studiując dalej jak najbardziej nauczyłem się doceniać państwotwórczą rolę Kościoła Katolickiego w historii Polski i Polaków. Legenda o zrośnięciu się poćwiartowanego ciała dość mało ciekawego biskupa, który urósł do rangi świętego, została stworzona po to, żeby pomimo postępującego rozczłonkowania Polski doby rozbicia dzielnicowego, ludzie powszechnie wierzyli, że coś takiego jak Polska w ogóle istnieje. Co ciekawe, taką świadomość udało się osiągnąć. Kronikarze opisujący te czasy swobodnie przerzucają swoją narrację z Krakowa do Poznania, potem do Płocka i do Wrocławia! Świadomość dawnej jedności pod berłem potężnych Bolesławów, nawet jeśli wcześniej nie była powszechna, w XIV wieku już taka jest. Podległość poszczególnych diecezji arcybiskupowi gnieźnieńskiemu również przyczynia się jeżeli nie do politycznej jedności, to w każdym razie do świadomości, że taka jedność kiedyś istniała (nawet jeśli w rzeczywistości bardzo krótko i z przerwami).
Czasami denerwują mnie historycy, często z tytułami profesorskimi, którzy „walą głupa” i wyskakują z tezą, że w średniowieczu nie było narodów, bo nie było państw narodowych. Równie śmieszna jest teza, że nie było Niemców, bo państwo niemieckie powstało dopiero w 1871 roku. Pojęcie państwa narodowego to faktycznie kwestia dopiero XIX wieku, ale poczucie wspólnoty plemiennej, także wspólnoty języka istniało już w starożytności i próba obalenia tego faktu jest po prostu żałosna. Polacy doskonale wiedzieli, że są inni od Pomorzan (Kaszubów) czy Niemców (Sasów). Nienawidzili Czechów Wacława II, tak samo jak nie cierpieli Węgrów Ludwika Wielkiego (tzn. „wielkiego” na Węgrzech). Spory na tle etnicznym były zawsze obecne. Politycznie oczywiście że podziały mogły się kształtować na różnych płaszczyznach. Liczyła się lojalność wobec jednego władcy (niekoniecznie tej samej narodowości – u Piastów bardzo wiernie służyli np. Niemcy i nawet czynnie występowali przeciwko cesarzowi i jego ludziom), ale zawsze grupowa solidarność etniczna gdzieś wypływała na wierzch. Co z tego, że mieszczanie Krakowa po prostu popierali Wacława III, króla Czech, jako króla Polski (czyli, że byli wierni idei Królestwa Polskiego), skoro wszyscy byli Niemcami i ten fakt wykorzystał przeciwko nim Władysław Łokietek. W wyniku stłumienia buntu, władca ten przeprowadził czystkę etniczną, którą znowu z dzisiejszego punktu widzenia należałoby potępić, ale z drugiej strony gdyby nie ona, być może dzisiaj wszyscy od dawna bylibyśmy Niemcami, a pojęcia takie jak Polak czy Czech znaczyłyby to samo, co Bawarczyk czy Meklemburczyk.
Wszystko i na każdym etapie można podważyć, obalić samą podstawę danej konstrukcji myślowej, czy to będzie teoria filozoficzna, czy naród, czy religia, czy też ideologia, ale z drugiej strony nie jesteśmy w stanie funkcjonować w stanie idealnej pustki. Łączenie się jednostek w społeczeństwa to nie jest tylko wymysł jakichś brutalnych watażków o chorej potrzebie podporządkowywania sobie innych ludzi, choć to z pewnością też. Łączymy się, bo chcemy przetrwać, bo w grupie łatwiej wyprodukować żywność, zbudować domy i obronić się w razie potrzeby. Jak potem te nasze grupy się kształtują, a przede wszystkim jak kształtują się stosunki władzy w ich ramach, to temat fascynujący i obszerny. To, na co tutaj chciałem zwrócić uwagę, to istota memu wspólnoty jako czynnika ją tworzącego. Nie chcę tu mnożyć przykładów z historii, które bez trudu pokazują, jak pewne memy zostały stworzone i jak potem się usamodzielniły i opanowały umysły milionów. Fakt jest taki, że można je bez trudu zdekonstruować. Rozebrać na czynniki pierwsze i dojść do początków, które okażą się albo banalne, albo okrutne, albo wręcz fałszywe. Każdy mit założycielski da się zdekonstruować. Należy jednak zadać sobie pytanie po co. W dekonstrukcji cudzego mitu założycielskiego (memu) najbardziej są zainteresowani wrogowie społeczności wobec tego memu zbudowanej. Hitlerowcy doskonale wiedzieli, że likwidacja inteligencji polskiej zaowocuje w zaniku memu polskości i przekształceniu masy ciemnych Polaków w „tutejszą” siłę roboczą. Co z tego, że Piastowie niekoniecznie byli wzorami cnót? Często byli to ludzie okrutni, zawzięci i tępi w swojej podłości. Nie ma to żadnego znaczenia, jeżeli ich myślom o potędze przyświecał cel budowania czegoś pozytywnego teraz i opierania się naporowi zła ze strony ludzi stworzonych przez inny mem.
Nie jestem w stanie przyjąć żadnego systemu religijnego za prawdziwy ani mu się podporządkować. Obecnie pomysł na kolejny dogmat maryjny w Kościele Katolickim wydaje się kolejnym czynnikiem, który religię ośmiesza i doprowadzi do odpadnięcia z niego kolejnej grupy wierzących. Nigdy jednak ludzi religijnych nie potępiam. Staram się ich też nie wyśmiewać, choć czasami przychodzi mi to z trudem. Jeżeli zbiór nieprawdziwych założeń prowadzi do tego, że ludzie są szczęśliwi i to nie dlatego, że religia działa na nich jak narkotyk, ale dlatego że dzięki niej budują trwałe więzi społeczne oparte na pozytywnych wartościach, to nie widzę w tym niczego godnego potępienia, a wręcz przeciwnie – zazdroszczę szczerze wierzącym, którzy budują szczęśliwe rodziny, poświęcają dużo czasu i energii wychowaniu swoich dzieci, które wyrastają na ludzi, na których można polegać i których słowu można ufać. Jeżeli wiem, że to wszystko się bierze i z ich religii, to znaczy, że czynnik budujący jest w niej niezwykle silny. Nie widzę potrzeby dekonstrukcji systemów religijnych tylko dlatego, że ich założenia uważam za błędne.
Tutaj jednak dotykamy kolejnego wielkiego problemu. Czy szukać prawdy (w znaczeniu zgodności ze stanem rzeczywistym), czy szczęścia. Ja nie mógłbym być szczęśliwy wiedząc, że ten błogi stan opiera się w jakiejś głębokiej warstwie na fałszu.
Trudno jest żyć bez planu pozytywnego. Plan pozytywny wymaga jakiegoś założenia, a istnieje silne ryzyko, że założenie takie będzie się niejako unosić w próżni. Wokół niego jednak narastają kolejne warstwy konstrukcji, która już próżnią nie jest. Ponieważ nigdy nie można dogodzić każdemu, konstrukcja taka podlega krytyce, a w końcu wrogie jej siły dokonują jej dekonstrukcji sięgając do samego założenia.
Nie byłoby w tym całym procesie (dialektyce) niczego złego, bo to normalne, że tak funkcjonujemy jako gatunek, gdyby nie przewaga tendencji dekonstrukcyjnych nad konstrukcyjnymi. Krytyka i podważanie starych założeń były trudne w czasach Kopernika, ale nie dzisiaj. O ile Kopernik dokonał dzieła wiekopomnego i wręcz heroicznego, dzisiejsi dekonstrukcjoniści na niwie nauk społecznych i humanistycznych oprócz krytyki starego nie są w stanie zaproponować niczego w zamian.
Ktoś, kto kiedykolwiek działał na szerszym forum i próbował zbudować organizację, albo kierować już istniejącą, dobrze wie jakie to niewdzięczne zadanie. Z drugiej strony członkowie tych organizacji doskonale wiedzą, że jej istnienie jest dla nich dobre. Mamy tu do czynienia z paradoksem, swoistą schizofrenią. Jeżeli teraz taki czynnik anarchizujący znajduje teoretyków dających destrukcyjnym tendencjom sankcję naukową, niczego dobrego to nie wróży. Kiedy niewinnie głosimy się zwolennikami dekonstrukcji nieopatrznie możemy stać się aktywnymi niszczycielami i przywódcami destrukcji.
Znowu najlepszą sprawą jest dążenia do aktywnej równowagi (pasywna byłaby zastojem). Uważam, że każdy kto wypowiada się w duchu dekonstrukcji powinien natychmiast zostać zobligowany do zaproponowania w zamian czegoś konstruktywnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz