Myślenie rzeczownikami jest, jak się dowiaduję, jednym z istotnych czynników programowania neurolingwistycznego, które jest niczym innym jak kolejną metodą manipulacji masami, ale przy tym pozytywnej manipulacji samym sobą. Od dłuższego czasu uważam, że w myśleniu rzeczownikami tkwi jedna z największych pułapek językowych, jakie wciągają nas we wszelkie długofalowe ideologie, religie i szereg innych sposobów myślenia tworzących złudzenia czegoś trwałego, żeby nie powiedzieć wiecznego.
Jednym z tworów językowych opartych na myśleniu w kategoriach rzeczownikowych jest „utrata wiary”. Jest to zwrot z dyskursu religijnego, paradoksalnie przejętego przez wielu ateistów. Znany dziennikarz radiowo-telewizyjny Janusz Weiss stwierdził kiedyś kokieteryjnie, że nie jest mu „dana łaska wiary”. Tak jakby od razu przejmował język ludzi religijnych i to w dość niewiadomym celu. Być może chce uniknąć ich ataku i z góry go uprzedza używając ich własnego języka i to w dodatku w kontekście presupozycji „łaski”. Innymi słowy okazuje wierzącym szacunek i to w tak przemyślny sposób, że stawia siebie w szeregu nie tych, którzy wiarę odrzucili, ale którym ktoś (kto, jeśli nie wierzą w Boga?) im tej „łaski” odmówił.
Osobiście nie godzę się na nadużywanie rzeczowników (celuje w tym język angielski, ale nie tylko) w objaśnieniu pewnych zjawisk. Gdybym twierdził, że „utraciłem łaskę wiary”, z góry zaprzeczyłbym stanowi umysłu, w jakim się znajduję (hmmm, „stan umysłu” to też rzeczownik, ale to jest po prostu niedoskonałość języka). Jeżeli ktoś mi mówi, że w kapeluszu znajduje się królik, a ja mu odpowiadam, że w to nie wierzę, to nikt o zdrowych zmysłach nie ujmie tego rzeczownikowo w stylu „Brakuje mu wiary w królika w kapeluszu”, ale po prostu stwierdzi, że „on nie wierzy, że w kapeluszu jest królik” i tyle. Kiedy przychodzi do takich spraw jak rodzenie dzieci przez dziewice, zmartwychwstanie zamordowanego człowieka czy wcielanie się istoty najwyższej w ludzkie ciało po to żeby samą siebie przeprosić za draństwa popełnione przez wszystkich ludzi, zaczynamy używać innego języka. W grę wchodzi metafora rzeczownikowa oddziałująca na nasz umysł zupełnie inaczej, niż zwykłe stwierdzenie, w którym punktem centralnym jest czasownik.
Kiedy katolicy, czy inni chrześcijanie, odmawiają „credo”, czyli „wierzę”, to ja po prostu mógłbym dodać przed każdym czasownikiem („wierzę”) partykułę „nie”. Wcale nie dlatego, że mam złośliwą naturę i że się przeciwko tym twierdzeniom buntuję, ani nie dlatego, że coś utraciłem. Po prostu nie wierzę, że tak jest i już. Nie oznacza to, że w zamian za to wyrobiłem sobie jakieś sztywne stanowisko, które pozostaje w przejrzystej sprzeczności z tezami religijnymi. Nauka, nie oszukujmy się, nie daje odpowiedzi ostatecznych, a tylko próbuje się do nich zbliżyć. Gdyby było inaczej, faktycznie stanowiłaby jeszcze jedną religię. I tu chyba tkwi cały mój problem. Bardzo bym chciał do prawdy (pojętej jako stan zgodny z rzeczywistością, choć wiem w ile pułapek językowych równocześnie wdepnąłem) dojść, ale równocześnie zdaję sobie sprawę, że dojście do prawdy ostatecznej oznacza koniec poszukiwań, a tym samym koniec ich sensu, ergo koniec sensu istnienia rozumu w takim sensie, jakim go pojmujemy. Co więcej, w całym poprzednim zdaniu popełniłem tyle wykroczeń przeciwko myśleniu rzeczownikowemu („prawda”, „stan”, „sens”, „rozum”), że podważyłem samą istotę tego, co chciałem wykazać. I to jest mój problem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz