Czytam artykuł na temat wypowiedzi Olgi Tokarczuk dla „New York Times”, profesora Wiktora Osiatyńskiego i Wojciecha Eichelbergera i mimo, że moje poglądy na temat przyszłości Polski są dość zbliżone, coś mi jednak zgrzyta. Również uważam, że udział uwagi narodu zwróconej ku przyszłości powinien być większy niż uwagi zwróconej ku przeszłości. Nie zgadzam się jednak wcale z tym, że powinniśmy przestać budować swojej tożsamości wobec powstań i klęsk. Jak się okazuje, tylko one nas (na bardzo krótko, ale jednak) jednoczą. Moim marzeniem byłoby określenie jakiegoś wspólnego pozytywnego celu, np. zbudowanie najlepszego systemu szkolnictwa na świecie, i poświęcenie mu wspólnej energii narodu. To jest jednak utopia, bo cele mamy różne i tylko kompromis ścierających się kierunków działania może nas utrzymać jako całość. Wspólne wspomnienia jednak są już niezmienne i zawsze wszyscy możemy do nich wrócić. Nie jestem oczywiście naiwny, ich ocena też będzie się różnić w zależności od człowieka i w zależności od zmieniających się czasów. Niemniej, pamięć historyczna, czy tego chcemy, czy nie, tworzy mem, który nas jednoczy. A że nasza historia obfituje w klęski, to i klęski wspominamy. Klęski są mniej kontrowersyjne niż zwycięstwa, bo kiedy ktoś mówi np. o sukcesie nowoczesnej polskiej myśli politycznej podczas Sejmu Czteroletniego, to zaraz ktoś może przytoczyć setki argumentów przeciwko takiej dumie, bo przecież zaraz nastąpił drugi rozbiór Polski. Jeśli kogoś rozpiera duma z powodu wiktorii pod Grunwaldem, ktoś trzeźwy od razu powie, że przecież ta bitwa nic nam faktycznie nie dała, bo nawet Pomorza wtedy nie odzyskaliśmy, ani nie zdobyliśmy Malborka. Sukcesy są zawsze dyskusyjne, natomiast klęski, jakkolwiek interpretowane, czy jako bohaterstwo, czy głupota, klęskami pozostają, są przeżyciami traumatycznymi, a te zapadają w pamięć. Paradoksalnie stanowią o wiele pewniejsze spoiwo narodu niż sukcesy.
To taka sobie pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy po przeczytaniu tych opinii, szczerze mówiąc dość wyświechtanych i nudnych, choć co do meritum jestem za – myślmy i budujmy przyszłość. Nie uciekajmy od klęsk, tak samo jak nie uciekajmy od mówienia o śmierci, bo unikanie rzeczywistości nie oznacza, że ona przestała istnieć. Rzecz tylko w tym, żeby nie budować mentalności, w której klęska jest czymś pożądanym, albo nieuniknionym. To byłaby dopiero głupota. Fakt natomiast, że czcimy przegranych nie jest sam w sobie niczym złym.
Tymczasem trwa festiwal triumfalizmu tych, którzy się uważają za jedynych depozytariuszy „prawdziwej” polskości i za jedynych szczerze cierpiących i opłakujących zmarłych w katastrofie smoleńskiej. Jak już pisałem, po śmierci Papieża było podobnie. Telewizja nagle została opanowana przez dziennikarzy z jednej opcji światopoglądowo-politycznej. Ci z przeciwnej mniej lub bardziej szczerze przyłączają się do chóru opłakujących, ale nie pozostają bezkarni. Ich hipokryzja jest już stanowczo piętnowana. Triumfujący zwolennicy PiS nie przepuszczają okazji do wypominania podłych zachowań dziennikarzy i polityków wobec zmarłego Prezydenta. Trzeba powiedzieć otwarcie – to jest prawda. Sposób traktowania polityków z obozu braci Kaczyńskich i ich samych był zawsze jednoznacznie negatywny. Przerywano im wypowiedzi, wykorzystywano każdą sztuczkę socjotechniczną, żeby ich ośmieszyć. Chociaż nigdy zwolennikiem PiSu nie byłem, zachowania pewnych dziennikarzy mnie drażniły, bo po prostu nie cierpię brutalnego chamstwa. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, kiedy większość z nas uważała (i myślę, że nadal uważa), że Andrzej Lepper to, delikatnie mówiąc, mało ciekawa postać polskiej polityki, myślałem, że szlag mnie trafi, jak Żakowski z Najsztubem zaczęli się nad nim pastwić z pozycji jak to my „inteligenci” pokażemy jaki to „kmiot”. Nie cierpię takich metod i już. Tymczasem zmarłego prezydenta, który może nie był wybitnym mówcą ani postacią, której specjalnie zależało na dobrym wypadaniu w mediach, ale o niebo przewyższał klasą wyżej wspomnianego polityka, dziennikarze traktowali w taki sam niewybredny sposób. I to jest niezaprzeczalny fakt – można wejść na YouTube i pooglądać pajaców ze „Szkła kontaktowego”.
Problem jest jednak i po drugiej stronie. Z dzieciństwa pamiętam sytuacje, kiedy silniejsi chłopcy dokuczali słabszym. Kiedy nauczycielka coś takiego dostrzegała, łobuzy miały ciężki żywot (nie tak jak dzisiaj). Korzystając z chwili ochrony ze strony pani, ofiara do końca lekcji triumfowała i rzucała z wyraźną satysfakcją oskarżenia (słuszne) na prześladowców. Problem w tym, że lekcje się kończyły i trzeba było iść do domu, a silniejsi chłopcy nadal byli silniejsi. Trzeba przyznać, że w tamtych czasach autorytet nauczycielki wywoływał trwalsze skutki niż teraz i prześladowany na dłużej miał spokój. Czym bliżej naszych czasów tym gorzej – prawdopodobnie dzisiaj słabsze dziecko częściej się boi poskarżyć na prześladowców, bo wie, że opieka pani jest wątpliwa i trwa tylko do dzwonka. W świecie polityki sprawa jest jeszcze bardziej beznadziejna – takiej pani po prostu w ogóle nie ma!
Obecnie zwolennikom PiS wydaje się, że taką opiekuńczą nauczycielką jest opinia publiczna, że jeśli mają do swojej dyspozycji telewizję, to mogą wreszcie wyrzucić z serca wszystko, co myślą, a opinia publiczna bezkrytycznie to przyjmie. Skończy się żałoba i okaże się, że żyjemy w innym świecie, a z dziedzictwem Lecha Kaczyńskiego stanie się to samo co z „pokoleniem JPII”, czyli okaże się, że jest tylko piękną ideą. W takiej rzeczywistości trzeba będzie bronić mocnej pozycji Polski na arenie międzynarodowej i w takiej rzeczywistości trzeba będzie walczyć o uczciwość i prawdę w życiu publicznym kraju. Pojawia się stary błąd PiSu – „my, garstka sprawiedliwych, kontra banda łajdaków”. Ja jestem za tym, żeby próbować przynajmniej kilku łotrów „nawrócić”, niż odstraszać wszystkich tych, którym się zdarzyło np. raz w życiu powiedzieć coś złego na zmarłego Prezydenta.
Przerzucając wczoraj kanały telewizyjne trafiłem na Telewizję „Trwam” i ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem jakiś program, w którym pokazywano posłów ze wszystkich opcji politycznych reprezentowanych w Sejmie, którzy nawoływali do zgody, do uszanowania zmarłych i czasu żałoby. Pokazano nawet Ryszarda Kalisza, który przywołał Boga w swojej wypowiedzi. Nie mogłem wyjść z podziwu, że to właśnie radiomaryjna telewizja zdobyła się na taką wielkoduszność i pokazuje wszystkich tych ludzi, którzy faktycznie przed katastrofą nie byli zbyt mili wobec Prezydenta. Tymczasem pałeczkę „katolickiego głos w twoim domu” przejął Jan Pospieszalski. On nigdy nie zawodzi, jeśli chodzi o nawoływanie do konfliktu tam, gdzie przez moment powinien zapanować spokój. Już ruszył na ulicę, żeby zapytać „zwykłych ludzi”, co sądzą o katastrofie lotniczej w Smoleńsku. Zupełnym „przypadkiem” wszyscy „zwykli ludzie” wypowiadali swoje podejrzenia i niewiarę w wypadek. Goście w studiu zarzucili obecnie rządzącym przedwczesne jednanie się z Rosją, młodemu człowiekowi na ulicy nie podobało się obejmowanie premiera przez człowieka, który „ma krew na rękach”. Czyją krew miał ten młody człowiek na myśli? Czeczeńską? Zgoda. Polską sprzed siedemdziesięciu lat na zasadzie figury retorycznej? Czy może było to oskarżenie o katastrofę naszego Tupolewa? Nie wiem, a Jan Pospieszalski wcale nie dążył do doprecyzowania tego sformułowania.
Tymczasem marszałek Komorowski podpisał kontrowersyjną ustawę o IPN. Jeszcze przedwczoraj rozmawiałem z kolegą o tym, że ta ustawa to będzie probierz dobrej woli PO i Bronisława Komorowskiego. Wiadomo, że zmarły prezydent chciał ją albo zawetować albo skierować do Trybunału Konstytucyjnego. Człowiek pełniący obowiązki prezydenta, który co prawda posiada konstytucyjne prawo do podejmowania takiej decyzji, dla przyzwoitości albo wstrzymałby się z jej podpisaniem do czasów wyborów (no, tutaj nie jestem pewien, czy to z kolei byłoby konstytucyjne, bo chyba jest jakiś czas na podpisanie ustaw), albo faktycznie skierowałby ją do Trybunału. Podpisał i nie ma wątpliwości, jakie jest jego zdanie na temat IPNu. Jest to instytucja dla wielu kontrowersyjna, ale uważam, że dla zbadania prawdy historycznej ostatniego półwiecza historycy z IPNu wykonali kolosalną robotę. Utrącanie tej instytucji jest krokiem w kierunku utajniania i zakłamywania historii, czyli praktyk znanych z poprzedniej epoki. W dodatku trudno się oprzeć wrażeniu, że chodzi o złą wolę, bo wystarczy sobie uświadomić, kto na ograniczeniu uprawnień IPN zyska.
Ten sam znajomy, z którym rozmawiałem o Komorowskim, miał w zeszłym roku krótki epizod związany z prawem. Spędził mianowicie kilka dni w areszcie – krótko, bo sędzia uznał zarzuty prokuratora za bezpodstawne. Nieraz na forach internetowych pojawiają się zarzuty, że wśród osadzonych najwięcej jest zwolenników PO (tzn. nie dlatego, że osadza się zwolenników PO, tylko że ci, którzy są w więzieniu, chętnie by na PO głosowali). Kolega mój stwierdził, że to jest po prostu prawda. Kryminaliści wierzą, że rządy PO zapewnią im łagodniejsze traktowanie, a PiSu bali się jak ognia. Każdy kij ma jednak dwa końce. Na blogu Kamila Cebulskiego, który obserwuję, w ostatnim wpisie przeczytałem, że to decyzja Lecha Kaczyńskiego, który był wówczas ministrem sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, spowodowała, że prokurator może w sprawach gospodarczych osadzić w areszcie każdego bez uzasadnienia, przez co wielu polskich przedsiębiorców straciło firmy i dorobek życia, mimo, że sędziowie nie znaleźli w nich winy. Samowola urzędnicza to jedna z rzeczy, których nie wykorzeniły ani rządy PiSu, ani PO, ani żadne inne.
Tymczasem wulkaniczny pył znad Islandii paraliżuje światowy ruch lotniczy i istnieje obawa, że żeby prezydent Obama wziął udział w uroczystościach pogrzebowych, trzeba je będzie przesunąć, a przez to chyba cały okres żałoby narodowej ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ten stan niestety przestaje nam służyć.
Nie czytałem artykułu ale mam wrażenie że mam z lekka dość czczenia zrywów, powstań, które wszystkie zakończyły się kleską (niektóre były sukcesem, ale ich się hucznie nie czci). Polecam to co Michael Dembinski napisal na Polandianie:
OdpowiedzUsuńA propos of the Świątynia Opacznośći (Temple of Divine Providence). First attempt to put one up gets held up for 120 years by the Partitions. Second one gets go ahead for construction in 1939. Third one underway right now and this happens.
Making any connections?
Evidently God does not think Poland should consider itself to be the Chosen Nation.
God is infinite, God is the God of all conscious life whereso’er it be in the Universe.
“Boże coś Polskę/Przez tak liczne wieki/Otaczał blaskiem/Potęgi i Chwały/Coś Ją osłaniał/Tarczą Swej Opieki/Od nieszczęść które/Przygnębić ją miały..” Well, the divine shield did not prove particularly effective between 1795 and 1918 or 1939 to 1989. Nor on Saturday.
If I were God, I’d be jolly cross with a nation that treats my name in this fashion!
I’m as patriotic as the next Pole, if not more so, having taken the active step to live in my fatherland rather simply doing so by default, but Polish messianism can go too far.
albo na swoim blogu:
We're waiting for a sign, anxiety in the air; people quieter than usual, hushed tones at the bus stop. Chopin in place of hip-hop, flags, flags everywhere, red and white or faded pink and grey, black ribbons fluttering on aerials, on trains.
Superstitions, prophesies... "my hairdresser had a terrible dream the night before it happened." Volcanoes erupting. The End of Days. "The sedge is wither'd from the lake/And no bird sings".
What's going to happen? Ostensible stability; sensible, measured behaviour. Nothing's changed - or has it? Princess Di, John Paul II - this is deeper; not melodrama, not rubbernecking, not an expected passing. This is History unfolding. This is Mass Psychology, this is a nation experiencing traumatic tension, in the crowd yet alone. What is going to happen? Will the great and good manage to fly to the Funeral? The volcano - is it a sign? God's displeasure?
A morbid, tense, angry election is in the offing.
Zwłaszcza ten pierwszy kawałek. Nie podoba mi się Polski mesjanizm, nie uważam też że powinniśmy się uważać na naród wybrany jak niektórzy twierdzą. A jako osoba "poszukująca" mocno się zastanawiam czy najpierw ten wypadek a potem erupcja wulkanu to nie jakiś plan siły wyższej. Tak jak Michael napisał - Znak, niezadowolenie Boga?
Czas po śmierci Papieża wspominam z dużym niesmakiem - teraz nie widzę wokół siebie, wśród zwykłych ludzi hipokryzji, wtedy jej intensywność była porażająca - ludzie którzy palili fajki w kiblach, chlali do nieprzytomności na imprezach, zaliczali różne inne "przyjemne przygody", klęli z dnia na dzień nawrócili się, stali się głęboko wierzącymi katolikami, zorganizowali pielgrzymkę do Rzymu na pogrzeb swojego "mentora" (jak zobaczyłem relację w gazetce szkolnej pełną patosu to miałem ochotę walić głową w ścianę), a w kilka dni po pogrzebie wrócili do swoich dawnych nawyków. Pokolenie JP2 dla mnie nie istnieje.
Nie wierzę dlatego w takie zrywy, ludzie się zmieniają na krótko, potem wracają do starych wzorców zachowań.
A to co piszesz o zachowaniu mediów - szczera prawda, mogę się pod tym podpisać.
Pana Pospieszalskiego nie oglądam, wszystkich tych ludzi, którzy oskarżają Rosjan o współudział nie słucham, a co się wylęgnie w ich głowach to ich problem, nie mój.
Mimo żałoby pozwolę sobie przytoczyć statystykę cytowaną na jesieni 2007 roku. W ostatnich wyborach parlamentarnych w zakładach penitencjarnych zdecydowanie zwyciężyła PO, natomiast ta druga partia dostała największy odestek głosów od... pacjentów pewnego typu szpitali.
Bartek, ja w Boga ukształtowanego na podobieństwo człowieka nie wierzę, a w idee odkupienia przez czyjąś śmierć też nie. Dlatego budowanie konstrukcji mesjańskich w celu nadania sensu klęskom też nie. Stwierdziłem natomiast, że klęski mogą być elementem jednoczącym, bo są to klęski wspólne. Szczerze mówiąc, jedna z pierwszych myśli, kiedy usłyszałem o katastrofie była właśnie podobna do tej Michaela Dembinskiego - Polska przedwojenna nie ma się odrodzić. Ale to są tylko próby zbadania metefizyki, co jak wiadomo, jeszcze nikomu się nie udało.
OdpowiedzUsuńPrawdopodobnie opcja "lightowa" patriotyzmu zwycięży. Nie chciałbym jednak, żeby sam patriotyzm stał się niemodny i "obciachowy". Michealowi niechcący wyszedł pewien 'pun' - zamiast 'Opatrzności' napisał 'Opaczności'. Rzeczy faktycznie idą nieco 'opacznie', a przede wszystkim opacznie się rozumiemy. Chcę już wrócić do stanu 'normalnego', bo sam się łapię na tym, że popadam w pompatyczny nastrój a mózg zaczyna poszukiwać jakichś ukrytych porządków, co od teorii spiskowych różni się tylko tym, że nie szukam winnych. Albo się wierzy w Boga, albo w przeznaczenie. Wielu polskich katolików myśli, że jedno drugiemu nie przeszkadza, ale to śwadczy o dość niskiej wiedzy religijnej. Wyliczenie Micheala (7615 dni) wcale nie wskazuje na boską interwencję, ale raczej na jakiś precyzyjny algorytm. Świat jako maszyna - oto co się z takiego myślenia wyłania. Naprawdę pora spróbować myśleć o czymś innym, bo paranoja puka do drzwi. Za niecały miesiąc skończę 45 lat. Śmierć przestaje być baaardzo odległą perspektywą. Trzeba się skupić na tym, co można realnie zrobić tu i teraz.
OdpowiedzUsuńlepiej byłoby gdyby to zwycięstwa nas jednoczyły - jednak. Ale trudne momenty też potrafią nas jednoczyć.
OdpowiedzUsuńOpacznośći - nawet tego nie zauważyłem :)
Kiedy się patrzę na ludzi dookoła w Warszawie to mam wrażenie że wbrew doniesieniom mediów i innych bloggerów życie toczy się totalnie normalnie - a zachowywanie się tak jakby nic się nie stało.
7615 mnie z lekka opętało - parę godzin po przeczytaniu posta zacząłem rozpaczliwie liczyć dni od moich urodzin do dnia kiedy pierwszy raz spotkałem się z bliska ze śmiercią kogoś bliskiego - wyszło 7623, jednak magia nie działała, pewnie to lepiej.
45 lat - to nie możesz (przepraszam za zwracanie per Ty, ale w Sieci stosuję się raczej do Netykiety niż etykiety) mówić, że jestś prawie 2 razy starszy niż ja - jesteś ponad 2 razy starszy i tak zostanie gdzieś do lipca br.
Ja ze względu na wiek mam inną, niebezpieczną perspektywę - śmierć może się zdarzyć, ale nie mnie. Takie myślenie jest generalnie niebezpieczne. Moje "długie" obserwacje wskazują, że:
if we take precautions we are mindful of a danger, so we prevent it, but if we take for granted nothing bad can happen the biggest tragedy will strike out of the blue.
If you fasten the belt and drive carefully you do it because you know an accident can happen to you, but it's rather unlikely that you cause it when you take such precautions. But when you drive like a road hog, heedless of speed limits, traffic signs etc. you do it out of your self-confidence and strong belief you can only win. Usually the latter type of driver is much more likely to cause an accident.
It's slightly like on the stock market. In the last phase of bull market every granny will put her savings in equity fund (to some extent we saw it in Poland in 2007). This is the most important gauge to sell stocks before market crashes, but look at those "suckers" from psychological point of view - they invested in stocks because after five years of continuous surge they had thought stock prices can only rise...
Complacency is the biggest sin if the above is right
oops, przepraszam za nie ten język - siła przyzwyczajenia
OdpowiedzUsuńNie wiem dlaczego, ale myślałem, że masz 23 lata. Nie mam nic przeciwko mówieniu do mnie per ty. Dzięki temu czuję się "w obiegu", a nie "na półce w muzeum". To, że życie toczy się normalnie, to bardzo dobrze! Dzisiaj w hipermarkecie słyszałem śmiechy młodych dziewcząt, co mnie nieco wyrwało z ponurych myśli tego tygodnia. Pomyślałem sobie - śmiech młodych dziewcząt na pewno zwabi młodych chłopaków, a potem sprawy się potoczą tak jak od wieków i pojawi się nowe życie. To jest bardzo optymistyczne. Kończę, bo zaczynam bredzić ;)
OdpowiedzUsuń