Twierdzenie, że historia lubi się powtarzać jest bardzo naciągane. Marks na przykładzie Napoleona III napisał, że owszem powtarza się, ale już jako farsa (Ludwik Napoleon, prezydent II republiki, który ogłosił się cesarzem, był tylko parodią swojego stryja Napoleona I). Oswald Spengler czy Arnold Toynbee doszukiwali się ogólnych prawidłowości w rozwoju całych cywilizacji. Jak to zwykle z takimi próbami bywa, próba uogólnienia jest szczególnie narażona na krytykę, ponieważ wystarczy kilka szczegółów, żeby daną teorię podważyć, jeśli nie obalić. To dlatego, kiedy na różnych forach ktoś (w tym piszący te słowa) powołuje się na jakieś badania naukowe, od razu zostaje zarzucony przykładami, które wynikom tych badań przeczą. Tutaj niestety nauki ścisłe mają niewyobrażalną przewagę nad humanistycznymi, ponieważ tam, jeżeli się czegoś nie da udowodnić, to się tego po prostu nie ogłasza. W humanistyce i tzw. naukach społecznych mamy do czynienia z nieustannym ścieraniem się hipotez z pretensjami do naukowości.
Z tego też powodu, to co dzisiaj napiszę, nie jest żadną tezą, ale luźnym skojarzeniem, któremu jednak nie jestem w stanie się oprzeć. Otóż od jakiegoś czasu myślę sobie o powstaniu braci Machabeuszy, znanych z dwóch apokryfów (uznanych przez katolików za kanoniczne księgi Starego Testamentu, ale już przez samych Żydów nie). Sytuacja Palestyny i Żydów w niej mieszkających nigdy nie była łatwa. Ziemia ta na szlaku handlowym, ale i wojennym między Egiptem a Syrią i Mezopotamią. Kimkolwiek byli władcy tych ościennych ziem, zawsze najeżdżali w pierwszej kolejności Kanaan. Cyrus Wielki, król Persów, po likwidacji państwa babilońskiego pozwolił Żydom wrócić z niewoli babilońskiej do Palestyny. Potem Aleksander podbija kawał Wschodu i umiera. Jego dowódcy dzielą jego wielkie królestwo między siebie. Ich potomkowie rządzą tymi ziemiami aż do czasów, kiedy zostaną podbici lub na innej zasadzie podporządkowani przez republikę rzymską. Jednym z potomków diadochów Aleksandra był Antioch IV z dynastii Seleukidów rządzącej Syrią. Wracając z Egiptu, skąd jak niepysznego cofnęli go Rzymianie (słynne koło na piasku zatoczone wokół Antiocha przez posła rzymskiego Popiliusza), Antioch odbija sobie egipskie upokorzenie na Żydach i ich świątyni w Jerozolimie. Nie tylko zagarnia jej skarbiec, ale również brutalnie wtrąca się w ich życie religijno-obyczajowe, zakazując obrzezania chłopców, nakazując kult fenickiego Baala w Świątyni. Tego ostatniego Grecy i Macedończycy bez trudu utożsamiali z Zeusem Olimpijskim, czego z dziwnym hebrajskim Jahwe nie dało się zrobić. Zakazał posiadania Tory i obchodzenia szabatu. Za tymi krokami poszły fizyczne represje, które dzisiaj nazwalibyśmy ludobójstwem (m.in. masowe egzekucje kobiet, które obrzezały swoje dzieci).
Rządy Antiocha wywołują bunt ludności żydowskiej pod wodzą Judy Młota (makabi – hebr. młot), a po jego śmierci jego braci. Kolejni władcy z dynastii Seleukidów zagrożeni przez Rzym, zgadzają się na szeroką autonomię dla żydowskiej Palestyny, zaś Jonatan Machabeusz daje początek dynastii arcykapłanów i władców Judei panującej do 37 roku p.n.e., kiedy to władzę obejmuje Idumejczyk (Edomita) Herod, sprzymierzeniec Rzymu.
Nie jest moim celem opowiadaniu o szczegółach historii powstania Machabeuszy, bo te można znaleźć w Księgach Machabejskich i w opracowaniach historyków. To, co mnie nurtuje, to starcie kultur i obyczajowości, które przyjęło postać krwawej wojny partyzanckiej.
Żydzi pod wodzą braci Makabi atakowali nie tylko seleukidzkich Macedończyków i Greków, ale jak się dowiadujemy, szczególną nienawiścią darzyli tzw. hellenizujących. Nazwa ta odnosiła się do tych Żydów, którzy przyjęli greckie obyczaje, język i strój. Fakt, że tacy Żydzi istnieli, jest dość interesujący. Jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że po śmierci Aleksandra Wielkiego, kultura grecka przeżywała okres swojej wielkiej ekspansji na całym Bliskim Wschodzie, nietrudno sobie wyobrazić, że wśród ludności miejscowej, czy to Egipcjan, czy to Syryjczyków czy Babilończyków, znajdował się spory odsetek karierowiczów, którzy upatrywali swoje miejsce przy boku nowych władców. Do tego należy dodać fakt, że kultura helleńska (w tym okresie historycy nazywają ją hellenistyczną dla odróżnienia od okresu klasycznego) była bardzo atrakcyjna. Grecki był lingua franca nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale w całym basenie Morza Śródziemnego (Rzymianie również pozostawali pod wielkim wpływem kultury i języka greckiego, choć wcale nie musieli, bo Macedończycy ich przecież nie podbili).
Można zaryzykować twierdzenie, że przymiotnik „grecki” równało się wówczas „cywilizowany” czy „kulturalny”. Kto nie chciał być poza cywilizacją, ten się uczył greckiego i z Grekami przestawał. Wiemy już od Herodota, że Grecy przedstawicieli wszystkich innych narodów uważali za barbarzyńców, którzy nie chodzili do gimnazjonu i nie uprawiali sportu, nie chodzili do teatru, nie śpiewali w odeonie, nie mieli samorządnych instytucji miejskich ani nie zajmowali się spekulacjami filozoficznymi. To Grecy zajmowali się gramatyką, retoryką, logiką itd. Nie jest dokładnie tak, że wszyscy Grecy byli wolnomyślicielami. Wręcz przeciwnie, w każdej epoce oficjalny kult był bardzo ważny w ich życiu, zaś za uchybianie obowiązkom religijnym można było stracić życie (vide Sokrates). Przy tym jednak ich podejście do innych religii było (być może dzięki polityce Aleksandra) dość tolerancyjne na tej zasadzie, że po prostu utożsamiali lokalne bóstwo z bóstwem greckim, a o sam obrządek oddawania czci tak bardzo nie dbali. To dlatego Baal mógł bez problemu zostać Zeusem.
Było więc ‘cool’. Helleni i zhellenizowani barbarzyńcy rządzili krajami Wschodu. Rozprawiali o filozofii i polityce, tudzież chodzili ‘na siłkę’, bądź to poćwiczyć, bądź pooglądać urodziwych efebów (coś co pewni barbarzyńcy, a zwłaszcza Żydzi, potępiali). Tymczasem ‘ciemnogród’ pod wodzą religijnych obskurantów urządza zbrojną rewoltę w imię przywrócenia kultu Jahwe w Świątyni. Zastanawia mnie postawa ówczesnych ‘hellenizujących’. Jak oni się w tym wszystkim odnajdowali, jak widzieli siebie i swoją rolę w tym konflikcie. Część z nich pewnie całkowicie uległa grecyzacji, łącznie z wyrzeczeniem się wiary przodków. Myślę jednak, że niemała część nadal uważała się za Żydów, tylko mówiących po grecku i „nie przesadzających z religijnością”. Prawdopodobnie uważali się za lepszych i bardziej cywilizowanych od „fanatyków” popierających braci Machabeuszy.
Tutaj pojawia się cały szereg dylematów, wobec których stanęli ówcześni mieszkańcy Judei, ale przed którymi staje wielu z nas dzisiaj. Jednym z problemów jest kwestia tożsamości.
Co jest ważniejsze, dołączenie do wielkiej cywilizacji i korzystanie w pokoju z jej owoców, czy na siłę trzymanie się tożsamości swoich przodków? Pierwsze ze skojarzeń, jakie przychodzi mi do głowy to „Syzyfowe prace” Żeromskiego, w których Marcinek Borowicz o mało co nie daje się omotać nauczycielowi, który jest ‘cool’, i który z młodzieżą świetnie odnajduje wspólny język. Jego pupile chodzą do teatru, ergo są ludźmi kulturalnymi, biorą udział w małych projektach badawczych, czyli docenia się ich inteligencję. Powoli wciąga się ich w subtelną sieć, z której coraz trudniej się wyrwać (zresztą kto by się chciał wyrywać), a która stopniowo prowadzi do stopienia się z rosyjskością i ślepym posłuszeństwem wobec samodzierżawnego imperatora.
Powojenne rządy komunistów w Polsce to kolejne skojarzenie. Tylko zacietrzewieni prawicowcy potrafią bez zmrużenia oka twierdzić, że komuna to były same sowieckie represje. Tak niestety nie było, a dlatego „niestety”, bo wtedy sto procent narodu miałoby pewność, że system był zły. Tak jednak się nie stało, bo oto dla wielu lata komuny to był skok cywilizacyjny, którego w przedwojennej Polsce nigdy nie doświadczyli. Chłopi i robotnicy zyskali szeroki dostęp do bezpłatnej oświaty, zelektryfikowano wieś, budowano fabryki, gdzie każdy mógł dostać pracę. Wcale nie ma się co dziwić, że tak wielu ludzi zaczęło komunę popierać, choć wiadomo było, że była to władza z sowieckiego nadania. Represje oczywiście były i to straszne, ale przeciętny Kowalski wiedział, że spotykają tylko tych, którzy się wychylają. Dlatego się nie wychylał. W kwestiach obyczajowych komuniści byli dość purytańscy (zwłaszcza Gomułka), ale mimo to można było się rozwieść, czy przeprowadzić aborcję, w czym moralizatorstwo Kościoła przeszkadzało. Wielu więc od Kościoła odeszło. Wielu stało się ‘cool’. Zachodni styl życia – konsumpcjonizm, swoboda seksualna i pogarda dla religijności – pojawił się u nas już za Gomułki, a za Gierka bardzo się upowszechnił. Kto wie, czy gdyby nie problemy finansowe właściwe niewydolnemu systemowi komunistycznemu, Polacy nie poszliby dalej w tym kierunku. Wybuch „Solidarności” z wszechogarniającą obecnością księży katolickich nagle pokazał inne oblicze Polski. Okazało się, że polska tożsamość jest nierozerwalnie związana z katolicyzmem.
Nie do końca zgadzałem się i do dziś nie do końca zgadzam się z takim postawieniem znaku równości. Nie wolno nie docenić katolicyzmu jako katalizatora kształtowania się polskiej świadomości narodowej, uważanie jednak religijności jako czynnika decydującego o tożsamości narodowej jest poglądem bardzo niebezpiecznym, bo automatycznie wykluczającym z narodu wszystkich myślących inaczej.
Obecnie również stoimy w obliczu przemian światopoglądowych związanych z nieograniczonymi kontaktami z innymi krajami Unii Europejskiej. Szeroko pojęta sekularyzacja, rejestracja par gejowskich jako małżeństw, aborcja i eutanazja to tematy, które wielu spędzają sen z powiek. Niektórzy nie mają z tym problemu, inni z kolei widzą kulturową sprzeczność między byciem Polakiem a „nowoczesnym” Europejczykiem. Stoimy wobec wielu wyborów, w których czysta logika ma niewiele do powiedzenia, bo tam, gdzie w grę wchodzi kwestia tożsamości narodowej, nie wchodzi ona w grę. Tzn. jest pewna logika w walce memów o przetrwanie, ale to już osobny temat.
Jednym z istotnych czynników powodujących konflikty to metody wprowadzania nowych elementów do myślenia. Sowieci, podobnie jak Antioch IV, stosowali metody nieludzkie, w związku z tym od samego początku nawet słuszne postulaty kompromitowały się w oczach społeczeństwa ze względu na te metody właśnie. Ludzie mają coś takiego w swojej naturze, że nie lubią jak im się coś narzuca na siłę. Reakcja negatywna jest w takim wypadku niemal natychmiastowe. Wokół tej reakcji buduje się ideologię, a potem taka ideologia żyje własnym życiem. Represje Antiocha wywołały ruch fanatyków religijnych. Represje prozachodniego i „postępowego” szacha Rezy Pahlavi’ego doprowadziły do rewolucji szyickiej. Nie jest żadnym odkryciem, że prawie nigdy w polityce nie ma wyboru między dobrem a złem. Elementy pozytywne zawsze w pewnych proporcjach mieszają się z negatywnymi, a często wręcz nie można ich oddzielić.
Co by było, gdyby…? Kiedy byłem dzieckiem, moja ciotka, nauczycielka historii, twierdziła, że historykowi nie wolno zadawać tego pytania. Później to się zmieniło i doceniono wysiłki wyobraźni twórców historii alternatywnych.
Co by było, gdyby Machabeusze nie zorganizowali powstania przeciwko władzy Seleukidów? Teokratyczna Judea nigdy by nie powstała. Po dwustu latach miejscowa ludność czciłaby Baala-Zeusa, wykształcone warstwy mówiłyby wyłącznie po grecku. Gdyby w takiej kulturze pojawił się Jezus, stałby się co najwyżej jednym z lokalnych filozofów. Nawet gdyby udało mu się osiągnąć rangę filozofa panhelleńskiego, bez elementu religijnego przejętego z judaizmu nie uzyskałby tak wielkiego wpływu na cywilizację ogólnoświatową.
Żydowski monoteizm stał się podstawą cywilizacji obejmujących całą Europę, zachodnią Azję i północną Afrykę. Paradoksalnie, dzięki chrześcijaństwu, włącznie z chrześcijańskim antysemityzmem, pojawiła się tzw. kwestia żydowska, a w rezultacie państwo Izrael. Na jakiej zasadzie bowiem wszystkie cywilizowane narody dały się przekonać syjonistom (którzy wcale nie obejmowali wszystkich Żydów), że ich państwo musi powstać w Palestynie? Gdyby nie wieki chrześcijaństwa i lektury Biblii, w których państwo żydowskie mieści się na terenie dawnej ziemi Kanaan, mało kogo by obchodziły losy jednej z wielu grup religijnych/etnicznych.
Dość modne jest ostatnio twierdzenie, że USA m.in. dlatego tak bez reszty popierają państwo Izrael, ponieważ na politykę tego kraju mają wielki wpływ chrześcijańscy fundamentaliści (bo Żydzi, mimo swoich wpływów nie stanowią aż takiego odsetka społeczności amerykańskiej), którzy zaczytują się w Starym Testamencie i wysuwają z niego wnioski korzystne dla istnienia państwa żydowskiego w Palestynie. Pogląd ten jest dość trudny do weryfikacji, ale faktem pozostaje, że uznawanie ksiąg Biblii hebrajskiej za Stary Testament chrześcijan, przyczyniło się do stałej obecności Żydów w świadomości innych narodów. Znowu paradoksalnie, to antysemityzm przyczynił się do sukcesu państwa Izrael i upokorzenia arabskiej ludności Palestyny.
Profesor Szlomo Sanda z Uniwersytetu Telawiwskiego lansuje swoją teorię, że naród żydowski jako taki po prostu nie istnieje. Badając DNA można stwierdzić, że współcześni arabscy Palestyńczycy to w prostej linii potomkowie starożytnych Żydów, których ani Tytus ani Hadrian z Palestyny nie wypędzili (wg profesora Sandy), a którzy zwyczajnie przeszli na islam w nadziei na niższe podatki. Aszkenazyjczyków profesor Sanda uważa za potomków Chazarów (naród tureckojęzyczny nawrócony na judaizm w czasach, kiedy Żydzi prowadzili politykę misyjną). Na ten temat chcę się kiedyś wypowiedzieć osobno, ale jest jeden szkopuł. Gdyby nawet wszystko to, co mówi i pisze profesor Sanda było prawdziwe (wielka część pewnie jest!), to i tak nie odkrywa on Ameryki. Co to w ogóle jest naród? Definicje opierające się o więzy krwi już dawno się skompromitowały, ponieważ domieszki krwi najeźdźców, imigrantów i innego typu gości to kwestia powtarzająca się w historii niemal każdego narodu europejskiego. Czystość krwi to może zachowały jakieś plemiona w głębi puszczy amazońskiej. Rzecz leży zupełnie gdzie indziej. O tym, czy jakaś grupa ludzi jest narodem czy nie, jest sprawą rozprzestrzenienia i zakorzenienia się memu w umysłach jej członków. Świadomość narodowa nie jest wcale czymś właściwym naturze ludzkiej. Pojawia się w wyniku procesów wychowawczych. Jeżeli małemu dziecku ktoś nie wytłumaczy, że jest małym Polakiem, Niemcem czy Amerykaninem, to takie dziecko po prostu tego nie wie. To stąd słynny przykład „tutejszych” na Podlasiu, do których dopiero od końca XIX wieku, a często dopiero po II wojnie światowej, zaczęli docierać wykształceni Białorusini, którzy musieli dopiero tłumaczyć tym ludziom, że są Białorusinami. Pytanie czy przed tym uświadomieniem ci ludzie Białorusinami byli czy nie, nie ma sensu, bo wykracza poza logikę języka. Ja uważam, że nie byli, bo nie pielęgnowali tego konkretnego memu.
To, co groziło Judejczykom w II wieku przed naszą erą, to utrata memu. Dziesięć plemion północnego Izraela zabranych w niewolę asyryjską zanim jeszcze Babilończycy porwali Judejczyków, prawdopodobnie utraciło mem izraelskości bardzo szybko. Ich związek z kultem Jahwe w Jerozolimie już wcześniej był dość luźny, więc ich rozmycie się wśród innych ludów imperium asyryjskiego nie powinno nikogo specjalnie dziwić (no, mormoni wierzą, że ci Izraelici z północy wylądowali w Ameryce, ale to też zupełnie inny temat).
Mem żydowskości oparty z jednej strony na silnym związku z kultem Jahwe, a z drugiej na opozycji wobec wszystkich innych, pozwolił Judejczykom (od których pochodzi polska nazwa „Żydzi”) przetrwać jako naród, wrócić do Palestyny, odciąć się od Samarytan, którzy byli pozostałością północnych Izraelitów, również czczących Jahwe, ale już wg innego obrządku. Pielęgnacja tego memu nakazała Judzie Machabeuszowi oprzeć się próbie roztopienia jego narodu wśród setek innych ludów imperium Seleukidów. Ten sam mem, mimo pierwotnej świeckości syjonistów, każe im zbudować państwo na terenie Palestyny. Znowu paradoksalnie, ateistyczni socjaliści (syjoniści) budują państwo dla swoich religijnych rodaków, bo wiedzą, że ci są depozytariuszami memu stanowiącego rację bytu tego państwa, tak jak przez wieku stanowił rację bytu ich wspólnoty religijno-narodowej.
Czy z tego wynika więcej złego czy dobrego? Czy taka dbałość o mem przynosi korzyści całej ludzkości? W dużym stopniu wcale nie. Takie memy hamują procesy integracyjne, czy unifikacyjne, stoją często na drodze do pokoju (porzucenie memu oznaczałoby usunięcie źródła konfliktu), czy postępu. Z drugiej strony, na ile potrafimy sobie wyobrazić życie bez tego typu memów? Potrafił to John Lennon, ale ja to nazywam utopią.
Kolejnym istotnym zagadnieniem jest geneza memów. To, że często one zawłaszczają nasz umysł i kierują nim, to wiemy, ale z drugiej strony nie wzięły się z niczego. To jest kolejna kwestia na inną dyskusję.
Podsumowując. Logika naszych działań w relacjach międzynarodowych, między-etnicznych czy między-religijnych zawiera tyle sprzeczności, że należałoby jej odebrać miano logiki. Jeżeli jesteśmy przeciwnikami narodowo-etnicznych partykularyzmów, powinniśmy zgodnie potępić i zanegować wszystko to, co się do tej pory wydarzało w historii. Karol Młot zwyciężający Arabów pod Poitiers, czy Jan III Sobieski odpierający Turków spod Wiednia straciliby sens. Opór Polaków wobec Niemców czy Rosjan w czasach zaborów i II wojny światowej również nie miałby sensu. Z drugiej strony skupienie się Ukraińców wokół OUN i UPA jako swojego mitu założycielskiego (nie mówiąc już o Chmielnickim) to olbrzymia przeszkoda w budowie bardziej przyjaznych stosunków z Polską. Koncentracja na memach narodowych doprowadziła do rzezi na Bałkanach.
Jedyną drogą, jaka nam pozostaje to nieustanne balansowanie na linie. W związku z tym na nadchodzące Święta życzę Wam, drodzy Czytelnicy, wielkiego poczucia równowagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz