Bardzo często obrywam przez to, że wdaję się w dyskusje na tematy polityczne, czego sobie nie umiem odmówić, natomiast kompletnie nie umiem się opowiedzieć po stronie żadnej z istniejących gangów i sekt politycznych popularnie zwanych partiami. Dlatego kiedy np. mówię, że jakiejś konkretnej sprawie zgadzam się z Jarosławem Kaczyńskim, narażam się na inwektywę „pisior”, jeżeli natomiast nieśmiało się wypowiem, że nie ma dowodów na to, że katastrofa smoleńska była wynikiem czyjegokolwiek spisku, automatycznie staję się „POlszewikiem”. Kiedy natomiast wypowiem się w duchu liberalizmu gospodarczego i nie okażę „należytego” szacunku polskiemu robotnikowi, automatycznie staję się wrogiem narodu polskiego, a może nawet wręcz Żydem.
Okazuje się, że w Polsce nie można dyskutować i dosłownie nie ma tu żadnej opcji politycznej, która byłaby gotowa na jakieś przyjęcie jakichś argumentów, które byłyby odmienne od jej własnej.
Przykre jest to, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat polską gospodarkę poprowadzono wcale nie w kierunku uczciwej gospodarki rynkowej, ale ku urzędniczemu gangsterstwu połączonemu z bezdenną głupotą. Kolejne rządy jako sukces przedstawiały prywatyzacje kolejnych państwowych firm. Teoretycznie prywatne jest lepsze od państwowego, bo wiadomo – prywatny właściciel lepiej zadba o swój interes, niż jakiś dyrektor z nadania partii, która jest akurat u władzy (takie „lenno” w nagrodę za lojalność polityczną). Niby tak, ale w Polsce prywatyzacja nie ma nic wspólnego rozsądną sprzedażą nierentownej firmy państwowej prywatnym przedsiębiorcom, którzy je postawią na nogi. Pierwszym i podstawowym celem prywatyzacji po polsku od samego początku aż do dziś jest łatanie budżetu!
To dlatego sprzedaje się bez planu i bez pomysłu na przyszłość. Prywatyzacja po polsku to często sprzedawanie „sreber rodowych”, żeby pokryć bieżące wydatki. A już najlepsze „prywatyzacje” to takie, w których zagraniczne (francuskie, szwedzkie czy chińskie) przedsiębiorstwa PAŃSTWOWE przejmują polskie firmy. Cała idea, że „prywatne to lepsze”, jest tutaj jakąś potworną kpiną.
Kiedy Japonia po 1868 roku (restauracja cesarskiej dynastii Meiji po obaleniu szogunatu) weszła na drogę szybkiego doganiania Zachodu, to władze państwowe budowały nowoczesne fabryki. To z kasy cesarskiej szły pieniądze na zakup technologii, na wynajem zachodnich inżynierów i na rozkręcenie biznesu. Następnie planowo i celowo oddawano te zakłady prywatnym japońskim przedsiębiorcom!
Niemcy Bismarcka jako państwo nie odmawiały sobie ingerencji w gospodarkę, choć miały duże zaufanie do własnych prywatnych przedsiębiorców. Można powiedzieć, że istniała doskonała symbioza między światem przemysłu i handlu a władzami państwowymi. Świadczy to o tym, że związki świata biznesu i świata polityki wcale nie muszą być patologiczne.
W Rosji obserwujemy swoistą symbiozę państwa z „Gazpromem”. Trudno powiedzieć, że szefowie tej firmy mają wpływ na czołowych polityków kraju, bo jest, jak się wydaje, wręcz odwrotnie, ale „Gazprom” jest dzisiaj niejako personifikacją, czy może lepiej „ukonkretnieniem” tego, co nazywamy interesem Rosji. Współczesna ekspansja Rosji to nie są imperialne resentymenty (one są tylko pożywką dla ludu żądnego jakiejś rekompensaty za kiepskie życie), ale interes „Gazpromu”. Kilkanaście postów temu pisałem o Armenii, czy krajach Azji Środkowej – wielkich sojusznikach Rosji, które w dowód swojej „przyjaźni” z tym krajem musiały oddać kontrolę nad swoją infrastrukturą energetyczną „Gazpromowi”. To samo obecnie obserwujemy na Białorusi. Polityka i gospodarka ściśle się ze sobą wiążą i służą budowie potęgi „Gaz-Rosji” albo „Ros-Gazpromu”.
Działania polskiego rządu na tym tle wydają się jakąś amatorską szarpaniną, nieustannym łataniem tego, co się pruje i w dodatku nie nadążaniem z tym łataniem. Żadnego poczucia długofalowego interesu. Jeśli dodamy do tego nieustannie serwilistyczną podejście do potęg zachodnich, mamy pełen obraz nieudacznictwa i frajerstwa. Jeżeli z entuzjazmem godzimy się na propozycje prezydenta Sarkozy’ego i kanclerz Merkel dotyczące „konkurencyjności”, która ma się objawić w postaci ujednolicenia standardów podatkowych, to jest to przecież kpina w żywe oczy, bo dzięki zręcznej polityce podatkowej można właśnie stymulować konkurencję. Tymczasem godzimy się (z okazywanym entuzjazmem idioty) na to, by stać się krajem pozbawionym tego atutu.
Obserwując to, co mówią poszczególni politycy, wychodzi na to (pomimo nieprzychylności wielu mediów), że jedynym polskim politykiem mającym jakiś długofalowy pomysł na Polskę jest Jarosław Kaczyński. Problem w tym, że idea narodowo-katolickiego socjalizmu z wszechwładną pozycją administracji państwowej wcale mi nie odpowiada.
Co więc zostaje? „Nowa Prawica” czyli nowa próba Korwina-Mikke? Wiele punktów mi tam odpowiada, ale jako całość to kolejna utopia i to równie niebezpieczna jak socjalizm. Kiedy Adam Smith pisał o tym, jak to egoistyczne dążenie do własnej korzyści działa na korzyść całego społeczeństwa, z całą pewnością nie wiedział co „Polak potrafi”. Prywatną własność praktycznie wszystkiego już przerabialiśmy w czasach Pierwszej Rzeczypospolitej i chyba pamiętamy z podręczników do historii jak to się skończyło.
Czy należy biadać więc, czy może przyłączyć się do „Solidarności” i ruszyć na ulice? Nie sądzę. Należy rozpocząć „pracę u podstaw”, edukację finansową społeczeństwa, edukację w ogóle, ale taką prawdziwą, która uczy konkretnych umiejętności życiowych i przede wszystkim odpowiedzialności za siebie i swoich bliskich. Przecież większość z nas nie ma żadnego pomysłu na zabezpieczenie finansowe. Doskonale zdaję sobie sprawę, że wielu Polaków ma tak nędzne pensje, że trudno przy nich myśleć o jakichś „planach finansowych”. Jeżeli dodamy do tego fakt, że wielu rodziców żyjących w poczuciu beznadziei nie jest w stanie przekazać dzieciom nie tylko i nie tyle pieniędzy, bo tych po prostu nie mają, ale nawet jakiegoś sensownego pomysłu na lepsze życie w przyszłości, to nie ma się co dziwić, że wyrastają kolejne pokolenia skazane na mentalną pułapkę, która każe im podejmować kroki z góry skazane na przegraną, a potem w akcie desperacji ruszenia na rząd z demonstracją, no bo to ten rząd jest wszystkiemu winien. Owszem jest winien wielu patologiom w naszym kraju, ale życie każdy ma jedno. Jeżeli się je zmarnuje na oczekiwanie na zmianę polityki, to prawie tak, jakby się czekało na odmianę układu gwiazd na niebie.
Włosi po II wojnie światowej odbudowali swój dobrobyt na bazie małych przedsiębiorstw rodzinnych. Tak też można. Takie rozwiązanie doradzałbym też Polakom. Oczywiście do tego trzeba, żeby zięć umiał się dogadać z teściową, trzeba żeby szwagrowie nie tylko razem pili alkohol, ale żeby chcieli razem zrobić cos konstruktywnego. Konstruktywnego? Nieeee, od tego głowa boli! O wiele przyjemniej jest oddać się słodkiemu pomstowaniu na władze i brak pieniędzy.
Kilka razy robiłem na portalach społecznościowych pewien eksperyment. Od czasu do czasu umieszczałem wpis, albo link dotyczący jakiegoś sukcesu gospodarczego Polaków, albo proponujący podanie pozytywnych pomysłów na zmianę sytuacji na lepszą. Te wpisy pozostawały bez komentarza! Kiedy natomiast umieszczam jakąś kąśliwą uwagę na temat tego lub innego polityka, komentarze się mnożą na wyścigi! Są one albo popierające moją uwagę, albo ją bezlitośnie krytykujące, ale fakt jest taki, że nigdy nie pozostają obojętne!
A to jest właśnie tragedia nas wszystkich. Po prostu nie mamy poczucia priorytetu! Zajmujemy się czymś, na co nie mamy wpływu, a nasze konkretne życie zostawiamy jakimś nieokreślonym siłom, zwłaszcza „wiatrowi historii”. Jeśli tego nie zrozumiemy, na długie lata pozostaniemy narodem ludzi goniących za mrzonkami i cierpiącymi z tego powodu piekielne katusze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz