Podczas świąt Wielkiejnocy dużo się rozmawiało. Wbrew obawom, że się pokłócę z teściem, albo z wujkiem o politykę, albo o relgię, udało nam się uniknąć drażliwych punktów, choć o polityce gadaliśmy dużo.
Na początku tylko myślałem, że nie zdzierżę, bo kuzynka mojej żony z teściem zaczęli się wymieniać jednobrzmiącymi uwagami na temat tego, jak to dobrze, że w Polsce kościoły są pełne (co jest dla mnie jak najbardziej do przyjęcia, bo nie jestem jakimś jakobinem albo bolszewikiem), kiedy jednak ich konwersacja poszła w tym kierunku, że ludzie na starość wracają do religii, bo "jak trwoga to do Boga" itd.itp. Widocznie wg rozumowania katolików (a może chrześcijan, czy ludzi religii w ogóle) jestem skazany na potępienie, ale ja jakoś z wiekiem i w miarę pogarszania się zdrowia, coraz mniej jestem skłonny chwytać się tworów ludzkiego języka będących wynikiem manipulacji aparatu władzy od kilku tysięcy lat. Nie deklaruję się jako ateista, choć w jakąś najwyższą osobę trudno mi uwierzyć, ale brak elementarnej logiki w systemach religijnych i konieczności wykonywania ekwilibrystyki językowej w celu wykazania, że kompletnie nielogiczne jest jednak logiczne, już mnie po prostu męczy i drażni. "Drażni?", mógłby podchwycić jakiś fanatyk, "a więc już jesteś w szponach Złego!" Na wodę święconą jeszcze nie reaguję alergicznie, więc na pierwszy rzut oka ani ksiądz Natanek, ani nawet Robert Tekieli by się nie zorientowali w moich zapatrywaniach na ich religię. Niemniej nie dyszę do żadnej religii nienawiścią, jak wielu "etatowych" ateistów.
Fora internetowe, oprócz dyżurnych antysemitów, ruso- czy germanofobów mają też spore przedstawicielstwo zaciekłych antyklerykałow i ateistów. Osobiście uważam, że nienawiść jest uczuciem autodestrukcyjnym, a więc szkodliwym. Jedyne, czego chcę, to odrobiny tzw. świętego spokoju. Żeby nikt mi nie wciskał kitu, nie obiecywał gruszek na wierzbie, ale przede wszystkim nie straszył.
Skończyłem dziś 46 lat i doskonale wiem, że do końca już bliżej niż dalej. Życie ludzkie przepełnione jest strachem - przed utratą zdrowia i życia, przed utratą bliskich, przed cierpieniem w ogóle. Nie potrzebuję do tego dodawać strachu wynikającego z chęci starożytnych władców (bezpośrednio żydowskich) zapanowania nad swoimi podwładnymi przy pomocy wywołania w nich irracjonalnej obawy przed produktami artystycnzej wyobraźni warstwy z władzą ściśle związaną, a więc kapłańską. Jak ktoś to lubi, to ja nic do tego nie mam. Dlaczego jednak co jakiś czas mój święty spokój jest narażony na dyskusje nie oparte na żadnym logicznym argumencie?
Jak jedak wspomniałem, Wielkanoc upłynęła miło i w serdecznej atmosferze. Moje urodziny to dzień powszedni, a dodatku wiek jest już taki, że nie ma co świętować. Nie można się jednak oprzeć pewnym refleksjom. Pewnych rzeczy, o których marzyłem, nigdy nie osiągnąłem i z całą pewnością nie osiągnę. To jest oczywiście kwestia tego, jak bardzo byłem zdeterminowany, żeby je osiągnąć. Wygląda na to, że albo bardzo mało, albo wcale. Chyba nic nigdy nie wydało mi sie na tyle atrakcyjne, żeby poświęcić temu "ciepełko" poczucia bezpieczeństwa pozostania w stanie, w jakim akurat byłem/jestem. Z drugiej strony chyba też nigdy nie musiałem, a więc można powiedzieć, że całe życie byłem szczęśliwym człowiekiem, bo skoro nie musiałem ani sobie, ani nikomu niczego udowadniać, to znaczy, że czułem się dobrze na swoim miejscu.
Nie nie. Tak dobrze to nie jest. Takie tłumaczenia można porównać do tego lisa z bajki, który nie mogąc dosięgnąć winogron, stwierdził, że na pewno były kwaśne. Na tej zasadzie Francuzi tłumaczyli sobie utratę Kanady w 1763 roku na rzecz Wielkiej Brytanii - że przecież tam były tylko śniegi i nic więcej. Byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że niczego nie żałuję i że wielu rzeczy nie mogłem zrobić lepiej, albo w ogóle zrobić.
Ponieważ jednak z drugiej strony wiem, że żałowanie w niczym nie pooprawi mojej obecnej sytuacji, staram się o nim nie myśleć. Wyśmiewane przez katolickich krytyków myślenie zaczerpnięte z filozofii zen "bycia tu i teraz", to jednak głęboka mądrość, na którą nie każdy jest gotowy. Chodzi o to, że życie zaczyna się zawsze teraz. W jakimś sensie to kolejna metafora, ale nie do końca. Z przeszłości trzeba czerpać naukę, ale nie wolną nią żyć, bo nie mamy na nią wpływu. To, co możemy zrobić, to zająć się tym kurczącym się czasem, który jest przed nami. A jeśli go już nie ma, bo się już wyczerpał... no to nie i już.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz