„Zastaw się a postaw się” to zwyczaj staropolski. Wersja bardziej współczesna to „pokażemy dziadom, że nas stać”, albo „jak się Polacy umieją bawić”. Jest to tak silny element naszej kultury, że nie przerwały go ani zabory, ani mizeria gospodarcza II Rzeczypospolitej, ani lata sowieckiego systemu, ani recesja gospodarcza, która podobno była, ale nas nie dotknęła, albo nadal jest i nas dotknęła, tylko o tym nie wiemy, czy jakoś tak.
Imprezujemy na pokaz, pijemy na pokaz (jeśli w jakimś obcym kraju usłyszysz pijaków gromko przerzucających się zuchowatymi okrzykami, to na 90% Polacy, którzy krzyczą nie dlatego, że są agresywni, jak myślą np. Anglicy, ale dlatego, że chcą pokazać całemu światu, że się świetnie bawią, że „rządzą”) i na pokaz uprawiamy politykę.
Kiedy w 1633 roku dotarła do Rzymu polska delegacja z kanclerzem Jerzym Ossolińskim na czele, na długie lata zapisała się bogactwem i barokowym przepychem (i, jak osobiście uważam, barokową kiczowatością) w pamięci rzymskiej gawiedzi, mieszczan i duchownych. Konie podkuto złotymi podkowami (nooo, chyba tylko pozłacanymi) i to w dodatku celowo podkuto je słabo, żeby piękne polskie tureckie konie takie złote podkowy mogły zgubić na rzymskim bruku ku uciesze plebsu, który tym bardziej podziwiał bogactwo Polaków i ich nonszalancję w stosunku do jego wydawania. Tę samą postawę można przecież znaleźć już u Galla Anonima, który pisał o podziwie w jaki Ottona III wprawiła hojność Bolesława Chrobrego przysyłającego mu co wieczór całą drogocenną (złotą!) zastawę z wieczerzy. Potrafimy pokazać fason, a jak! Polak potrafi! (z akcentem na „fi”, jak to ostatnio śpiewa w reklamie sam Antonio Banderas).
Henryk Rzewuski w Pamiątkach Soplicy też pęczniał z dumy, jacy to polscy magnaci są bogaci, bo jak zajadą do Paryża, to od razu oblepia ich banda rzemieślników i innych golców oferujących swoje usługi, bo hojność polskich magnatów była tak znana.
To, że z tej hojności nic nam nie przyszło, bo chyba nasi przodkowie (tzn. nie osobiście każdego z nas, bo np. moi byli chłopami) nie zdawali sobie sprawy, że nawet „rozdawanie” pieniędzy powinno być jednak interesowne. Można np. swoją hojnością zobowiązać sobie kogoś, kto nam później będzie potrzebny. Nie można jednak w żadnym wypadku liczyć na to, że ktoś się nam niejako automatycznie odpłaci za naszą hojność. Jak się niejednokrotnie przekonywali nasi rodacy w przeszłości, a i obecnie znam szereg takich opowieści, człowiek Zachodu, jak ma okazję najeść się i napić za darmo, to tak właśnie zrobi, ale niekoniecznie poczuje się zobowiązany do zrobienia czegoś w zamian. Mój kolega mieszkający w Niemczech chętnie zaprasza swoich niemieckich kolegów na grilla do siebie, ale tylko jednego „wychował sobie” tak, że ten odpłaca mu się tym samym. Może dlatego, że są serdecznymi przyjaciółmi. Inni Niemcy nie mają poczucia obowiązku zrewanżowania się zaproszeniem na podobną imprezę. Podobnie jest z Anglikami.
Być może prezydent o hrabiowskich korzeniach (a propos, Jerzy Ossoliński dostał w Rzymie tytuł księcia Świętego Cesarstwa Rzymskiego, bo w Rzeczypospolitej do tytułów książęcych prawo mieli tylko potomkowie litewskich i ruskich kniaziów – Giedyminowiczów i Rurykowiczów; tytuły arystokratyczne są więc w naszym kraju historycznie obce), odczuł potrzebę podobną do tej, którą pałała polska szlachta, a za co cały nasz kraj Juliusz Słowacki nazwał „pawiem narodów i papugą”. Obecnie nie wiem, czy jesteśmy nawet szarą perliczką, ale lubimy się trochę popuszyć.
Obiad na 600 osób wydany przez prezydenta Rzeczypospolitej i kardynała Dziwisza (ciekawy jestem, w jakich proporcjach się na niego zrzucili i czy płacili z kieszeni własnej czy podatnika), jest chyba takim szarym echem popisowego wjazdu do Rzymu Jerzego Ossolińskiego z 1633 roku.
Jak wczoraj napisałem, nie żałuję katolikom ich uroczystości. Niech się cieszą i radują, ale pod takim warunkiem, że robią to za swoje pieniądze. Tam gdzie w grę wchodzi grosz publiczny, każdy obywatel powinien mieć prawo zgłosić swoje zastrzeżenia. Oczywiście nie jestem za tym, żeby wszystkie takie zastrzeżenia miały jakąś moc sprawczą, bo wtedy mielibyśmy kompletny paraliż decyzyjny, ale żeby przynajmniej władze się dowiedziały, co ludzie myślą.
Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby np. na takim wesołym obiedzie jacyś zagraniczni dygnitarze, ujęci gościnnością naszych notabli, podjęli decyzje leżące w interesie naszego kraju, jakaś dwa razy tańsza ropa czy gaz, albo ułatwienia dla polskiego eksportu. Wiadomo jednak, że nic takiego nie nastąpi. Prezydent Komorowski obiad postawił, goście się najedli, pojechali do domów, a następnego dnia zajęli się swoimi, bynajmniej nie polskimi, sprawami. Przypomina mi się współczesna opinia, całkiem popularna wśród pewnej części Polaków, że „nie ma sensu robić imprez, bo goście tylko przyjdą, zjedzą, wypiją a potem jeszcze ci dupę obrobią”. Może jest w tym jakaś przesada, bo przecież imprezowanie jest przyjemne i czasami warte tego ryzyka. Tylko, że jak już wspomniałem, jeśli ktoś chce imprezować za moje (podatnika) pieniądze, niech to zrobi mądrze i niech zdyskontuje przybycie tak licznych gości dla dobra swojego kraju. Czy prezydent Komorowski to potrafi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz