Partia Pracy (Labour Party) lat 70. ubiegłego stulecia była zupełnie inną organizacją, niż ta, która wywindowała Tony’ego Blaira na stanowisko premiera. w 1997 roku. W latach 70. była to jeszcze typowa partia socjalistyczna, kładąca nacisk na konieczność nacjonalizacji gospodarki, w której decydującą rolę odgrywały związki zawodowe. Labour Party, podobnie jak wszystkie inne partie angielskie, nigdy nie była organizacją jednolitą, którą spajała jakaś doktrynersko pojęta ideologia. W odróżnieniu od partii kontynentalnych, od swojego początku była to raczej organizacja organizacji, w tym Szkockiej Partii Pracy czy Niezależnej Partii Pracy założonych jeszcze pod koniec XIX w. przez Jamesa Keira Hardie’go. W Labour Party było miejsce dla radykalnych socjalistów, jak i np. dla Towarzystwa Fabiańskiego (Fabian Society), czyli łagodnych burżujów dobrej woli. Prawdziwym zapleczem tej partii, które stanowiło o jej późniejszej potędze, były jednak związki zawodowe (Trade Union Congress).
W latach 70. XX wieku brytyjskie związki zawodowe rządziły krajem. Kiedy związek zawodowy bierze się do polityki, robi się kompletny bałagan, bo jego działacze są świetni w żądaniach podwyżek wynagrodzeń i w organizowaniu strajków i protestów. Związki niczego nie produkują, a ich przywódcy nie mają pojęcia, skąd w ogóle biorą się pieniądze na wypłaty dla robotników. Oczywiście trochę celowo przesadzam, żeby dać ewentualnym związkowcom czytającym ten wpis do myślenia. Lee Iacocca, amerykański menadżer, którego autobiografię czytałem we wczesnych latach 90. ubiegłego stulecia, opowiadał o pewnym starym związkowcu, który na każdym spotkaniu z kierownictwem firmy (może to było General Motors, ale nie dam głowy) rysował kółko i mówił, że to jest tort. Ten tort to był przychód firmy. Był świetnie zorientowany w stanie finansowym przedsiębiorstwa, dlatego nigdy nie żądał więcej, niż mógł. Rysował na tym „torcie” aktualne linie podziału i mawiał: „Ten tort jest teraz podzielony tak, a ja uważam, że powinniśmy go podzielić nieco inaczej.” Co ciekawe, jego argumentacja często trafiała do dyrektorów, a w dodatku wszyscy go szanowali, bo wiedzieli, że nie jest to żaden awanturnik ani idiota żądający Bóg wie czego.
Ricardo Semler, twórca rewolucyjnej wg mnie metody zarządzania przedsiębiorstwem, gdzie wszyscy pracownicy w pełni partycypują w prowadzeniu „Semco”, a przy tym każdy z własnej nieprzymuszonej woli robi wszystko, co dla tej firmy jest najlepsze, również opowiadał o szefie związków zawodowych, który sam zaproponował zamrożenie płac na następny rok w celu polepszenia ogólnych wyników przedsiębiorstwa, a reszta pracowników temu pomysłowi przyklasnęła. W przypadku „Semco” zostało to osiągnięte dzięki tej genialnej metodzie Semlera.
Brytyjskie trade unions lat 70. były dalekie od takiego myślenia. Eskalacja bezsensownych żądań, strajki i protesty zaprowadziły kraj na skraj katastrofy gospodarczej. To wtedy właśnie większość narodu zagłosowała na Partię Konserwatywną i jej przywódczynię Margaret Thatcher. Robotnicy zarówno wówczas jak i dzisiaj lubią się uważać za „naród”. W XIX wieku może i faktycznie było tak, że rzesze robotników utrzymywały mniejszą grupę warstw zamożnych, ale te proporcje się dość szybko zmieniały, bo angielski robotnik, jeżeli zdobywał kwalifikacje, nagle przechodził na wyższy poziom życia, a jego niewykwalifikowany kolega mógł go uważać za „arystokrację robotniczą”. Końcówka lat 70. przyniosła wierze w poparcie narodu dla sprawy robotników duże rozczarowanie, bo oto klasa średnia okazała się liczniejsza.
Ponieważ, jak już wspomniałem, brytyjskie partie polityczne, w odróżnieniu od kontynentalnych, nie są homogenicznymi tworami skupionymi wokół jakiejś sekciarskiej doktryny, natomiast jest w nich miejsce na wewnętrzne dysputy i spory, nie powinno nas dziwić, że Torysi (konserwatyści) również ulegali przeobrażeniom. Na początku lat 70. brytyjski konserwatyzm w przybliżeniu przypominał dzisiejszy polski PiS. Owszem, najważniejsze były tradycyjne wartości, Korona, ojczyzna, naród (Enoch Powell zwalczający imigrację!), ale przy tym konserwatyści tego czasu dalecy byli od liberalizmu gospodarczego. Wcale nie parli tak silnie do prywatyzacji, ani nie sprzeciwiali się zbyt intensywnie forsowanej przez laburzystów nacjonalizacji całego przemysłu. To dopiero Margaret Thatcher, być może zapatrzona w amerykańską Partię Republikańską, postawiła na ostry kurs gospodarczego leseferyzmu i oddania w ręce prywatne wszystkiego, co się da.
Jej zamykanie kopalń i bezlitosne wysyłanie górników na bezrobocie, stało się legendarne. W Walii czy Yorkshire, lepiej w pubie głośno nie wymawiać jej nazwiska. Przecież za jej decyzjami kryły się dziesiątki tysięcy osobistych tragedii ludzi, którzy dotąd zarabiali naprawdę dobre pieniądze, a teraz okazali się bezużyteczni. Dzięki temu jednak pani premier uporządkowała finanse publiczne, doprowadziła do zrównoważenia budżetu i dała wolną rękę działania prywatnym przedsiębiorcom. Nie jestem tak dalece zachwyconym nią fanem, bo np. kiedy mówiła, że dzięki jej reformom polepszyło się WSZYSTKIM, a laburzystów drażni tylko to, że bogaci stali się bardzo bogaci, a biedni nie aż tak bogaci, ale jednak bogatsi niż byli wcześniej, to była w tym duża dawka demagogii.. W pewnym stopniu jednak miała rację, bo taka mentalność wśród lewicowców (w tym zwolenników PiS) jest bardzo popularna. Pamiętam wypowiedzi Marka Borowskiego przeciwko podatkowi liniowemu, kiedy mówił, że jest on dobry dla bogatych, a dla biednych nie. Do dziś nie mogę zrozumieć, na czym polega niesprawiedliwość społeczna płacenia podatku wg takiej samej stopy procentowej dla wszystkich. Przecież 15 procent z milona to dużo więcej niż te same 15 procent z dwóch tysięcy!
Niemniej nie można zaprzeczać takim faktom, że przez kilka lat wyrzucenie na bruk górnicy i ich rodziny mieli po prostu bardzo ciężkie życie, a tłumaczenie, że się WSZYSTKIM poprawiło zakrawało w tym wypadku na kpinę.
Nie na darmo jednak pani Margaret Thatcher (tak przy okazji, kiedy Janusz Korwin-Mikke spolszcza jej imię na Małgorzata i dodaje przed nazwiskiem jej tytuł arystokratyczny „baronessa”, jest to dość oryginalne i zabawne; kiedy robi to red. Michalkiewicz, brzmi to wtórnie i pretensjonalnie). zyskała sobie przydomek „żelaznej damy”. Królowa Elżbieta nie cierpiała jej, bo zachowywała się bardziej „arystokratycznie”niż ona sama. Miała jednak tak silną wiarę w swoje posłannictwo, że co chciała zrobić, to zrobiła i faktycznie uratowała kraj przed finansową katastrofą a przede wszystkim przed głupotą własnych obywateli. Przeprowadziła prywatyzację państwowych przedsiębiorstw, a z głosem związkowców nie liczyła się wcale. I nie było żadnego „zmiłuj się”, bo wierzyła, że robi dobrze, w czym wspierał ją „naród”, czyli większość wyborców.
Kiedy dzisiaj słyszę o demonstracjach organizowanych przez „Solidarność”, demonstracjach typowo politycznych bo wymierzonych przeciwko rządowi PO (i to jest jedyny punkt, w których gotów byłym ich poprzeć), to czuję się osłabiony. To samo czułem, kiedy po raz pierwszy Grecy zaczęli protestować przeciw swoim władzom, bo kraj popadł w kłopoty finansowe. Nic tak nie pomaga naprawić finansów państwa jak strajk i demonstracje oczywiście. Grecy postanowili więc dobić swój kraj. Tak czy inaczej kraj ten stał się przykładem niewydolności władz jednego z państw unijnych. Mamy problem jako całość, no to wyjdźmy na ulicę i najlepiej spalmy sąsiadowi samochód.
U nas na szczęście samochodów stojących na ulicy się nie pali (obym nie napisał tego w złą godzinę!), ale w rozpasanych roszczeniach jesteśmy mistrzami. Nigdy nie analizowałem sytuacji słynnego swego czasu polskiego producenta traktorów „Ursusa”. Plotki wśród miejscowych krążą natomiast takie, że do upadku potęgi przedsiębiorstwa doprowadziły strajki i akcje protestacyjne organizowane przez znanego później polityka LPR, tego o którym swego czasu Jarosław Kaczyński powiedział „ty ruski agencie”, ale to już inna bajka.
W każdym razie związki zawodowe ze swoimi żądaniami natury politycznej (stawka minimalna np., choć niby chodzi o „godne życie”). Margaret Thatcher nie ustąpiłaby ani na krok. Jeżeli frezer skarży się na demonstracji w Warszawie (nielicznej zresztą w porównaniu z tym, co zapowiadano), że zarabia tylko 1200 zł a ma na utrzymaniu sześcioro dzieci, to do kogo ma pretensje? Do Donalda Tuska? Przecież to on sam jest sprawcą zaistnienia tej pięknej liczby dzieci. Broń Boże nie mam nic przeciwko rodzinom wielodzietnym. Wręcz przeciwnie. Znam takich rodzin kilka. Kłócę się z nimi o politykę, bo to fanatyczni katolicy i zwolennicy PiSu, ale szczerze ich szanuję, bo przy tym, że posiadają taką liczbę dzieci, potrafią zapewnić każdemu z nich wszystko, co potrzebują. Chodzi o podstawowe poczucie odpowiedzialności i godności własnej!
W Polsce rząd Tuska często ustępuje populistycznym żądaniom, bo nie ma tam nikogo wystarczająco wierzącego w swoją rację, co dałoby mu siłę oparcia się demagogicznym żądaniom. Warto sobie zdać sprawę z tego, że gdyby tu była Margaret Thatcher, nikt nie miałby jej nic do powiedzenia. Przegrani głosu nie mają. Czy to jest tak do końca dobre? Chyba jednak nie, dlatego moim marzeniem byłaby strategia pełnej partycypacji w rządzeniu firmami, bo być może to nauczyłoby niejednego warchoła ze związków, co to jest odpowiedzialność i budowanie czegoś pozytywnego. Firma coś tworzy i buduje. Związek zawodowy nigdy, bo całkiem słusznie zresztą, nie od tego jest.
„Kto mieczem wojuje, od miecza ginie”, jak powiedział klasyk, więc i PiS powinien się liczyć z tym, że jeżeli teraz „Solidarność” pomoże mu zdobyć władzę, to wkrótce rząd PiSu może mieć na karku strajk i protesty związków zawodowych związanych z lewicą. Dla kraju nic z tego rozentuzjazmowanego tłumu związkowców nie jest korzystne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz