Gorzki, ale jakże prawdziwy artykuł profesora Jana Stanka (http://wyborcza.pl/1,86116,11633916,Mlodzi___zostaliscie_oszukani.html
) skłonił mnie po raz kolejny do wypowiedzenia się na ten bardzo bliski memu
sercu temat. Jakiś czas temu pisałem o pozornie oszukanych studentach. Problem
bowiem polega na tym, że ktoś, kto się wybiera na uczelnię, gdzie za pieniądze
można bezstresowo uzyskać dyplom, owszem jest oszukany, ale przez samego siebie
i swoich rodziców w pierwszym rzędzie, a dopiero potem przez kadrę owych
uczelni. Trzeba sobie powiedzieć wprost, że wykładowca, który mówi studentowi,
że ten robi coś źle, nie ma szans na utrzymanie się na takiej uczelni, bo jej
władze szybko zechcą się go pozbyć jako tego, który odstrasza klientów – bo student
jest tu po prostu naiwnym klientem.
Nie oznacza
to jednak, że wykładowcy są z góry nastawieni na demoralizację studenta. Na
początku każdego roku akademickiego mają bardzo ambitne plany, że oto ten
rocznik nauczą tego a tego. Demoralizacja następuje „w praniu”. Studenci
opuszczający obowiązkowe zajęcia, nie przynoszący w terminie zadanych prac, czy
w końcu nie przygotowani do egzaminów stanowią taki odsetek w uczelniach
prywatnych, że próba ich zdyscyplinowania automatycznie stanowiłaby katastrofę
finansową dla szkoły.
Profesor
Stanek poruszył jednak bardzo istotną sprawę, która, o ile dobrze zrozumiałem
jego intencje, jest mi również bliska. Pisze on, m.in. :
W ciągu ostatniego
półwiecza ilość dostępnej wiedzy uległa zwielokrotnieniu, a umysł ludzki,
"nasza jednostka centralna", się nie zmienił. Przepełnienie komputera
danymi dramatycznie spowalnia, a w ostateczności uniemożliwia działanie.
Ponieważ nie możemy zainstalować nowego mózgu, musimy go przeprogramować. Jego
zasoby wykorzystać jako pamięć operacyjną z szybkim dostępem do pamięci
zewnętrznej, na przykład do internetu.
To nowy wzór wykształcenia, opierający się na logicznym i bezbłędnym rozwiązywaniu nietypowych problemów (a nie bieżących, praktycznych zastosowań), stosując filtry antyspamowe i programy antywirusowe. Nie wiem, jak to zrealizować w praktyce, ale nie da się tego zrobić w sposób bezstresowy.
To nowy wzór wykształcenia, opierający się na logicznym i bezbłędnym rozwiązywaniu nietypowych problemów (a nie bieżących, praktycznych zastosowań), stosując filtry antyspamowe i programy antywirusowe. Nie wiem, jak to zrealizować w praktyce, ale nie da się tego zrobić w sposób bezstresowy.
Zgadzam się z tym absolutnie, ale szkoda, że profesor nie
zaproponował w tym miejscu konkretnych rozwiązań. Studiowanie na polskiej
uczelni, tym razem już nie tylko prywatnej, ale i tej najlepszej państwowej, to
wkuwanie na pamięć, które jest potem sprawdzane przy pomocy egzaminu. Ponieważ „ilość
dostępnej wiedzy uległa zwielokrotnieniu” opanowanie jej jest po prostu
niemożliwe. Stąd konieczność radzenia sobie z „dostępem do pamięci zewnętrznej”.
Tutaj jednak do niemożności przestawienia się na nowe myślenie, najbardziej
przyczyniają się sami profesorowie. Doskonale pamiętam zajęcia ze wstępu do
badań historycznych, na których wykładowca tłumaczył nam, że historyk to wcale
niekoniecznie uczestnik „Wielkiej Gry” (był kiedyś taki teleturniej w polskiej
TV – jak dotąd najmądrzejszy w jej historii), który zna na pamięć wszystkie
szczegóły, ale to ktoś, kto potrafi te szczegóły znaleźć w źródłach i
opracowaniach, umie podejść do nich
krytycznie i znaleźć między nimi logiczne powiązania. Wszystko pięknie. Kto w
te słowa uwierzył, lub potraktował zbyt dosłownie, nie miał lekkiego życia na
studiach, bo każdy, dosłownie każdy egzamin polegał na szczegółowym przepytaniu
z podręczników i dodatkowych lektur. O ile w szkole średniej, historycy
odpytywali z dat najbardziej istotnych, to uniwersyteccy wykładowcy czepiali
się takich szczegółów, które często czytający o nich, uznawał za mało istotne.
Chciałbym się mylić, ale obawiam się, że niewiele się pod tym względem
zmieniło. Dopiero pisząc pracę magisterską po raz pierwszy miałem wrażenie, że
robię coś naprawdę ciekawego i że naprawdę zgłębiam jakiś dział historii. Praca
badawcza, szukanie i analizowanie źródeł dawała mi wiele satysfakcji, a przy
tym poczucie, że coś naprawdę odkrywam i że jest to wiedza naprawdę moja i dla
mnie, a nie na potrzeby zdania egzaminu.
Od razu
muszę jednak zastrzec, że nie jestem przeciwnikiem uczenia się rzeczy na
pamięć. Zapamiętywanie danych ćwiczy mózg, a przy tym daje najszybszy dostęp do
nich, w chwili, kiedy nie mamy dostępu do „wujka Google”. Człowiek o dużej
erudycji jest szanowany w środowisku akademickim i nie tylko. Ale i tutaj
metoda przyswajania tej wiedzy jest istotna. Jeżeli ma ona polegać na wkuciu
książki na pamięć, po to tylko, żeby jej fragmenty wyrecytować na egzaminie,
wiedza taka najczęściej szybko ulatuje zaraz po nim. Wiedza nabyta podczas
prawdziwego studiowania, czyli analizy źródeł, krytycznego czytania opracowań,
zasięgania informacji, gdzie tylko można, sprawia, że z taką wiedzą jesteśmy
związani emocjonalnie, że jesteśmy gotowi za własne tezy dać się posiekać, co
oznacza, że coś naprawdę wiemy i że wiemy, że to wiemy, a równocześnie też
zdajemy sobie sprawę z tego jak wiele jeszcze nie wiemy. W tym całym paradoksie
tkwi poczucie zakorzenienia w badanym zagadnieniu, utożsamienia się z nim.
Pewien mój
kolega, absolwent polonistyki, kiedy został dyrektorem ds. marketingu pewnej
lokalnej gazety postanowił zrobić studia MBA. To, co go od pierwszej chwili
zachwyciło, to była metoda pracy polegająca na nieustannych wyzwaniach w
postaci problemów do rozwiązania. W dodatku wykładowcy podsuwali pewne metody
działania w konkretnych sytuacjach. Generalnie wszystkie zajęcia polegały na
tym, że student widział natychmiast sposób wykorzystania przekazywanej podczas
nich wiedzy. Jak to ujął ów kolega „żaden z wykładanych przedmiotów nie
zaczynał się od teorii Clausewitza na temat prowadzenia wojny”.
Pewien mój
kolega, nauczyciel pewnego języka, który jest jego językiem ojczystym,
wszystkie swoje zajęcia rozpoczynał od wykładu na temat wymowy poszczególnych
głosek odzwierciedlonych bądź pojedynczymi literami bądź ich kombinacjami. Ten
kolega nie miał jednak przygotowania metodycznego, bo z wykształcenia jest
matematykiem. Inny kolega, nauczyciel innego języka, ale z kolei
wykwalifikowany akademicki wykładowca literatury, ucząc grupy początkujące
tegoż języka, robi dokładnie to samo. Nikt im nie umiał wytłumaczyć, że to nie
ma najmniejszego sensu, ponieważ tylko zniechęcają swoich studentów od
pierwszych zajęć. W dodatku być może tylko największy kujon, wykonujący bezkrytycznie
wszystkie polecenia nauczyciela, uczy się w ten sposób. Takich jest wśród
uczących się może 1%. Pierwsze zajęcia muszą od razu pokazać uczniowi, że nauka
języka to łatwa i fajna sprawa i że już po pierwszych kilku minutach już mogą
się nim posługiwać, na poziomie „Cześć, jestem Darek, a jak ty się nazywasz?”
Proste, przyjemne i dające dużo satysfakcji, a przy tym zachęcające do dalszej
pracy. Zasad fonetyki uczymy zaś „po drodze”, przy okazji nauki konkretnych
słów i zwrotów. Ale gdzie tam? Nikt im nie był w stanie tego wyperswadować. Wg
nich najpierw trzeba wyłożyć wszystkie możliwe reguły, kazać się ich wykuć na
pamięć, a dopiero potem próbować używać języka. W ten sposób zresztą rusycystka
z liceum zniechęciła mnie do języka Puszkina, choć w podstawówce byłem z niego
bardzo dobry. (Tak na marginesie, na tej samej zasadzie karatecy po roku, lub
dłuższym okresie, uderzania w powietrze zaczynają być uczeni zastosowania
pewnych ruchów w walce, podczas, gdy młodzi bokserzy po dwóch miesiącach są
wystawiani do walki, i nierzadko się okazuje, że sobie już świetnie radzą).
Profesor Jan
Stanek ma rację, ale pytanie brzmi, kto ma tę sytuację zmienić. Nie zrobią tego
studenci, ponieważ oni generalnie niewiele jeszcze rozumieją z całego systemu.
Apel do nich, żeby sami z siebie robili więcej, nawet jeśli nikt tego od nich
nie wymaga, to oczywiście wspaniała rzecz, ale, jak już nieraz pisałem, wymaga
dużej dojrzałości studenta i poczucia autonomii. Niestety system na nic takiego
nie pozwala, ponieważ każdy wykładowca chce, żeby student uczył się jego
przedmiotu, z którego będzie potem przez tego wykładowcę przetestowany. Słabi
studenci nie posiadają autonomii, a lepsi studenci są skutecznie z niej „leczeni”.
Na to należy znaleźć metodę. Obawiam się jednak, że to wymagałoby
przeprogramowania mózgów nie tylko studenckich, ale i profesorskich (pracownicy
niższego szczebla nie mają na uczelni nic do gadania). Trzeba byłoby bowiem
zachęcić studentów do samodzielnych badań, pomagać im w nich, sprawdzać ich
wyniki, czytać prace studentów, a na to przecież nie ma czasu, ponieważ tych
studentów jest za dużo. W końcu tu nie Oxford, że tutor ma góra trójkę
studentów pod sobą. O wiele łatwiej jest podać informacje, a potem z nich
przeegzaminować. Dlatego mamy to, co mamy, a spotkania rektorów z biznesmenami
można porównać do osławionego „powoływania komisji do spraw…” znanego od czasów
komuny i popularnego do dziś. Gdyby
uczelniom zależało na kontaktach z biznesem, nie potrzebowaliby do ich
zorganizowania ministra. Może jednak na początek dobre i to.
[tych, którzy nie lubią czytać przydługich komentarzy - proszę o nieczytanie]
OdpowiedzUsuńpodczas lektury obu tekstów (tego z Wyborczej i powyższego) nasunęła mi się pewna myśl. Otóż Pan Profesor, "specjalista od młodych", stwierdza [parafrazuję - przepraszam za uproszczenia i skróty myślowe]: "słuchajcie! jest problem!.. a nie... wróć... zaraz... to wy macie problem! a ja wam nie pomogę. Ani ja, ani żaden inny profesor, bo... zwyczajnie nam się nie chce... [kończę parafrazę, teraz następuje cytat:] "Nie liczcie, że tę sytuację zmienią naukowcy lub politycy. Profesorowie na ogół mają się dobrze, ratunek na uzdrowienie polskiej edukacji widzą głównie w podniesieniu płac". Profesorom nie zależy na niczym - oprócz, co chyba oczywiste, ich płac i wspinania się po szczeblach kariery [czytaj: zdobywaniu kolejnych stopni naukowych kosztem działalności dydaktycznej]. Studentom nie zależy na nauce, a jedynie na końcowym efekcie, czyli tytule naukowym – którego zdobycie stało się ostatnimi czasy banalnie proste. Zatem wszyscy powinni być szczęśliwi, a jednak… Profesorowie chcieliby zarabiać więcej, studenci chcieliby oprócz „nicDziśNieZnaczącego” hasła „mgr” przed nazwiskiem – otrzymywać dobrze płatną pracę bezpośrednio po skończeniu studiów. I tu widzę właśnie zarodek owego "problemu". Paradoksem okazuje się tu pewien szczegół: otóż Ci właśnie młodzi „skrzywdzeni przez system [czytaj: rząd]” eks-maturzyści, w tym oto celu – robienia pieniędzy, uzyskania dobrze płatnej pracy, zdobycia szacunku wśród otoczenia i BógWieJakimJeszcze – idą na… historię, polonistykę, pedagogikę… ewentualnie stosunki międzynarodowe. Przykro mi, ale ja też jestem zdania, że wina leży po stronie studentów. Matura to „egzamin dojrzałości”, nie kończymy szkoły średniej jako kilkunastoletnie indywidua, lecz jako dorośli ludzie, którzy powinni zdawać sobie sprawę, jaka sytuacja panuje w rzeczywistości innej niż ta… znana im do tej pory, wirtualna.
Hmm, będę musiał w najbliższym czasie napisać coś o studiowaniu historii, pedagogiki czy też stosunków mędzynarodowych. Na razie ograniczę się tylko do takiego komentarza, że nie ma złych dziedzin do studiowania (unikam słowa "kierunek", bo jestem przeciwnikiem myślenia "kierunkami" na uniwersytecie), tylko zła organizacja studiów i oczywiście słabi studenci. Znam co najmniej dwóch historyków pracujących na wysokich stanowiskach w bankach i zarabiających imponujące pieniądze (o historykach w obecnych władzach państwowych w tym wypadku wolałbym się nie wypowiadać, bo to akurat historii chluby nie przynosi). Znam polonistę, który zrobił karierę menadżerską w mediach, a obecnie prowadzi własną firmę consultingową. Ale o tym będę musiał się wypowiedzieć obszerniej osobno.
OdpowiedzUsuń