sobota, 28 kwietnia 2012

Mądry profesor wie, o co chodzi, ale...


Gorzki, ale jakże prawdziwy artykuł profesora Jana Stanka (http://wyborcza.pl/1,86116,11633916,Mlodzi___zostaliscie_oszukani.html ) skłonił mnie po raz kolejny do wypowiedzenia się na ten bardzo bliski memu sercu temat. Jakiś czas temu pisałem o pozornie oszukanych studentach. Problem bowiem polega na tym, że ktoś, kto się wybiera na uczelnię, gdzie za pieniądze można bezstresowo uzyskać dyplom, owszem jest oszukany, ale przez samego siebie i swoich rodziców w pierwszym rzędzie, a dopiero potem przez kadrę owych uczelni. Trzeba sobie powiedzieć wprost, że wykładowca, który mówi studentowi, że ten robi coś źle, nie ma szans na utrzymanie się na takiej uczelni, bo jej władze szybko zechcą się go pozbyć jako tego, który odstrasza klientów – bo student jest tu po prostu naiwnym klientem.

            Nie oznacza to jednak, że wykładowcy są z góry nastawieni na demoralizację studenta. Na początku każdego roku akademickiego mają bardzo ambitne plany, że oto ten rocznik nauczą tego a tego. Demoralizacja następuje „w praniu”. Studenci opuszczający obowiązkowe zajęcia, nie przynoszący w terminie zadanych prac, czy w końcu nie przygotowani do egzaminów stanowią taki odsetek w uczelniach prywatnych, że próba ich zdyscyplinowania automatycznie stanowiłaby katastrofę finansową dla szkoły.

            Profesor Stanek poruszył jednak bardzo istotną sprawę, która, o ile dobrze zrozumiałem jego intencje, jest mi również bliska. Pisze on, m.in. :

W ciągu ostatniego półwiecza ilość dostępnej wiedzy uległa zwielokrotnieniu, a umysł ludzki, "nasza jednostka centralna", się nie zmienił. Przepełnienie komputera danymi dramatycznie spowalnia, a w ostateczności uniemożliwia działanie. Ponieważ nie możemy zainstalować nowego mózgu, musimy go przeprogramować. Jego zasoby wykorzystać jako pamięć operacyjną z szybkim dostępem do pamięci zewnętrznej, na przykład do internetu.

To nowy wzór wykształcenia, opierający się na logicznym i bezbłędnym rozwiązywaniu nietypowych problemów (a nie bieżących, praktycznych zastosowań), stosując filtry antyspamowe i programy antywirusowe. Nie wiem, jak to zrealizować w praktyce, ale nie da się tego zrobić w sposób bezstresowy.


Zgadzam się z tym absolutnie, ale szkoda, że profesor nie zaproponował w tym miejscu konkretnych rozwiązań. Studiowanie na polskiej uczelni, tym razem już nie tylko prywatnej, ale i tej najlepszej państwowej, to wkuwanie na pamięć, które jest potem sprawdzane przy pomocy egzaminu. Ponieważ „ilość dostępnej wiedzy uległa zwielokrotnieniu” opanowanie jej jest po prostu niemożliwe. Stąd konieczność radzenia sobie z „dostępem do pamięci zewnętrznej”. Tutaj jednak do niemożności przestawienia się na nowe myślenie, najbardziej przyczyniają się sami profesorowie. Doskonale pamiętam zajęcia ze wstępu do badań historycznych, na których wykładowca tłumaczył nam, że historyk to wcale niekoniecznie uczestnik „Wielkiej Gry” (był kiedyś taki teleturniej w polskiej TV – jak dotąd najmądrzejszy w jej historii), który zna na pamięć wszystkie szczegóły, ale to ktoś, kto potrafi te szczegóły znaleźć w źródłach i opracowaniach,  umie podejść do nich krytycznie i znaleźć między nimi logiczne powiązania. Wszystko pięknie. Kto w te słowa uwierzył, lub potraktował zbyt dosłownie, nie miał lekkiego życia na studiach, bo każdy, dosłownie każdy egzamin polegał na szczegółowym przepytaniu z podręczników i dodatkowych lektur. O ile w szkole średniej, historycy odpytywali z dat najbardziej istotnych, to uniwersyteccy wykładowcy czepiali się takich szczegółów, które często czytający o nich, uznawał za mało istotne. Chciałbym się mylić, ale obawiam się, że niewiele się pod tym względem zmieniło. Dopiero pisząc pracę magisterską po raz pierwszy miałem wrażenie, że robię coś naprawdę ciekawego i że naprawdę zgłębiam jakiś dział historii. Praca badawcza, szukanie i analizowanie źródeł dawała mi wiele satysfakcji, a przy tym poczucie, że coś naprawdę odkrywam i że jest to wiedza naprawdę moja i dla mnie, a nie na potrzeby zdania egzaminu.

            Od razu muszę jednak zastrzec, że nie jestem przeciwnikiem uczenia się rzeczy na pamięć. Zapamiętywanie danych ćwiczy mózg, a przy tym daje najszybszy dostęp do nich, w chwili, kiedy nie mamy dostępu do „wujka Google”. Człowiek o dużej erudycji jest szanowany w środowisku akademickim i nie tylko. Ale i tutaj metoda przyswajania tej wiedzy jest istotna. Jeżeli ma ona polegać na wkuciu książki na pamięć, po to tylko, żeby jej fragmenty wyrecytować na egzaminie, wiedza taka najczęściej szybko ulatuje zaraz po nim. Wiedza nabyta podczas prawdziwego studiowania, czyli analizy źródeł, krytycznego czytania opracowań, zasięgania informacji, gdzie tylko można, sprawia, że z taką wiedzą jesteśmy związani emocjonalnie, że jesteśmy gotowi za własne tezy dać się posiekać, co oznacza, że coś naprawdę wiemy i że wiemy, że to wiemy, a równocześnie też zdajemy sobie sprawę z tego jak wiele jeszcze nie wiemy. W tym całym paradoksie tkwi poczucie zakorzenienia w badanym zagadnieniu, utożsamienia się z nim.

            Pewien mój kolega, absolwent polonistyki, kiedy został dyrektorem ds. marketingu pewnej lokalnej gazety postanowił zrobić studia MBA. To, co go od pierwszej chwili zachwyciło, to była metoda pracy polegająca na nieustannych wyzwaniach w postaci problemów do rozwiązania. W dodatku wykładowcy podsuwali pewne metody działania w konkretnych sytuacjach. Generalnie wszystkie zajęcia polegały na tym, że student widział natychmiast sposób wykorzystania przekazywanej podczas nich wiedzy. Jak to ujął ów kolega „żaden z wykładanych przedmiotów nie zaczynał się od teorii Clausewitza na temat prowadzenia wojny”.

            Pewien mój kolega, nauczyciel pewnego języka, który jest jego językiem ojczystym, wszystkie swoje zajęcia rozpoczynał od wykładu na temat wymowy poszczególnych głosek odzwierciedlonych bądź pojedynczymi literami bądź ich kombinacjami. Ten kolega nie miał jednak przygotowania metodycznego, bo z wykształcenia jest matematykiem. Inny kolega, nauczyciel innego języka, ale z kolei wykwalifikowany akademicki wykładowca literatury, ucząc grupy początkujące tegoż języka, robi dokładnie to samo. Nikt im nie umiał wytłumaczyć, że to nie ma najmniejszego sensu, ponieważ tylko zniechęcają swoich studentów od pierwszych zajęć. W dodatku być może tylko największy kujon, wykonujący bezkrytycznie wszystkie polecenia nauczyciela, uczy się w ten sposób. Takich jest wśród uczących się może 1%. Pierwsze zajęcia muszą od razu pokazać uczniowi, że nauka języka to łatwa i fajna sprawa i że już po pierwszych kilku minutach już mogą się nim posługiwać, na poziomie „Cześć, jestem Darek, a jak ty się nazywasz?” Proste, przyjemne i dające dużo satysfakcji, a przy tym zachęcające do dalszej pracy. Zasad fonetyki uczymy zaś „po drodze”, przy okazji nauki konkretnych słów i zwrotów. Ale gdzie tam? Nikt im nie był w stanie tego wyperswadować. Wg nich najpierw trzeba wyłożyć wszystkie możliwe reguły, kazać się ich wykuć na pamięć, a dopiero potem próbować używać języka. W ten sposób zresztą rusycystka z liceum zniechęciła mnie do języka Puszkina, choć w podstawówce byłem z niego bardzo dobry. (Tak na marginesie, na tej samej zasadzie karatecy po roku, lub dłuższym okresie, uderzania w powietrze zaczynają być uczeni zastosowania pewnych ruchów w walce, podczas, gdy młodzi bokserzy po dwóch miesiącach są wystawiani do walki, i nierzadko się okazuje, że sobie już świetnie radzą).

            Profesor Jan Stanek ma rację, ale pytanie brzmi, kto ma tę sytuację zmienić. Nie zrobią tego studenci, ponieważ oni generalnie niewiele jeszcze rozumieją z całego systemu. Apel do nich, żeby sami z siebie robili więcej, nawet jeśli nikt tego od nich nie wymaga, to oczywiście wspaniała rzecz, ale, jak już nieraz pisałem, wymaga dużej dojrzałości studenta i poczucia autonomii. Niestety system na nic takiego nie pozwala, ponieważ każdy wykładowca chce, żeby student uczył się jego przedmiotu, z którego będzie potem przez tego wykładowcę przetestowany. Słabi studenci nie posiadają autonomii, a lepsi studenci są skutecznie z niej „leczeni”. Na to należy znaleźć metodę. Obawiam się jednak, że to wymagałoby przeprogramowania mózgów nie tylko studenckich, ale i profesorskich (pracownicy niższego szczebla nie mają na uczelni nic do gadania). Trzeba byłoby bowiem zachęcić studentów do samodzielnych badań, pomagać im w nich, sprawdzać ich wyniki, czytać prace studentów, a na to przecież nie ma czasu, ponieważ tych studentów jest za dużo. W końcu tu nie Oxford, że tutor ma góra trójkę studentów pod sobą. O wiele łatwiej jest podać informacje, a potem z nich przeegzaminować. Dlatego mamy to, co mamy, a spotkania rektorów z biznesmenami można porównać do osławionego „powoływania komisji do spraw…” znanego od czasów komuny i popularnego do dziś.  Gdyby uczelniom zależało na kontaktach z biznesem, nie potrzebowaliby do ich zorganizowania ministra. Może jednak na początek dobre i to.

2 komentarze:

  1. [tych, którzy nie lubią czytać przydługich komentarzy - proszę o nieczytanie]

    podczas lektury obu tekstów (tego z Wyborczej i powyższego) nasunęła mi się pewna myśl. Otóż Pan Profesor, "specjalista od młodych", stwierdza [parafrazuję - przepraszam za uproszczenia i skróty myślowe]: "słuchajcie! jest problem!.. a nie... wróć... zaraz... to wy macie problem! a ja wam nie pomogę. Ani ja, ani żaden inny profesor, bo... zwyczajnie nam się nie chce... [kończę parafrazę, teraz następuje cytat:] "Nie liczcie, że tę sytuację zmienią naukowcy lub politycy. Profesorowie na ogół mają się dobrze, ratunek na uzdrowienie polskiej edukacji widzą głównie w podniesieniu płac". Profesorom nie zależy na niczym - oprócz, co chyba oczywiste, ich płac i wspinania się po szczeblach kariery [czytaj: zdobywaniu kolejnych stopni naukowych kosztem działalności dydaktycznej]. Studentom nie zależy na nauce, a jedynie na końcowym efekcie, czyli tytule naukowym – którego zdobycie stało się ostatnimi czasy banalnie proste. Zatem wszyscy powinni być szczęśliwi, a jednak… Profesorowie chcieliby zarabiać więcej, studenci chcieliby oprócz „nicDziśNieZnaczącego” hasła „mgr” przed nazwiskiem – otrzymywać dobrze płatną pracę bezpośrednio po skończeniu studiów. I tu widzę właśnie zarodek owego "problemu". Paradoksem okazuje się tu pewien szczegół: otóż Ci właśnie młodzi „skrzywdzeni przez system [czytaj: rząd]” eks-maturzyści, w tym oto celu – robienia pieniędzy, uzyskania dobrze płatnej pracy, zdobycia szacunku wśród otoczenia i BógWieJakimJeszcze – idą na… historię, polonistykę, pedagogikę… ewentualnie stosunki międzynarodowe. Przykro mi, ale ja też jestem zdania, że wina leży po stronie studentów. Matura to „egzamin dojrzałości”, nie kończymy szkoły średniej jako kilkunastoletnie indywidua, lecz jako dorośli ludzie, którzy powinni zdawać sobie sprawę, jaka sytuacja panuje w rzeczywistości innej niż ta… znana im do tej pory, wirtualna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm, będę musiał w najbliższym czasie napisać coś o studiowaniu historii, pedagogiki czy też stosunków mędzynarodowych. Na razie ograniczę się tylko do takiego komentarza, że nie ma złych dziedzin do studiowania (unikam słowa "kierunek", bo jestem przeciwnikiem myślenia "kierunkami" na uniwersytecie), tylko zła organizacja studiów i oczywiście słabi studenci. Znam co najmniej dwóch historyków pracujących na wysokich stanowiskach w bankach i zarabiających imponujące pieniądze (o historykach w obecnych władzach państwowych w tym wypadku wolałbym się nie wypowiadać, bo to akurat historii chluby nie przynosi). Znam polonistę, który zrobił karierę menadżerską w mediach, a obecnie prowadzi własną firmę consultingową. Ale o tym będę musiał się wypowiedzieć obszerniej osobno.

    OdpowiedzUsuń