poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Protest historyków z UJ a sposób naboru na historię, czyli o co chodzi Pawłowi Wrońskiemu


Kilka z moich studentek wróciło z zagranicznych uczelni, na których spędziły jeden lub dwa semestry. Lubię z nimi rozmawiać, ponieważ bardzo mnie cieszy ich entuzjazm wobec zagranicznego systemu studiowania, oraz zwiększona samoocena, co sprawia, że robią wrażenie jakby bardziej dojrzałych.

Jednej z takich studentek zadałem do napisania esej, w którym porównałaby formy studiowania w Polsce i na uczelni amerykańskiej. Na „Erasmusie” była co prawda w stolicy Bułgarii, ale za to był to Uniwersytet Amerykański. W ciągu semestru miała 5 przedmiotów do zaliczenia, z czego wiodącym była literatura amerykańska. Zajęcia z każdego przedmiotu odbywały się 2 razy w tygodniu. Ale akurat nie te zagadnienia poruszyła w swoim eseju. Jedno zdanie uderzyło mnie swoją niezwykłą prostotą ale i zarazem utrafieniem w sedno. Otóż studia polegały na tym, że się czyta jakiś tekst, a potem się o nim pisze. Czyta i pisze, czyta i pisze. Oczywiście na zajęciach się szereg zagadnień dyskutuje, w czasie wykładu prowadzący może wymagać czynnego udziału studentów, którzy są zachęcani do zadawania pytań, ale mogą też sami zostać o coś spytani, ale to, co podstawa studiowania to czytanie i pisanie.

Pisanie odgrywa w procesie przyswajania wiedzy ogromną rolę, czego nasi nauczyciele akademiccy zdają się w ogóle nie rozumieć. Mam swoją nieśmiałą teorię na ten temat – nasi naukowcy sami nie umieją pisać (oczywiście nie wszyscy), prac pisemnych sprawdzać by im się nie chciało, a więc najlepiej wiedzę egzekwować przy pomocy bądź to egzaminu ustnego bądź testu (żeby się łatwiej sprawdzało, najlepszy jest tutaj test wyboru).

Absolwent anglosaskiej uczelni powinien sobie poradzić z każdym przedmiotem (zastrzegam, że mam na myśli przedmioty humanistyczno-społeczne, ale nie tylko), ponieważ wie, że trzeba trochę poczytać, żeby się na jakiś temat wypowiadać, ale po przeczytaniu odpowiedniej liczby tekstów, nie boi się na ich temat wypowiedzieć. Jeżeli taki student napisał większość własnych tekstów na tematy historyczne, to oznacza, że się wyspecjalizował w historii i można go nazwać historykiem. Jeżeli pisał więcej na tematy ekonomiczne, staje się ekspertem od ekonomii. Kiedy Polak sobie to uświadomi, może doznać szoku, że mechanizm jest aż tak prosty.

Człowiek, który poszedł do pracy wymagającej przetwarzania tekstów, a w rzeczywistości większość stanowisk, które zwykliśmy nazywać „umysłowymi” na tym polega, powinien być w stanie po odpowiednim etapie czytania, zostać ekspertem w swojej nowej dziedzinie. Ponieważ praca na jednym stanowisku, np. dyrektora firmy sprzedającej pralki, nie wymaga znajomości wszystkich książek, jakie napisano na świecie na tematy ekonomiczne, czy też dotyczących elektroniki i sprzętu AGD, wystarczą pozycje, które są bezpośrednio związane z bieżącą działalnością firmy. Oczywiście niezwykle ważna jest tutaj kwestia osobowości, charakteru, energii, umiejętności interpersonalnych itd. itp. Jeżeli chodzi o konkretną wiedzę, człowiek po treningu polegającym na czytaniu i pisaniu, powinien sobie poradzić bez problemu.

Wiem, że się powtarzam, bo niedawno o pisałem o tych sprawach. Do dzisiejszego wpisu sprowokował mnie jednak artykuł  http://wyborcza.pl/1,75968,11583068,Chodzi_o_historie_czy_o_historykow.html .

Teoretycznie autor ma rację, wskazując na pewną schizofrenię uczonych z najstarszej polskiej uczelni, którzy z jednej strony protestują przeciwko zmianom w programie nauczania historii w szkołach średnich, a z drugiej przyjmują na studia historyczne kandydatów, którzy na maturze wcale niekoniecznie zdawali historię.

Myślę, że tutaj Paweł Wroński nie do końca ma rację. Owszem, tłumaczenie, że nie wolno obcinać godzin historii, czy rezygnować z niej w ostatnich latach liceum, bo potem przychodzą na studia historyczne ludzie, którzy o historii pojęcia nie mają, faktycznie nie jest zbyt spójne. Istota problemu, jak mi się wydaje, leży jednak zupełnie gdzie indziej.

Jako społeczeństwo demokratyczne, które takim chce pozostać, powinniśmy dokładać wszelkich starań, żeby wszyscy obywatele, jako elektorzy, a więc ci, którzy mają realny wpływ na polityczną strukturę Sejmu, Senatu, a przez to rządu, byli ludźmi świadomymi rzeczywistości politycznej, w jakiej się obracamy. Dlatego wiedza historyczna, zwłaszcza dotycząca historii najnowszej, powinna być znana jeśli już nie każdemu Polakowi, to przynajmniej takiemu, którego nazwiemy człowiekiem wykształconym. Stąd konieczność pełnego kursu historii w szkole średniej. Ja oczywiście nie jestem na tyle naiwny, żeby wierzyć, że większa liczba lekcji historii faktycznie doprowadzi do podniesienia poziomu wiedzy historycznej wśród młodych obywateli. Wiele bowiem zależy od prowadzących ten przedmiot nauczycieli, a także od osobistych zainteresowań uczniów. Jeżeli kogoś za nic historia nie interesuje, to historia do ostatniej klasy liceum też niewiele wniesie. Niemniej takie pesymistyczne założenie nie powinno skłaniać nas do rezygnacji z próby uczynienia z młodych ludzi świadomych otaczającej ich rzeczywistości obywateli. Amerykanie nawet na pierwszych dwóch latach uniwersytetu/college’u narzucają obowiązkowe zajęcia z angielskiego i matematyki. Osobiście uważam, że historia i wychowanie obywatelskie odgrywają w życiu społecznym o wiele ważniejszą rolę od matematyki.

Przyjmowanie na studia to sprawa zupełnie inna. Jeżeli ktoś na maturze świetnie zdał rozszerzoną wersją egzaminu z języka polskiego, czy filozofii, to pokazał, że poradzi sobie z każdym przedmiotem humanistycznym. Jeżeli na pierwszym roku studiów zacznie czytać w większym wymiarze teksty na tematy historyczne, a gdyby jeszcze ktoś mu kazał na te tematy regularnie pisać, to ktoś taki może bez problemu zostać historykiem.

Paweł Wroński postawił więc problem w krzywym zwierciadle z jawną intencją ośmieszenia historyków z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Niestety pomieszał dwie zupełnie inne sprawy, ale ponieważ zrobił to w sposób dość sprawny technicznie (chodzi mi o technikę pisania artykułów), może zmanipulować czytelnika. Pytanie jednak polega na tym, po co Paweł Wroński to robi. Czy chce ośmieszyć ideę nauczania historii w szkole średniej w pełnym wymiarze do ostatniej klasy? Czy zależy mu, żeby na krakowską historię dostawali się absolwenci szkół średnich, którzy zdawali z tego przedmiotu maturę? Czy może chodzi o to, żeby pokazać, że wykładowcy UJ cierpią na rozdwojenie jaźni? Tytuł artykułu sugeruje, że historycy broniąc historii w szkole w rzeczywistości bronią jedynie swoich posad, a to już jest zarzut dość nieelegancki (taki eufemizm), choć oczywiście takiego głębokiego podłoża intencji historyków wykluczyć do końca nie możemy.

Jakiekolwiek intencje przyświecały autorowi artykułu przy jego pisaniu, każda uczelnia ma prawo przyjmować na studia kogo zechce, zaś fakt, że obywatele Polski powinni bardzo dobrze znać historię, to zupełnie inny problem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz