Kilka z moich studentek wróciło z zagranicznych uczelni, na
których spędziły jeden lub dwa semestry. Lubię z nimi rozmawiać, ponieważ
bardzo mnie cieszy ich entuzjazm wobec zagranicznego systemu studiowania, oraz
zwiększona samoocena, co sprawia, że robią wrażenie jakby bardziej dojrzałych.
Jednej z takich studentek zadałem do napisania esej, w
którym porównałaby formy studiowania w Polsce i na uczelni amerykańskiej. Na
„Erasmusie” była co prawda w stolicy Bułgarii, ale za to był to Uniwersytet
Amerykański. W ciągu semestru miała 5 przedmiotów do zaliczenia, z czego
wiodącym była literatura amerykańska. Zajęcia z każdego przedmiotu odbywały się
2 razy w tygodniu. Ale akurat nie te zagadnienia poruszyła w swoim eseju. Jedno
zdanie uderzyło mnie swoją niezwykłą prostotą ale i zarazem utrafieniem w
sedno. Otóż studia polegały na tym, że się czyta jakiś tekst, a potem się o nim
pisze. Czyta i pisze, czyta i pisze. Oczywiście na zajęciach się szereg
zagadnień dyskutuje, w czasie wykładu prowadzący może wymagać czynnego udziału
studentów, którzy są zachęcani do zadawania pytań, ale mogą też sami zostać o
coś spytani, ale to, co podstawa studiowania to czytanie i pisanie.
Pisanie odgrywa w procesie przyswajania wiedzy ogromną rolę,
czego nasi nauczyciele akademiccy zdają się w ogóle nie rozumieć. Mam swoją
nieśmiałą teorię na ten temat – nasi naukowcy sami nie umieją pisać (oczywiście
nie wszyscy), prac pisemnych sprawdzać by im się nie chciało, a więc najlepiej
wiedzę egzekwować przy pomocy bądź to egzaminu ustnego bądź testu (żeby się
łatwiej sprawdzało, najlepszy jest tutaj test wyboru).
Absolwent anglosaskiej uczelni powinien sobie poradzić z
każdym przedmiotem (zastrzegam, że mam na myśli przedmioty
humanistyczno-społeczne, ale nie tylko), ponieważ wie, że trzeba trochę
poczytać, żeby się na jakiś temat wypowiadać, ale po przeczytaniu odpowiedniej
liczby tekstów, nie boi się na ich temat wypowiedzieć. Jeżeli taki student
napisał większość własnych tekstów na tematy historyczne, to oznacza, że się
wyspecjalizował w historii i można go nazwać historykiem. Jeżeli pisał więcej
na tematy ekonomiczne, staje się ekspertem od ekonomii. Kiedy Polak sobie to uświadomi,
może doznać szoku, że mechanizm jest aż tak prosty.
Człowiek, który poszedł do pracy wymagającej przetwarzania
tekstów, a w rzeczywistości większość stanowisk, które zwykliśmy nazywać
„umysłowymi” na tym polega, powinien być w stanie po odpowiednim etapie
czytania, zostać ekspertem w swojej nowej dziedzinie. Ponieważ praca na jednym
stanowisku, np. dyrektora firmy sprzedającej pralki, nie wymaga znajomości
wszystkich książek, jakie napisano na świecie na tematy ekonomiczne, czy też
dotyczących elektroniki i sprzętu AGD, wystarczą pozycje, które są bezpośrednio
związane z bieżącą działalnością firmy. Oczywiście niezwykle ważna jest tutaj
kwestia osobowości, charakteru, energii, umiejętności interpersonalnych itd.
itp. Jeżeli chodzi o konkretną wiedzę, człowiek po treningu polegającym na
czytaniu i pisaniu, powinien sobie poradzić bez problemu.
Wiem, że się powtarzam, bo niedawno o pisałem o tych
sprawach. Do dzisiejszego wpisu sprowokował mnie jednak artykuł http://wyborcza.pl/1,75968,11583068,Chodzi_o_historie_czy_o_historykow.html
.
Teoretycznie autor ma rację, wskazując na pewną schizofrenię
uczonych z najstarszej polskiej uczelni, którzy z jednej strony protestują
przeciwko zmianom w programie nauczania historii w szkołach średnich, a z
drugiej przyjmują na studia historyczne kandydatów, którzy na maturze wcale
niekoniecznie zdawali historię.
Myślę, że tutaj Paweł Wroński nie do końca ma rację. Owszem,
tłumaczenie, że nie wolno obcinać godzin historii, czy rezygnować z niej w
ostatnich latach liceum, bo potem przychodzą na studia historyczne ludzie,
którzy o historii pojęcia nie mają, faktycznie nie jest zbyt spójne. Istota
problemu, jak mi się wydaje, leży jednak zupełnie gdzie indziej.
Jako społeczeństwo demokratyczne, które takim chce pozostać,
powinniśmy dokładać wszelkich starań, żeby wszyscy obywatele, jako elektorzy, a
więc ci, którzy mają realny wpływ na polityczną strukturę Sejmu, Senatu, a
przez to rządu, byli ludźmi świadomymi rzeczywistości politycznej, w jakiej się
obracamy. Dlatego wiedza historyczna, zwłaszcza dotycząca historii najnowszej,
powinna być znana jeśli już nie każdemu Polakowi, to przynajmniej takiemu,
którego nazwiemy człowiekiem wykształconym. Stąd konieczność pełnego kursu
historii w szkole średniej. Ja oczywiście nie jestem na tyle naiwny, żeby
wierzyć, że większa liczba lekcji historii faktycznie doprowadzi do
podniesienia poziomu wiedzy historycznej wśród młodych obywateli. Wiele bowiem
zależy od prowadzących ten przedmiot nauczycieli, a także od osobistych
zainteresowań uczniów. Jeżeli kogoś za nic historia nie interesuje, to historia
do ostatniej klasy liceum też niewiele wniesie. Niemniej takie pesymistyczne
założenie nie powinno skłaniać nas do rezygnacji z próby uczynienia z młodych
ludzi świadomych otaczającej ich rzeczywistości obywateli. Amerykanie nawet na
pierwszych dwóch latach uniwersytetu/college’u narzucają obowiązkowe zajęcia z
angielskiego i matematyki. Osobiście uważam, że historia i wychowanie
obywatelskie odgrywają w życiu społecznym o wiele ważniejszą rolę od
matematyki.
Przyjmowanie na studia to sprawa zupełnie inna. Jeżeli ktoś
na maturze świetnie zdał rozszerzoną wersją egzaminu z języka polskiego, czy
filozofii, to pokazał, że poradzi sobie z każdym przedmiotem humanistycznym.
Jeżeli na pierwszym roku studiów zacznie czytać w większym wymiarze teksty na
tematy historyczne, a gdyby jeszcze ktoś mu kazał na te tematy regularnie
pisać, to ktoś taki może bez problemu zostać historykiem.
Paweł Wroński postawił więc problem w krzywym zwierciadle z
jawną intencją ośmieszenia historyków z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Niestety
pomieszał dwie zupełnie inne sprawy, ale ponieważ zrobił to w sposób dość
sprawny technicznie (chodzi mi o technikę pisania artykułów), może zmanipulować
czytelnika. Pytanie jednak polega na tym, po co Paweł Wroński to robi. Czy chce
ośmieszyć ideę nauczania historii w szkole średniej w pełnym wymiarze do
ostatniej klasy? Czy zależy mu, żeby na krakowską historię dostawali się
absolwenci szkół średnich, którzy zdawali z tego przedmiotu maturę? Czy może
chodzi o to, żeby pokazać, że wykładowcy UJ cierpią na rozdwojenie jaźni? Tytuł
artykułu sugeruje, że historycy broniąc historii w szkole w rzeczywistości bronią
jedynie swoich posad, a to już jest zarzut dość nieelegancki (taki eufemizm),
choć oczywiście takiego głębokiego podłoża intencji historyków wykluczyć do końca
nie możemy.
Jakiekolwiek intencje przyświecały autorowi artykułu przy
jego pisaniu, każda uczelnia ma prawo przyjmować na studia kogo zechce, zaś
fakt, że obywatele Polski powinni bardzo dobrze znać historię, to zupełnie inny
problem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz