George Bernard Shaw czyniąc jednym z głównych bohaterów
swojego „Pigmaliona” profesora Higginsa, specjalistę od regionalnych dialektów
i gwar środowiskowych, zwrócił uwagę na niezwykle ciekawe zjawisko występowania
szeregu odmian teoretycznie tego samego języka. To, że ten skądinąd bardzo źle
wychowany człowiek, znał wręcz „odcienie” różnych gwar z dokładnością do
kwartału ulic, to być może przesada, natomiast jego lekcje dawane prostej
kwiaciarce mające na celu wykorzenienie gwary klasy robotniczej Londynu i
zastąpienie jej językiem klas wyższych, nie jest wcale takim literackim
wymysłem.
Wielka Brytania, a przede wszystkim Anglia, to kraj, gdzie
nadal odpowiednie pochodzenie społeczne otwiera lub zamyka drogę do kariery.
Pocieszające jest jednak, że jego rozpoznawanie nie odbywa się na zasadzie
głębokiego wywiadu środowiskowego. Jednym z cech mówiących o klasie człowieka,
jest jego język. Jeżeli ktoś mówi z wyraźnym akcentem z Yorkshire, to być może
zostanie prezenterem lokalnych wiadomości, celowo nadawanych w dialekcie, ale z
pewnością nie zrobi kariery w centrum BBC.
Oczywiście rzeczywistość się zmienia, i z pewnością więcej
stanowisk jest otwartych dla ludzi mówiących różnymi dialektami, ale język,
jakim ktoś się posługuje, jest nadal wyróżnikiem, po którym niestety jest się
ocenianym. Od dziesięcioleci radzono sobie z tym problemem przy pomocy szkół.
Pierwsza rzecz, jaką pamięta np. syn bogatego przemysłowca z północy, kiedy
został przyjęty do Eton, to trening mający na celu zmianę jego nawyków
językowych. Młodzież z klas niższych, która dzięki zdolnościom i pracowitości
dostaje stypendia i studiuje na czołowych uniwersytetach, po ich ukończeniu
mówi zupełnie innym językiem niż rodzice.
Taka to jest ta Anglia, chciałoby się powiedzieć, jakbyśmy
chcieli przez to powiedzieć „na szczęście u nas jest inaczej”. Pojawia się
jednak natrętne pytanie „Czyżby?” Przecież u nas również jeszcze niedawno można
było poznać człowieka wykształconego po tym, że posługiwał się literacką
polszczyzną niezależnie czy jego rodzice byli bogatymi i wykształconymi
mieszczanami, czy robotnikami. Człowiek po uniwersytecie, ba, często po prostu
po maturze, za swój obowiązek poczytywał sobie posługiwać się literacką wersją
języka polskiego.
To, że dzisiaj spotkamy nauczyciela, który robi błędy
językowe wynikające z zakorzenionego dialektu regionalnego, może się oczywiście
brać ze świadomego zamiłowania do tegoż, ale częściej jednak z braku chęci
podjęcia wysiłku wyćwiczenia form standardowych.
O ile w Anglii niedościgłym standardem była przez lata tzw.
RP (received pronunciation), czyli wymowa „nabyta” (poprzez ćwiczenia w
elitarnych szkołach), której rolę potem przejął BBC English, czyli język radia
i telewizji, w Polsce do ustalenia standardu przede wszystkim przyczyniła się
telewizja, ponieważ wcześniej nawet wśród kadry profesorskiej Warszawy,
Krakowa, Lwowa czy Poznania zdarzały się różnice regionalne.
Stara anegdota mówi o pewnym krakowskim nauczycielu, który
przeniósł się do Warszawy. Kiedy podczas lekcji zdziwił się, kto na jego biurku
zostawił „te prochy”, warszawscy uczniowie wybuchnęli śmiechem i zaczęli
profesora prosić, żeby był ostrożny, bo mogą wybuchnąć. Tymczasem chodziło po
prostu o śmieci.
Krakowianie, łącznie z tymi wykształconymi, aby coś ugotować
muszą „zaświecić” gaz, podczas gdy w innych regionach się go zapala. Jedną z
różnic regionalnych są formy czasownika „patrzeć”. U jednego pisarza będzie to „patrzał”,
a u innego „patrzył”. O ile nie nastąpiły jakieś zmiany, o których nie wiem,
obie formy są jak najbardziej poprawne i należą do literackiej polszczyzny.
W historii literatury polskiej występują pisarze starający
się pisać swoim regionalnym dialektem. Niestety ten niewątpliwie ciekawy zabieg
sprawia, że ich odbiór zamyka się do dość wąskiego grona miłośników danego
regionu, bo nawet niekoniecznie jego mieszkańców. Ci ostatni bowiem mogą i tak
woleć książki pisane standardowym językiem literackim.
Pielęgnowanie dialektów jest wg mnie piękną sprawą, ponieważ
w jakiś sposób pozwala nam na romantyczną podróż w czasie. Lubię np. słuchać
ludzi, którzy mówią nie tylko z białostockim zaśpiewem, ale używają charakterystycznego
dla regionu słownictwa. Niestety jest ich coraz mniej. Z drugiej strony nie ma
co rozdzierać szat. Język nie jest po to, żeby jakimś sentymentalnym miłośnikom
kultury lokalnej sprawiać przyjemność, ale żeby służył porozumiewaniu się
między ludźmi. Jeżeli oni zechcą porozumiewać się inaczej niż sto lat temu, to
nikt nie może im tego zabronić.
Ponieważ od dziecka miałem do czynienia z gwarą łódzką,
którą przez wiele lat uważałem za najbardziej prawidłową formę polszczyzny, i
kielecką z okolic Sandomierza, od zawsze zdawałem sobie sprawę, że w różnych
regionach Polski ludzie używają nieco innego słownictwa, mówią z innym
akcentem, pewne głoski wymawiają inaczej. Dwóch braci mojej mamy osiedliło się
na Śląsku, a jeden w Beskidzie Wyspowym. W związku z tym odwiedzając ich rodziny
miałem okazję przysłuchać się, a nawet nieco nauczyć odmian polszczyzny, jakimi
się posługiwali mieszkańcy tych ziem.
Szkoda mi tylko, że ta różnorodność gwar nie znajduje
wystarczającego odzwierciedlenia w literaturze polskiej, bo choć od czasu do
czasu ten czy inny scenarzysta seriali telewizyjnych wprowadza postać jakiegoś
Ślązaka czy górala, to już trudno o dialekt kielecki, lubelski, czy kurpiowski.
Żałuję też, że w literaturze polskiej nie pojawiła się postać podobna do profesora
Higginsa, jakiegoś znawcy wszystkich polskich gwar i dialektów.
Tymczasem mam zagadkę dla Czytelników mojego bloga. Z
jakiego regionu pochodzą następujące zwroty i co one znaczą w literackiej
polszczyźnie:
gunno dziopa
gunny chodok
Podpowiem, że region ten został wymieniony w powyższym
wpisie.
Bardzo ciekawy post. Nie da się ukryć, że nawet nauczyciele popełniają coraz więcej błędów. Pamiętam kilka zwrotów, które bardzo często powtarzała moja nauczycielka języka polskiego w klasach 1-3. Później sama je powtarzałam, mając przekonanie, że skoro tak mówił nauczyciel, to tak jest. Dopiero na studiach wyprowadzono mnie z błędu. I zrobili to koledzy z grupy. Ani w kolejnych klasach (4-6) podstawówki, ani w gimnazjum, ani w liceum, ani nawet na studiach żaden wykładowca czy nauczyciel mnie nie skorygował.
OdpowiedzUsuń