Marcel Reich Ranicki, kreowany przez „Gazetę Wyborczą” pod koniec lat 90. ubiegłego stulecia na alfę i omegę nie tylko w sprawach literatury niemieckiej (gdzie, jak pisano, był „papieżem literatury”), ale w ogóle genialnego krytyka wszelkiego słowa pisanego, który wynosi debiutantów na piedestały i strąca tych, którzy mu się nie spodobają, w niebyt (nie do końca była to prawda, ponieważ, jak mi opowiadał zamieszkały w Niemczech kolega, często taka ostra krytyka ze strony Reicha Ranickiego wzbudzała wśród czytelników tym większą ciekawość), kiedy jeszcze prowadził „Kwartet literacki” na kanale ZDF (do 2001 r.), skrytykował młodych wówczas polskich pisarzy (Olgę Tokarczuk, o ile mnie pamięć nie zawodzi) za przywiązanie do tematyki wiejskiej, czy też do wsi w ogóle. Wg niemieckiego „guru” trzymanie się wiejskości to jakiś eskapizm, który polscy autorzy uprawiają bojąc się zmierzyć z realnymi wyzwaniami współczesnego świata – a współczesny świat to przecież miasto. Rzeczywistość pozamiejska się nie liczy, jeżeli w ogóle taka istnieje (na podobnej zasadzie pewnie niedługo niektórzy uwierzą, że poza Internetem nie ma życia, tak samo jak już niektórzy poważni intelektualiści stanowczo twierdzą, że nie ma rzeczywistości poza tekstem).
Przy okazji dyskusji na temat polskiego zestawu lektur szkolnych również jako argumentu przeciwko jego obecnej postaci użyto wszechobecnej wsi w literaturze polskiej, którą „katuje się młodzież” od najwcześniejszych lat. Sam muszę się przyznać, że z wielkim trudem przebrnąłem przez „Chłopów”, natomiast współczesną młodzież od polskiej wsi z początku XX wieku dzieli tak wielka przepaść – chronologiczna, kulturowa i językowa, że tym bardziej jest to powieść, która dla najbardziej ambitnych może być wielkim wyzwaniem, zaś dla masy uczniów przeciętnych i słabych będzie to tekst, który po prostu zignorują, a więc w praktyce zrobią wszystko, żeby go nie czytać. Szkoda? Może tylko trochę. Wielka szkoda by była, gdyby powieści polskiego noblisty w ogóle przestano czytać. W zestawie z późniejszą polską „Konopielką” Redińskiego, czy chińskiego cyklu „Ziemski dom” amerykańskiej noblistki Pearl Buck, „Chłopi” Reymonta to nadal bardzo ciekawe studium pewnego sposobu życia zdeterminowanego cyklem pór roku.
Mark Stein, autor bardzo wartościowego przeglądu „czarnej literatury brytyjskiej”, a więc książek napisanych przez autorów pochodzących z byłych kolonii (lub potomków takich imigrantów), omawiając powieść Andrei Levy „Fruit of the Lemon”, zwraca uwagę na fakt, że protagonistka, Faith, córka imigrantów z Karaibów, jest niejako odgrodzona od brytyjskiej „wiejskości”. Jak pisze:
While the English countryside appears charming and full of „picture-book pretty”, Faith is always barred from entering it. She is not able to enter „that green and pleasant land.”
Głównym problemem Faith, jak i wielu przedstawicieli współczesnej populacji pochodzenia kolonialnego, to kwestia tożsamości. W „czarnych powieściach brytyjskich” często stykamy się z bieżącą konstrukcją tożsamości, która stanowi dość skomplikowaną strukturę złożoną z historii przodków – często afrykańskich, indiańskich, czy hinduskich ale również i angielskich i szkockich, jak i własna historia przeżyta od dzieciństwa np. w Londynie. Jednym z niezwykle ważnych elementów poczucia zakorzenienia wydaje się dostęp do wsi, do pierwotnej kultury, z której wyrosła ta bardziej wyrafinowana – miejska.
Oczywiście rzeczywistość wygląda nieco inaczej, niż konstrukcje powieściopisarzy, ale również socjologów i antropologów. Jako człowiek wrażliwy na kwestie etniczności, tożsamości, czy poczucia przynależności, zawsze uważałem, że znajomość historii kraju, narodu i własnej rodziny to rzeczy fundamentalne. Jednak już jako uczeń szkoły podstawowej bez trudu odkryłem, że istnieje cała masa ludzi, którym na znajomości własnych korzeni w ogóle nie zależy. Bardzo mnie dziwiło, kiedy zarówno koledzy jak i ich rodzice nie mieli pojęcia o historii własnej rodziny. Wielu wiedziało co nieco o historii swoich dziadków, ale zdarzali się i tacy, którzy i tego nie znali. Wiedza o pradziadkach natomiast praktycznie nie istnieje. Cieszę się, że w obecnym programie historii w szkole podstawowej znajduje się przynajmniej zadanie sporządzenia drzewa genealogicznego. Faktem pozostaje jednak, że wielu z nas niekoniecznie ma poczucie braku tożsamości. Wydaje się, że problem tożsamości jest „przereklamowany”, ponieważ tysiące ludzi w ogóle o niej nie myśli. Można byłoby pomyśleć, że znalezienie się w środowisku obcym (Wielka Brytania, Niemcy itp.) spowoduje pogłębioną refleksję na temat samookreślenia się, ale to też wcale niekoniecznie tak działa. Wielu Polaków na emigracji przyjmuje postawę kulturowo nijaką, tzn. bezkrytycznie przyjmując to, co się im wydaje atrakcyjne, zaś etnicznie trzyma się własnej grupy tylko z powodów braku talentu do nauki obcego języka, a więc z niemożności przełamania pewnej bariery. Oczywiście nie mam na myśli wszystkich, ale z całą pewnością w wielu przypadkach tak właśnie jest.
Poczucie głębokiego zakorzenienia w kulturze danego kraju m.in. bierze się ze znajomości historii własnej rodziny. Na całym świecie sięgnięcie do dalszej historii doprowadza do korzeni wiejskich, czy to chłopskich czy szlacheckich. Oczywiście istnieją rodziny o wielowiekowej tradycji miejskiej, ale wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że miasta nieustannie są zasilane ludnością z terenów wiejskich i stanowią dla miasta swoistą pożywkę.
Prawdopodobnie to stąd bierze się złudzenie, że wieś to coś organicznego, to korzenie nas wszystkich, które czerpią życiodajne soki wprost z ziemi oraz z najbardziej podstawowych wartości ludzkich. W rzeczywistości prawdziwa wieś na naszych oczach znika i nie pomogą tu nawet miliardy z UNICEFu. Zamożniejsi rolnicy przyjmują miejski styl życia, łącznie z przemysłową organizacją własnej pracy. „Organicznej” czy też „pierwotnej” wsi nie ma już praktycznie w Wielkiej Brytanii, bo tam położono jej kres w XVIII wieku, czy w Niemczech. Nie do końca wiem, czy musimy podnosić z tego powodu lament. Osobiście odczuwam pewną nostalgię, ale równocześnie doskonale znam złe strony wiejskiej życia.
To, że w polskiej literaturze nadal od czasu do czasu ktoś pisze czy to o chłopach, czy to o bogatych mieszczuchach kupujących stare gospodarstwo lub dworek na wsi i się tam osiedlający, znaczy, że pisarze, jako ludzie wrażliwi, nadal odczuwają jakąś tęsknotę za naturą. W doszukiwaniu się przyczyn tego stanu moglibyśmy powędrować aż do Jeana-Jaquesa Rousseau i mitu „szlachetnego dzikusa”, ale nie ma chyba takiej potrzeby.
Zdaję sobie sprawę, że niedługo pisanie o tematyce wiejskiej będzie raczej przedstawianiem historii niż zmaganiem się z problemami współczesnego człowieka, ale myślę, że mało kto z nas zdaje sobie sprawę, czym jest lub czym powinna być nowoczesna „miejska” literatura.
Ostatnio przeczytałem dwie powieści Dona DeLillo. Jako pierwszą „Cosmopolis” z 2003, a jako drugą „Graczy” (Players) z 1977 roku. Chyba już kilka razy pisałem o tym, że uważam, iż jeżeli przeczytamy trzy powieści tego samego autora, resztę możemy sobie darować, ponieważ doskonale poznamy problemy go nurtujące, poznamy jego obsesje, sposób myślenia i rozwiązania formalne. Zastrzegam, że znam kilku pisarzy, w przypadku których tak nie jest, ponieważ każda ich książka to osobne wyzwanie, i znam również takich, którzy ciągle piszą o tym samym, a i tak się ich świetnie czyta. W przypadku Dona DeLillo mam mieszane uczucia. Jest to pisarz, któremu wystawiono tyle pozytywnych laurek, że aż strach wypowiedzieć o jego twórczości cokolwiek krytycznego. Ponadto dwie stosunkowo krótkie powieści to trochę za mało, żeby się miarodajnie wypowiadać na temat całej twórczości pisarza. Z drugiej strony nie mogę się oprzeć wrażeniu, że amerykański prozaik okrzyczany jednym z największych współczesnych pisarzy amerykańskich (obok Thomasa Pynchona i Philipa Rotha, których bardzo lubię) napisał te dwie powieści niejako jedną po drugiej w przeciągu miesiąca. Różnica 26 lat między napisaniem obu tekstów wydaje się nie istnieć – ponieważ suchy styl opisu (o dziwo w 3. osobie liczby pojedynczej, a więc narracja, rzec można wręcz dziewiętnastowieczna, gdyby nie gruba komiksowa kreska, jaką rysuje, bo na pewno nie maluje, swoje historie), oraz problematyka dotyczą praktycznie tego samego. Owszem różnica jest – w „Cosmopolis” mamy już i telefony komórkowe, i super-sprzęt medyczny i gwiazdy rapu, czego jeszcze w „Graczach” nie ma. Niemniej opisywane problemy bohaterów dotyczą tylko i wyłącznie życia miejskiego. Dodajmy, że wielkomiejskiego, bo dotyczącego Nowego Jorku. Występujące postaci są amoralne i wydają się nie mieć emocji. Dzieje się tak dlatego, że nawet jeśli emocje występują, są zrelacjonowane niemal tak, jakbyśmy mieli do czynienia z integralną częścią programu jakichś cyborgów, w który pewne emocje jednak wpisano. Zachowania bohaterów obu powieści wydają się nie wypływać z żadnej logiki, a jedynie z jakiegoś chaotycznego rozwoju wypadków, w które są wplątywani i już tak w nich zostają.
Nie twierdzę, że są to powieści złe. Stanowią bowiem pewne wyzwanie dla pewnego tradycyjnego sposobu myślenia, a przede wszystkim odczuwania. To, co mnie najbardziej męczyło przy lekturze „Cosmopolis” i „Graczy” to brak „naturalnej” czy też „tradycyjnej” emocjonalności (bohater „Cosmopolis” żyje w „nowym wspaniałym świecie”, gdzie może w każdej chwili mieć praktycznie każdą kobietę, więc jakiś związek emocjonalny nie jest mu specjalnie potrzebny – jego relacje z żoną to jeden z najdziwniejszych opisów układów męsko-damskich w literaturze). Małżeństwo z „Graczy” również nie ma czasu zawiązanie jakichś głębszych więzi. Oboje pracują, a ponieważ on lubi romansować, poprzez jeden ze swoich podrywów bezrefleksyjnie wchodzi w świat zorganizowanego terroryzmu, a potem w układy ze światem terroryzm zwalczający.
W obydwu powieściach wszystko dzieje się w mieście, wszystko dzieje się wśród ludzi zajmujących się spekulacjami giełdowymi – bohater „Graczy” pracuje w nowojorskiej giełdzie, a kłopoty protagonisty „Cosmopolis” zaczynają się od problemu z japońskim jenem. W „Graczach” znajdziemy fragment, w którym bohaterka wyjeżdża gdzieś poza miasto i gdzie zdradza męża z kolegą z pracy – gejem. Jest to jedyne miejsce w książce, gdzie występuje trawa.
Powieści postmodernistyczne mają to do siebie, jak twierdzą samozwańczy znawcy tematu, oraz ich uczniowie, którzy już samozwańczy nie są, ponieważ dostali „namaszczenie” od tych pierwszych, że można je odczytywać na wielu poziomach. Niewybredny czytelnik znajdzie w nich prostą opowiastkę – w przypadku DeLillo wręcz komiksową, ale ktoś bardziej wyrobiony znajdzie cały szereg wielowarstwowych problemów kondycji ludzkiej godnych największych mistrzów modernizmu. W jakimś stopniu zgadzam się z tym poglądem, choć z drugiej strony uważam, że należy zachować ostrożność w interpretacji, która wszak łatwo może się stać nadinterpretacją. Problemy poruszane przed DeLillo błahe ani trywialne nie są. Świat jego bohaterów rządzi się swoimi prawami, które ja nazwę, oczywiście upraszczając, typowo miejskimi. Miasto i jego ludzie, jakich poznajemy dzięki jego powieściom, to świat, który przy pewnym wysiłku można doskonale zrozumieć. Rzecz w tym, że ja takiego świata nie bardzo chcę zaakceptować. Być może „taka jest rzeczywistość”, ale przecież taka być nie musi. Czytając obie powieści miałem poczucie pewnej duszącej suchości, ponieważ pomijając ludzi-cyborgów, emocjonalnych zombie, niemal fizycznie odczuwałem gorąco bijące od ścian drapaczy chmur w wielkomiejskiej pustyni. Czytając DeLillo doskonale zdajemy sobie sprawę, że to powieści traktujące o współczesnym świecie, a równocześnie odnosimy wrażenie (no, przynajmniej ja takie odniosłem), jakby to były powieści science-fiction z lat 30. ubiegłego stulecia opisujące straszny „nowy wspaniały świat”, który wkrótce nadejdzie. Problem w tym, że w książkach DeLillo ten świat już nadszedł i stanowi naszą codzienną rzeczywistość. Może jestem do niej nieprzystosowany, ale zupełnie mi się ona nie podoba.
Dlatego właśnie z pewną ulgą wróciłem do powieści opisujących problemy ludzi o mentalności z nieco starszej epoki. Nawet, jeśli są w nich sami dranie, bo i takie historie się zdarzają, wiem, że mam do czynienia z pewnymi „pierwotnymi” i „naturalnymi” mechanizmami – wyniesionymi jeszcze z okresu, kiedy nasi przodkowie mieszkali głównie na wsi. Kiedy zaś trafiam na tak pogardzany w latach licealnych „opis przyrody” to… przebiegam przez niego tak samo szybko, jak w liceum! Niestety doskonały nie jestem i choć naturę uwielbiam i potrzebuję jej do życia, jestem na tyle miejski, że nie potrafię się dłużej nad nią roztkliwiać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz