Nauczyliśmy się z pogardą wyrażać o pewnych „kierunkach
studiów”, co ma pewne uzasadnienie w obserwacji sytuacji, jaka ma miejsce w
Polsce. Kiedy widzimy więc studenta „stosunków międzynarodowych”, który nie wie
jakie miasto jest stolicą Czech (autentyczny przypadek, sam zadałem takie
pytanie i nie otrzymałem odpowiedzi), utwierdzamy się w przekonaniu, że
materiał ludzki, jaki przychodzi studiować taki kierunek nie jest najwyższej
jakości.
Swego czasu prowadząc zajęcia w jednej z prywatnych szkół
językowych z grupą przygotowującą się do egzaminu CAE poprosiłem, żeby każdy
coś o sobie opowiedział. Grupa składała się w zdecydowanej większości ze
studentów i jednego młodego Hiszpana, nauczyciela pracującego w jednym z
białostockich liceów. Kiedy jedna dziewczyna powiedziała, że studiuje marketing
i zarządzanie, pojawiły się uwagi, że nie jest to zbyt dobry kierunek studiów,
bo przecież teraz „każdy” to studiuje – w domyśle „każdy, komu się nie udało
dostać gdzie indziej”. Jedyną osobą, która zareagowała zupełnie inaczej, był
Hiszpan, który się szczerze zdziwił reakcją grupy. On uważał, że studiowanie
marketingu jest bardzo interesujące i niesie z sobą szereg wspaniałych
możliwości pracy i twórczego samospełnienia.
Cały czas do tego stopnia mylimy wartość pewnego przedmiotu z jakością
człowieka, który przyszedł go studiować, że gotowiśmy wylać dziecko z kąpielą.
Dziedzina wiedzy zwana marketingiem jest w dzisiejszym świecie biznesu
niezwykle ważna. Kto traktuje ją poważnie i naprawdę jest w niej dobry, ten nie
tylko nie powinien mieć problemów z pracą, ale po prostu powinien być w stanie
sam tworzyć miejsca pracy. Kamil Cybulski, którego blog obserwuję, studiów nie
kończył, ale przeczytał kilka książek na temat marketingu (tak naprawdę
wszystkie wymagane na tym kierunku) i umie tę wiedzę wykorzystać w praktyce.
Gdzie jest więc błąd? W przedmiocie/kierunku studiów, w systemie jego
podawania, czy też w cechach osobowościowych studenta?
Kiedy zacząłem uczyć w pewnej uczelni, na której przyszło mi
uczyć studentów z grupy „stosunków
międzynarodowych”, powitałem ich żartobliwie, ale bez żadnych ironicznych
podtekstów, jako przyszłych polskich dyplomatów i polityków. Wszyscy wybuchnęli
śmiechem, ponieważ wzięli moje słowa za faktyczny sarkazm, a trafiłem na tego
typu młodzież, która sarkazm sobie ceni (miałem szczęście, bo z tym trzeba
często uważać, gdyż co wrażliwsi mogą się zrazić na zawsze).
Nie wiem, jaki zestaw przedmiotów mieli do zaliczenia, ale
wiem, że sami siebie nie widzieli w roli dyplomatów czy polityków. Tak naprawdę
w ogóle nie wiedziałem, po co większość z nich studiuje, ponieważ z rozmów z
nimi wynikało, że 90% z nich nie widzi żadnej szansy na zmianę swojego statusu
zawodowego (niektórzy pracowali w handlu detalicznym, inni jako kierowcy itp.).
Osobiście uważam, że studiowanie takiego przedmiotu jak
stosunki międzynarodowe to wspaniała przygoda dająca młodemu człowiekowi szereg
możliwości WYMYŚLENIA sobie zajęcia w przyszłości, a nie tylko znalezienia go.
Jest to przedmiot, który wymaga nieustannej bieżącej obserwacji sytuacji politycznej na
arenie międzynarodowej, a więc powinien polegać na codziennym śledzenia prasy
polskiej i zagranicznej. Ta ostatnia wymaga znajomości języków, więc zajęcia z
języków obcych to podstawa. Trzeba się znać na geografii, ekonomii i polityce, bo bez tego nie
zrozumiemy tego, co czytamy w prasie. Jeżeli nie pojmujemy czegoś z polityki,
musimy się podciągnąć z historii. Jeżeli takie studia są dobrze zorganizowane i
przychodzą na nie ludzie z konkretną wizją własnej przyszłości, mogą naprawdę dać
wiele!
Wyobraźmy sobie młodego człowieka, który chce zostać
specjalistą od stosunków polsko-rosyjskich. Przez cały trzyletni kurs
licencjacki powinien dokładnie śledzić wszystkie artykuły na ten temat w prasie
polskiej i rosyjskiej. Gdyby nie znał rosyjskiego, zapisałby się na jego kurs,
ale nie na jakiś lektorat oferujący 1.5 godziny tygodniowo z grupą pajaców,
która nie ma ochoty się niczego nauczyć, ale na taki, który zapewnia intensywny
trening tego języka co najmniej 2 razy w tygodniu. A może przy okazji
zechciałby zrozumieć „ducha” narodu rosyjskiego, więc wraz z rusycystami
chętnie uczęszczałby na kurs literatury rosyjskiej (a przy okazji przeczytał
kilka powieści).
Zrozumiałby szybko, że żeby pojąć to, co się dzieje obecnie,
należy jednak zapoznać się z historią stosunków polsko-rosyjskich, więc
poszedłby na wydział historyczny i zapisałby się na kurs historii Rosji, na
który chodziłby ze studentami historii. Najważniejsze jednak byłoby to, żeby w
ciągu 3 lat stał się ekspertem od stosunków polsko-rosyjskich, żeby je umiał
komentować, proponować rozwiązania problemów itd. itp. To jest możliwe, ale nie
w systemie, w którym człowiek, który z braku lepszego pomysłu przyszedł na ten
a nie inny kierunek i został zmuszony do wkuwania „całego dobrodziejstwa
inwentarza” i uczestnictwa w nudnych zajęciach z ludźmi, którzy sami znają
kilka podręczników na pamięć.
Zacznijmy bowiem między innymi od tego, czy mamy odpowiednią kadrę do nauczania takiego przedmiotu. Przecież to powinni robić emerytowani dyplomaci! Ludzie z wyrobieniem towarzyskim i o szerokich horyzontach. Mamy takich wśród kadry? A może zanim otworzymy nowy „kierunek studiów” zastanowimy się najpierw na tym zagadnieniem.
Jeżeli jednak nie mamy, to i tak możemy ze studiowania stosunków międzynarodowych zrobić wspaniałą przygodę. Dlaczego w kraju, gdzie każdy przy wódce jest politykiem, historykiem i ekspertem od stosunków międzynarodowych (zwłaszcza z Rosją), tak trudno wykrzesać tę naturalną energię podczas zajęć na uczelni?. Nie, no przecież alkoholu studentom dawać nie będziemy! A tak poważnie, z jednej strony na studia przychodzi młodzież zblazowana, zmanierowana i pozbawiona entuzjazmu, ale z drugiej nie ma też woli stworzenia fajnych studiów dla studentów ze strony wykładowców. A jeśli ci ostatni nawet jakimś cudem chcieliby coś zmienić, to nad tym wszystkim czuwa ministerstwo, które pilnuje, żeby wszystko odbywało się „po bożemu”, czyli dokładnie tak jak na państwowym uniwersytecie z czasów komuny.
Zacznijmy bowiem między innymi od tego, czy mamy odpowiednią kadrę do nauczania takiego przedmiotu. Przecież to powinni robić emerytowani dyplomaci! Ludzie z wyrobieniem towarzyskim i o szerokich horyzontach. Mamy takich wśród kadry? A może zanim otworzymy nowy „kierunek studiów” zastanowimy się najpierw na tym zagadnieniem.
Jeżeli jednak nie mamy, to i tak możemy ze studiowania stosunków międzynarodowych zrobić wspaniałą przygodę. Dlaczego w kraju, gdzie każdy przy wódce jest politykiem, historykiem i ekspertem od stosunków międzynarodowych (zwłaszcza z Rosją), tak trudno wykrzesać tę naturalną energię podczas zajęć na uczelni?. Nie, no przecież alkoholu studentom dawać nie będziemy! A tak poważnie, z jednej strony na studia przychodzi młodzież zblazowana, zmanierowana i pozbawiona entuzjazmu, ale z drugiej nie ma też woli stworzenia fajnych studiów dla studentów ze strony wykładowców. A jeśli ci ostatni nawet jakimś cudem chcieliby coś zmienić, to nad tym wszystkim czuwa ministerstwo, które pilnuje, żeby wszystko odbywało się „po bożemu”, czyli dokładnie tak jak na państwowym uniwersytecie z czasów komuny.
Obszerne wpisy z retrospekcjami, przykładami, nieraz prezentacją odmiennych punktów widzenia powodują, że ciężko niekiedy znaleźć punkt zaczepienia dla komentarza. W miarę czytania odkrywa się tak wiele aspektów sprawy, że trudno dać szybkie i krótkie rozwiązanie. Boli głowa. Ale wytrawny akademik rzuca koło ratunkowe. W podsumowaniu na szczęście wspomina o ministerstwie, które czuwa i pomaga by nic zmienić się nie dało. I to w zasadzie jest sprawa, która dotyczy wszystkich dziedzin. Bo jeśli nawet ja nie znam sposobu na poprawę w jakiejś kwestii to sama władza zadba już skutecznie by nie mógł także zadziałać nawet ten, który taki sposób być może zna. A ja się nawet o tym kimś nigdy nie dowiem. I wśród wielu pozostaje wrażenie, że przecież nie jest najgorzej. No bo jak mogą nam się podobać piosenki, których nie usłyszymy nawet po raz pierwszy.
OdpowiedzUsuń