Różne cechy przypisuje się rodzajowi ludzkiemu jeśli chodzi
o podejście do pracy. Są tacy, którzy twierdzą, że człowiek jest z natury
leniwy, ale co jakiś czas można usłyszeć głosy, że ludzie bardzo chętnie robią
coś konstruktywnego. W obydwu tych twierdzeniach jest dużo prawdy, jeżeli
odrzucimy warstwę metaforyczno-stylistyczną i przyjrzymy się problemowi bliżej.
To, co zwykliśmy nazywać lenistwem, może oznaczać kilka
całkiem różnych od siebie zjawisk. Brak działania, czyli brak jego
podejmowania, może się brać z ekonomiki organizmu, który wysyła do mózgu sygnał
„nie męcz się”, albo „nie stresuj się”, bo może mieć przecież równie dobrze
podłoże lękowe. Podjęcie działania naraża nas często na krytykę, która nie jest
niczym przyjemnym. Te powyższe przyczyny często pozostają nieuświadomione i
stanowią źródło frustracji samego „lenia”, który sam nie wie dlaczego czegoś
nie robi, albo dlaczego nie wkłada w swoją robotę maksymalnego wysiłku. Ludzie mogą się oczywiście powstrzymywać od
wysiłku również w wyniku świadomej kalkulacji.
Inne mogą być przyczyny wstrzymywania się od pracy
fizycznej, a inne od np. przygotowania się do egzaminu.
Z drugiej strony jako gatunek cechujemy się małpią
ciekawością i tak naprawdę bardzo chętnie się uczymy i poznajemy rzeczy nowe. W
dodatku wielu z nas ma również skłonność do popisywania się i bardzo chętnie
podejmuje twórczy wysiłek, żeby „dobrze wypaść” w oczach otoczenia. Niektórzy z
kolei czują wewnętrzną potrzebę działania, które daje im poczucie spełnienia.
Dlaczego jednak tak wielu z nas odczuwa głębokie
nieszczęście wybierając się do pracy, lub w ogóle podejmując jakikolwiek
wysiłek? Najbardziej prawdopodobną przyczyną jest nieadekwatność czynności do
wykonania z zainteresowaniami tego, który ma ją wykonać. Tutaj jednak trafiamy
na odwieczny problem edukacyjny – czy możemy wszystkim zaufać na tyle, żeby
uwierzyć w ich szczerą chęć do działania. Nie ma się co oszukiwać, tysiące z
nas, gdyby nie było popychanych przez jakieś nieprzyjemne bodźce,
prawdopodobnie oddawałyby się dość nieskomplikowanym przyjemnościom, niczym
proletariusze rzymscy, którzy domagali się darmowego zboża, oliwy i widowisk
cyrkowych. Co gorsza, dostawali je, prowadziło do tym większej demoralizacji
tych warstw. Stąd śmieszne były próby pozbycia się ich z miasta poprzez nadanie
im działek ziemi uprawnej. Ci ludzie nie nadawali się do żadnej pracy, a tym
bardziej do tak ciężkiej, jak rolnictwo.
W starożytności oficjalnie, a do dziś w niektórych rejonach
świata nieoficjalnie, lub w formie zawoalowanej, problem skłonności ludzkiego
organizmu do oszczędzania się załatwiano przy pomocy zmuszania jednych do
ciężkiej i nudnej pracy, bez wyników której niestety trudno się obejść, żeby
inni mogli się oddać albo słodkiemu nieróbstwu tudzież rozrywkom, albo zaspokajaniu
pędu ku tworzeniu. Karol Marks wierzył, że wszystkich nas cechuje ten ostatni,
dlatego w idealnym społeczeństwie komunistycznym, nikt do pracy zmuszany nie
będzie, a my sami z własnej nieprzymuszonej woli do roboty będziemy się garnąć,
bo taka jest przecież nasza natura – tworzenie i zmienianie oblicza ziemi
(całej, nie tylko „tej”) jest jej immanentną częścią.
Może więc naiwnością jest wierzyć, że kiedy pozwolimy
ludziom robić, to co chcą, to będą się wyżywać w działalności twórczej. Nawet
jeśli by tak było, to kto chciałby się realizować przy np. sprzątaniu ulic?
Ktoś niewdzięczne i nieprzyjemne roboty musi wykonywać i nie ma co liczyć na
to, że będzie to robił z radością i pasją.
Entuzjazm wobec danej pracy też zresztą nie jest dany raz na
zawsze. Wielu z nas mogło zaobserwować czy to u siebie czy w swoim otoczeniu
efekt wypalenia. Ponieważ jednak trzeba jakoś żyć, większość z nas zaciska zęby
i dalej wykonuje swoją pracę, mimo, że nie daje ona żadnej satysfakcji. Po
okresie „zaciśnięcia zębów” ta ostatnia może jednak powrócić. Stąd tak ważne
jest wykształcenie umiejętności w trybie „przetrwania”, kiedy naturalny
entuzjazm przygasł.
Gorzej jednak, jeżeli dana praca zaczyna nam się kojarzyć
wyłącznie z trybem „przetrwania”, czyli z permanentnym stanem zaciśniętych
zębów. Istnieją ludzie, którzy wprost przyznają się do poglądu, że praca jest
od zarabiania pieniędzy, a nie od samorealizacji. Jest to typ
niewolników-wiecznych męczenników, którzy sami są wiecznie nieszczęśliwi acz
pogodzeni z losem, i emanują swoim pesymizmem na całe swoje otoczenie,
wysyłając do szkoły z góry zrezygnowane dzieci.
Polski system oświatowy wydaje się mieć bardzo pozytywny
plan wszechstronnego wykształcenia młodych ludzi na wysokim poziomie, podczas
gdy rezultat jest najczęściej opłakany. Tu już nie chodzi tylko o to, że nawet
przyswojona na potrzeby testów wiedza szybko wyparowuje z głów młodych ludzi,
ale również i o to, że powoduje frustracje. Frustracja prowadzi do stresu i
zniechęcenia. Ale uwaga! Nie każdy stres jest zły, bo tak naprawdę bez stresu
nie ma sukcesu! Każda nowa sytuacja nas stresuje, ale pokonanie przeszkody
prowadzi do przezwyciężenia stresu i wejścia na wyższy poziom wiedzy lub
umiejętności. Stres wywołany przez frustrację, nie jest w żadnym wypadku
stymulujący ani twórczy z samej swojej przyczyny. Frustracja wszak to
dyskomfort psychiczny spowodowany niemożnością osiągnięcia założonego celu.
Jeżeli ktoś z chęcią pomagałby sąsiadowi przy naprawie motocykla, a tymczasem
nauczyciel biologii goni go do poznawania budowy pantofelka, a przy tym z
sytuacją tą nic nie można zrobić, bo szkoła jest obowiązkowa, a naprawa
motocykla sąsiada niekoniecznie, rodzi się frustracja. Obowiązek uczenia się
wielu tak odległych od siebie przedmiotów ma w sobie wewnętrzny błąd. Jedyne,
co każe mi jednak bronić takiego systemu jest problem mało sprecyzowanych
zainteresowań młodych ludzi, którym należy dać szansę zapoznania się ze
wszystkim po trochu, żeby wiedzieli z czego mogą wybierać.
Od lat 70. ubiegłego stulecia w polskim systemie kształcenia
zawodowego zaznaczyła się tendencja dążąca od osiągnięcia tytułu akademickiego
w celu uzyskania uprawnień zawodowych. Mamy więc magistrów pielęgniarstwa,
tudzież każdy nauczyciel, nawet w szkole podstawowej również musi się legitymować
tytułem – licencjata, ale lepiej magistra. Pytanie jednak brzmi, czy studia
magisterskie tak naprawdę przyczyniają się w jakimkolwiek stopniu do
podniesienia kwalifikacji do wykonywania danego konkretnego zawodu?
Od wielu już lat np. przy nauczaniu języka angielskiego
literatura piękna w tym języku jest traktowana marginalnie. Stawia się raczej
na codzienną komunikację i na aspekty praktyczne. Czy to dobrze, czy źle, to
jest temat na osobną dyskusję. Obecna praktyka jest jednak taka, że nikt nie wymaga
czytania Dickensa czy Hemingwaya w oryginale. Może przejść przez cały kurs
języka angielskiego przez wszystkie szczeble szkoły, można nawet zdać egzamin
Cambridge Proficiency in English, nie przeczytawszy fragmentu literatury
pięknej. Teoretycznie jest to całkiem do wyobrażenia.
Żaden nauczyciel nie robi nawet z najzdolniejszymi uczniami
szkoły średniej elementów gramatyki opisowej. Wystarczy, że te elementy
gramatyki preskryptywnej, jaką się przemyca w podręcznikach szkolnych,
przyprawia młodzież o mdłości.
Wniosek z tego jest jeden, żeby być dobrym nauczycielem
języka obcego, należy przede wszystkim dobrze znać ten język, zaś jedyny
przedmiot oprócz praktycznego kształcenia języka, który jest niezwykle w tym
zawodzie potrzebny, to metodyka nauczania. Koniec kropka. Oczywiście nauczyciel
powinien się cechować szerokimi horyzontami, wiedzą ogólną, świadomością
kulturową, w tym znajomością literatury, oraz świadomością lingwistyczną, w tym
znajomością gramatyki opisowej, ale w pracy te wszystkie „ozdobniki” mogą mu
się nigdy nie przydać. Chyba, że raz na 20 lat trafi się jakiś ambitny uczeń,
który naprawdę będzie zainteresowany zagadnieniami wybitnie akademickimi.
Nie piszę o tym z pozycji oszołoma-reformatora, który
chciałby te wszystkie wspomniane przedmioty wyrzucić z programu studiów
filologicznych, ale z pozycji trzeźwego obserwatora rzeczywistości, która jest
niestety odmienna od najszlachetniejszy i najambitniejszych założeń.
Problem bowiem w tym, że z uniwersytetów zrobiono szkoły
zawodowe, a obecna pani minister wyraźnie idzie w kierunku pogłębienia tej
tendencji, podczas gdy już w latach 70. XX wieku zlikwidowano np. licea
pedagogiczne. Były to pięcioletnie szkoły średnie, które po prostu
przygotowywały zawodowych nauczycieli. Nie naukowców, nie ambitnych badaczy,
ale po prostu nauczycieli szkolnych. Taką samą rolę spełniały również SNy,
czyli pomaturalne Studia Nauczycielskie.
Jestem wielkim zwolennikiem samorozwoju i poszerzania
horyzontów wśród przedstawicieli wszystkich grup zawodowych, ale to musi być
wynik autentycznej pasji i chęci do tego typu działań. Zmuszanie nauczyciela z
licencjatem do robienia studiów magisterskich to idea, której założenie wydaje
się logiczne – niechże ten nauczyciel nie będzie jakim niedoukiem, niechże się
dalej kształci. Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy – dla jakości pracy
studia te nie mają żadnego znaczenie. Studia magisterskie niejako muszą być
zorientowane bardziej akademicko niż zawodowo, skoro najważniejszym ich celem
jest przeprowadzenie pracy badawczej, opisanie jej w formie pracy magisterskiej
i jej obronie. Na jakość kształcenia dzieci nie ma to żadnego wpływu. Ha!
Często taki nauczyciel w średnim wieku zapędzony z powrotem na studia,
zaniedbuje swoje obowiązki dydaktyczne, bo przecież musi studiować.
Nieco inaczej jest, kiedy doświadczony nauczyciel odczuwa
potrzebę z jednej strony poznania nowych, skuteczniejszych metod nauczania, a
przy tym sam ma dużo do powiedzenia na ten temat jako praktyk. Studia
magisterskie ze specjalnością metodyczną, ale do której się podchodzi jako do
czegoś, co się naprawdę twórczo wykorzysta, a nie tylko „zaliczy” na egzaminie
w celu uzyskania upragnionego papierka, mają sens.
Nie chcę być źle zrozumiany – jak najbardziej uważam, że
jeżeli ktoś z własnej nieprzymuszonej woli chce zgłębić swoją wiedzę na temat literatury,
kultury czy też etymologii języka docelowego, to jest to wspaniałe i ktoś taki
zasługuje na wszelkie wsparcie. Jeżeli ktoś taki w dodatku znalazłby sposób
wykorzystania tej wiedzy w swojej praktyce zawodowej, mój szacunek byłby tym
większy.
Problem polega jednak na tym, że wielu studentów mnogość
przedmiotów do zaliczenia nie traktuje ani jako elementu przyczyniającego się
do autentycznego podniesienie kwalifikacji zawodowych, ani nawet jako czynników
własnego samorozwoju. Traktują je bowiem jako zło konieczne, które odrywa ich
od rzeczy dla nich istotnych. Czy to, co jest dla nich istotne, faktycznie takie
powinno być, to znowu temat na osobną dyskusję, ale fakt jest taki, zjawisko
alienacji nauki (w znaczeniu nabywania wiedzy), towarzyszy Polakom od
pierwszych lat szkoły podstawowej do ostatnich lat studiów.
"Z niewolnika nie ma pracownika", jak to kiedyś usłyszałem od starszej koleżanki-nauczycielki i absolutnie się z tym zgadzam. W życiu każdego człowieka musi nastąpić taki moment, w którym będzie mógł się rozwijać i przyswajać wiedzę, która stanie się integralną częścią jego osobowości, a nie "obcym ciałem" do najszybszego usunięcia z własnego organizmu. Jeżeli taki moment nie następuje nigdy, efektem jest społeczeństwo ludzi nie tylko o niskim poziomie wiedzy ale w dodatku głęboko nieszczęśliwych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz