Jednym z aspektów Unii Europejskiej, który mnie drażni, jest panująca we władzach tej instytucji wszechogarniająca wiara, że jeżeli jest jakiś problem, to napiszemy dyrektywę, żeby już tego problemu nie było, a on pod presją owej dyrektywy faktycznie zniknie. Nie wspominam w tym momencie szereg dyrektyw, które „rozwiązują” problemy wydumane, a w rezultacie przynoszą więcej szkód niż pożytku. Podobnie bywa z deklaracjami czy też innymi konwencjami, czy to ONZ czy też Rady Europy. Są one często tak ogólne i deklaratywne, że często okazuje się, że w konkretnych sytuacjach nie ma siły ich wyegzekwować. Niemniej w jakimś stopniu spełniają ważną rolę wyznacznika pewnego kroku w rozwoju cywilizacyjnym ludzkości. Konwencję genewską Niemcy łamali podczas obu wojen, ale jednak sam fakt jej istnienia dawał podstawę do tego, żeby móc ich oskarżyć o działanie wbrew międzynarodowemu prawu.
Konwencja skierowana przeciwko stosowaniu przemocy wobec kobiet oparta jest na bardzo słusznym poglądzie, że kobiet bić ani znęcać się nad nimi w inny sposób nie wolno. Polska jednak wzdraga się przed jej przyjęciem, bo jak uważa wiceminister sprawiedliwości, Michał Królikowski, zachwieje ona naszą tradycją, czyli tradycyjnemu podejściu do roli kobiety w rodzinie i społeczeństwie. Artykuł wiceministra w Rzeczypospolitej nie odzwierciedla jedynie jego własnej opinii, ale również poglądy jego szefa, czyli ministra Jarosława Gowina.
Swego czasu moja znajoma, która jest katolicką katechetką, powiedziała mi, że jej córka jest uczona (na jakichś dodatkowych zajęciach szkolnych) roli swojej płci. Ponieważ skwitowałem to jakąś spontaniczną a nieprzemyślaną kpiną, zrobiłem sobie z niej wroga na jakiś czas. Jednym z zarzutów jakie postawiono konwencji to punkt, w którym określa się płeć, jako konstrukt społeczny. Owszem, przypomina mi się fragment z Dobrej terrorystki Doris Lessing, w którym dwie zaciekłe feministki i lesbijki dostawały szału, kiedy ktoś wspominał o zwykłej biologicznej różnicy między kobietami a mężczyznami. Oczywiście takie skrajne podejście uważające różnice płci jedynie jako oparte na umowie społecznej, na socjologicznej konstrukcji, to czysta głupota, ale tak naprawdę oprócz faktycznie różnic biologicznych, wszystko inne naprawdę jest wynikiem wieków wtłaczania ludzi w ich role. Przecież żyjemy w cywilizacji (którą się tak nieraz szczycimy), w której jeszcze 200 lat temu kobiety miały zamkniętą drogę do wyższego wykształcenia, a 100 lat temu do polityki! W XIX wieku mężatka była całkowicie ubezwłasnowolniona pod względem zarządzania swoimi pieniędzmi! Wszystko to działo się w imię „tradycji”. Postęp w uznaniu kobiety za równorzędnego partnera w wielu dziedzinach odbywał się w często w bólu, a sama droga do tego postępu niejednokrotnie ujawniała bardzo prostackie maniery niejednego „dżentelmena”, który skądinąd deklarował uwielbienie dla dam – oczywiście o ile znały swoje miejsce.
Zostawmy jednak historię.
Bardzo dobrze mi znane osoby pokolenia moich rodziców potrafią wygadywać rzeczy, które mnie jeżą włos na głowie – zarówno kobiety jak i mężczyźni. Jeden z nich np. „żartuje”, że „kobieta powinna z kuchni nie wychodzić”, bo tak „powiedział ksiądz”. To, że powiedział to ksiądz to już żart nie jest, a chodziło tutaj o pewnego nieżyjącego duchownego, który w latach 80. ubiegłego stulecia wygłaszał krótkie ale treściwe kazania. Ówczesna białostocka społeczność katolicka uwielbiała go, bo odważnie krytykował komunistów, a przy tym swoje homilie konstruował bardzo zwięźle, więc przez niego nigdy nikomu msza się nie dłużyła. Niestety, z opowieści o nim doszedłem do wniosku, że był to człowiek, który utrwalał potworne stereotypy. Ponieważ katolicyzm, jak każda religia, opiera się na irracjonalnym strachu połączonym z irracjonalną nadzieją, katolickie kobiety te kazania również przyjmowały z nie mniejszym entuzjazmem.
Konwencja Rady Europy niewątpliwie w dużym stopniu ingeruje w pewne tradycyjne, kulturowo uwarunkowane (znowu ta kultura!) sposoby pojmowania struktury społeczeństwa, bo nakazuje państwom: „stosować konieczne środki, aby promować zmiany w społecznych i kulturowych wzorcach zachowań kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji i wszelkich innych praktyk opartych na pojęciu niższości kobiet lub na stereotypowych rolach kobiet i mężczyzn.” Czyli tego obawia się minister Gowin i cała katolicka centro-prawica? On się niby powołuje na preambułę do konstytucji i do polskiej tradycji, ale aż dziwne się wydaje, że od razu nie sięgnie do świętego Pawła, który nakazywał, by żony były posłuszne mężom. Przy okazji nakazywał też, by niewolnicy byli posłuszni swoim panom.
Państwa, wg Konwencji, powinny „czuwać nad tym, by kultura, zwyczaj, religia, tradycja lub tzw. honor nie były wykorzystywane jako usprawiedliwienie dla żadnych aktów przemocy”. Co w tym złego? No tak, ale na to prawdopodobnie absolutnie się zgodzić nie można. Nie oszukujmy się, jest to dokładnie taki problem, o jakim pisałem kilka tygodni temu – czy jakiś organ ma prawo ingerować w kulturę poszczególnych państw i społeczności! Czy wolno pozostać obojętnym na sprawy „honorowego” morderstwa popełnionego na kobiecie przez ojca lub brata i przejść nad takimi przypadkami do porządku dziennego? Nie twierdzę, że Stany Zjednoczone czy inni „krzyżowcy” mają prawo interweniować zbrojnie pod pretekstem obrony kobiet (tak się zresztą nigdy nie dzieje, bo gdyby tak było, Arabia Saudyjska już dawno pozostałaby pod okupacją obrońców praw człowieka), ale przyjęcie konwencji jak ta Rady Europy byłaby przynajmniej jakimś krokiem w kierunku sytuacji, w której wszyscy ludzie, w tym kobiety, czują się bezpieczniej.
Tymczasem minister Gowin, nie wiem, czy ze szczerego, choć filisterskiego, przekonania, czy też z chęci podlizania się hierarchom kościelnym, a może wyborcom PiSu, nie wiem, stawia Polskę gdzieś w rejonach Talibanu. Czego tak naprawdę broni minister Gowin? Miejsca kobiety w kuchni i prawa męża do fizycznego jej ukarania za to, że przysłowiowa już „zupa była za słona”? A może obawia się, że kobiety przestaną się zakochiwać w mężczyznach, wychodzić za mąż i rodzić dzieci? Myślę, że Konwencja niczego w tym względzie nie zmieni. Kto będzie miał być żoną i matką, ten i tak będzie, a jeżeli ktoś się do takiej roli nie poczuwa, tego setki kazań księży katolickich nie przekonają. Konwencja natomiast tak naprawdę nie ma tutaj nic do rzeczy. Nawet, jeżeli po jej szczegółowym przestudiowaniu, ktoś by się przyczepił do pewnych jej punktów, to argumentacja polskiego ministerstwa sprawiedliwości jest dla mnie zupełnie niezrozumiała, żeby nie powiedzieć małoduszna i głupia.
Ja jednak wezme w obronę Ministra Gowina w tym sensie, że rozumiem co mu sie w tej konwencji nie podoba.
OdpowiedzUsuńMianowicie to, ze dezaprobata dla stereotypizacji płci jest naprawdę, a wcale nie w teorii, wykorzystywana jako swietna platforma do deprecjacji macierzyństwa, ojcostwa, małżeństwa wreszcie. Kobiety przedstawia się jako "zapędzone" przez stereotyp do rodzenia dzieci, męzczyzn jako "zmuszonych do podjęcia odpowiedzialności np za ciążę partnerki, itd. Wszystko z powodu społecznego stereotypu.
Najnowszy przykład takiej obrony przed stereotypizacją to artykuł w Wysokich Obcasach pt Mad Woman, dzisiaj przytaczany przez koleżankę, zreszta najzupełniej serio. Omawia się tam straszną dolę pewnej pani pracującej w agencji reklamowej w latach 60, która nienawidziła weekendow bo wtedy musiała zajmowac sie dziecmi, czego szczerze nie cierpiała. W ogóle miała taką zyciowa hierarchię: najpierw praca, potem mąż, na koncu dzieci (bo męża i dzieci można stracic, a praca zawsze będzie, a w kazdym razie tak uwazala).
Mozna oczywiscie zapytac, dlaczego mąż nie mialby sie z nia podzielic tym ciężarem zajmowania sie dziecmi, ale jesli uznac, ze zajmuje sie tylko ten kto lubi i chce, a my z boku jeszcze będziemy docinac, że nie sa zajęcia naprawdę godne wykształconej osoby, to logika i tak bierze w łeb.
Marzena R
No i co w tym zlego, ze nie cierpiala spedzac czasu z dziecmi, i wolala prace? Ja jej tylko wspolczuje, ze zyla w takich czasach, kiedy o wiele trudniej bylo zebrac w sobie odwage powiedzenia mezowi, ze sie tych dzieci nie chce. Nie ma nic zlego w tym, ze ktos nie ma ochoty byc matka/ojcem - o wiele gorsze jest, kiedy tym ojcem/matka zostaje, bo tak mu nakazuje "kultura" i "spoleczenstwo".
OdpowiedzUsuńCzy my naprawde w 21 wieku juz zyjemy?
Beata.
Oczywiście jest źle, kiedy ma się dzieci i nie daje im się z siebie tego, czego one wymagają. Natomiast kwestia szczęścia kobiet w latach 60. to jest bardzo ciekawy temat. Otóż już w latach 50. ubiegłego stulecia, czyli w okresie szczytu dobrobytu w Stanach Zjednoczonych, psychologów zaczął zastanawiać fakt, dlaczego zadbane żony-gospodynie domowe, którym niczego nie brakowało, ponieważ mężowie zapewniali im dosłownie wszystko, łącznie z najnowocześniejszym sprzętem AGD (my zaczęliśmy coś takiego "odkrywać" w latach 70., a niektórzy dopiero w 90.), a mimo wszystko wiele z nich deklarowało poczucie nieszczęścia, a niektóre popadały w alkoholizm z powodu regularnego samotnego popijania w domu. W tym samym czasie zawsze istniały i istnieją kobiety o silnym instynkcie macierzyńskim, które w roli żony i matki czują się spełnione. Nie o to więc chodzi, żeby cokolwiek stereotypizować, tylko, żeby z tygrysa nie robić na siłę domowego kiciusia, ani z orła kury (domowej).
OdpowiedzUsuńJeżeli chodzi o stereotypizację, to ja np. jako ktoś, kto się nie interesuje piłką nożną i nie jestem "złotą rączką" (ani nawet nie chcę być, choć być może to niedobrze w dzisiejszych czasach), jestem uważany przez teściową za niepełnowartościowego mężczyznę. Z kolei moja żona spotykała się z krytyką mojej nieżyjącej już mamy z tego powodu, że nie wykazywała entuzjazmu wobec przygotowywania posiłków.
No pewnie! Bo jak jestes inny niz "my", to jestes be! :P Moja tesciowa tez mnie zawsze pytala: "Jak ty mu w ogole mozesz pozwalac do kuchni wchodzic?!" Zawsze mialam ochote jej powiedziec - "Trudno by mi go bylo powstrzymac, bo tam trzyma schowana swoja ukochana flaszke..."
OdpowiedzUsuńB.
Oczywiście , że nie chodzi o to aby mąz nie bił żony bo nie potrzeba do tego zadnej dyrektywy tylko prawa powszechnego jakie już jest wkazdym kraju europejskim / co innego prawa islamu ale moze o nich nie będziemy mówic bo nikt nie ma o tym zielonego pojęcia . Chodzi o Szerzenie ideologii homoseksualnej i wciśnięcie jej tylnymi drzwiami i brawo Gowin , który mówi .. Nie !
OdpowiedzUsuńTo ja poprosze, zeby mi jasno i prosto powiedziec/ zacytowac - gdzie tam jest szerzona ideologia homoseksualna.
OdpowiedzUsuńA pytanie numer dwa brzmi - co jest zlego w homoseksualizmie?
B.
Nie chodzi więc o żadną dyrektywę, ale o przyjęcie pewnego założenia, w tym wypadku takiego, że nie wolno prześladować kobiet z racji tej, że nimi są, a np. nimi nie chcą być, bo wolałyby odgrywać rolę tradycyjnie przypisywaną mężczyźnie, np. w związku homoseksualnym. I co w tym złego? Tak w ogóle to "szerzenie ideologii homoseksualnej" to jest jakaś katolicka obsesja. Czy ktoś o zdrowych zmysłach może wierzyć, że na homoseksualizm można kogoś "nawrócić" i odciągnąć go od "obowiązku" posiadania dzieci? To, co katolicy nazywają "ideologią homoseksualną" jest w wielu przypadkach apelem o zwyczajną tolerancję wobec otwartego homoseksualizmu i nie widzę w tym niczego złego, bo każdy powinien mieć prawo pokazywać się takim, jakim jest, o ile nie szkodzi innym. Katolikom jednak, jak pokazuje historia, wszystko przeszkadza, a na dodatek odwracają kota ogonem. Na zarzut "szerzenia ideologii homoseksualnej" można odpowiedzieć koniecznością skończenia z żydowskimi przesądami sprzed trzech tysięcy lat.
OdpowiedzUsuńGdybyś już w pierwszym akapicie się zawahał i choć ruszył w stronę stwierdzenia, że dyrektywy te służą tylko zwiększeniu kontroli a nie bardziej lub mniej udolnemu celowi rozwiązania jakichkolwiek problemów to od razu stałoby się jasne dlaczego nie należy zgadzać się na wprowadzanie takie go ustawodawstwa. Nam to na pewno nie pomoże. Nie wierzę w dobre intencje. To tylko chęć ograniczenia wolności. Jak to dobrze widać codziennie na każdym kroku. W coraz to większym zborze różnych aspektów życia. Nie chcą dać żyć tak jak się chce. Regulować. Do tego sami się powołali. Poza tym co prawda zawsze przypuszczałem, że katolicyzm opiera się na strachu i nadziei. Ale byłem pewny, że jest to racjonalny strach i nadzieja raczej niż nie. Nie zdawałem sobie także sprawy, że katolicyzm jest religią. Czy w takim razie protestantyzm i prawosławie też opierają się na irracjonalnej stronie wspomnianych stanów.
OdpowiedzUsuńI protestantyzm i prawosławie i islam i oczywiście judaizm, którego największym sukcesem jest to, że tylu ludziom narzucił swoją koncepcję Boga, i szereg innych religii. Racjonalny strach występuje, gdy np. cofamy rękę przed ogniem, albo gdy unikamy jadowitych węży. Religie najpierw tłumaczą to, czego ludzie bezpośrednio racjonalnie wytłumaczyć nie potrafią, przy pomocy postaci, których istnienie jest racjonalnie nieweryfikowalne, a następnie rozbudzenie strachu wobec tych istot. Racjonalna nadzieja jest wtedy, kiedy kupiliśmy zapas ziemniaków na zimę, co pozwala nam wierzyć, że podczas niej nie umrzemy z głodu. Nadzieja na nagrodę ze strony istoty, której istnienia nie jesteśmy w stanie empirycznie zweryfikować, jest niestety irracjonalna.
OdpowiedzUsuńNie zawahałem się na samym początku, bo oficjalne przyjęcie założenia, że kobiet nie wolno źle traktować, jest pewną cywilizacyjną deklaracją, otwartym opowiedzeniem się za równym traktowaniem wszystkich ludzi i to jest wartość pozytywna. Jeśli chodzi o kontrolę, to oczywiście taka niebezpieczna możliwość istnieje, jak to się dzieje np. w Szwecji, ale wcale jej tak nie trzeba interpretować. Natomiast obrona np. honorowych zabójstw czy bicia żony w imię obawy przed kontrolą to jest nadinterpretacja i w wielu przypadkach odmawianie kobietom prawa do ochrony.
OdpowiedzUsuń"Zawahał się" było z mojej strony tylko złośliwym eufemizmem dla czegoś w rodzaju : "odważnie i wbrew oficjalnej linii stwierdził" że dyrektywy służą tylko zwiększeniu kontroli a nie rozwiązywaniu jakichkolwiek problemów. Do czego sam jestem w miarę lat co raz bardziej przekonany.
OdpowiedzUsuńDyrektywy tak, jak sama nazwa wskazuje. Konwencja Rady Europy to trochę coś innego. Konwencja genewska, pomimo licznych przykładów jej łamania, uratowała jednak życie wielu żołnierzom na frontach obu wojen światowych, mimo, że tak naprawdę nikt nie był w stanie narzucić zwycięskiej armii kontroli.
OdpowiedzUsuń