czwartek, 2 sierpnia 2012

Kąty Rybackie, Bar Barkas i wycieczka do Gdańska z "Blaszanym bębenkiem" w tle, czyli moje wczasy nad morzem


Po niedzielnym powrocie znad morza, powrocie nacechowanym lekkim stresem spowodowanym przelotną (na szczęście) ulewą, objazdem w Mławie drogą przeciętą czterema rozległymi i dość głębokimi kałużami, tudzież licznymi gałęziami (całkiem pokaźnymi) i całym drzewem blokującym szosę przed Nową Wsią koło Ostrołęki, oraz po odespaniu tygodnia wakacji, co doskonale ilustruje zasadę, że po wakacyjnym wyjeździe należy odpocząć w domu, postanowiłem wreszcie podzielić się z Wami, drodzy Czytelnicy, wrażeniami ze swojego pobytu na Mierzei Wiślanej.

Przed wyjazdem zakupiłem w EMPiKu audiobooka „Azazel” autorstwa Borysa Akunina w celu urozmaicenia sobie podróży rozrywkową powieścią, bo za takie uznaję kryminały. Generalnie rzecz ujmując ostatnią powieść kryminalną przeczytałem chyba jakieś piętnaście lat temu, a było to coś Grishama, natomiast okres „zaczytywania” się tego typu literaturą przechodziłem chyba w okolicach siódmej klasy podstawówki (w przeliczeniu na dzisiejsze, to pierwsza klasa gimnazjum). Kryminałów czytać jakoś nie potrafię, ale wersję sfilmowaną chętnie oglądam, natomiast tekst przeczytany przez aktora również z przyjemnością wysłucham. Cała rodzina się ucieszyła na to nasze wspólne samochodowe słuchanie, tylko, że kiedy już siadłem za kierownicą zdałem sobie sprawę, że mój odtwarzacz CD nie czyta formatu mp3, w którym nagrana była książka. Na szczęście na całej trasie dobrze odbierała Trójka, a w dodatku wzięliśmy kilka płyt z muzyką, które umilały nam podróż.

Akunina słuchaliśmy codziennie wieczorem po dwa rozdziały z mojego laptopa, z tym, że w dwóch ostatnich dniach słuchaliśmy po pięć rozdziałów – tak bardzo się wciągnęliśmy. Do tego stopnia, że dzieci przestały w ogóle włączać telewizję, przez co przegapiliśmy otwarcie Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Specjalnie nie żałujemy.

Pogodę mieliśmy taką, o jakiej marzy każdy wczasowicz spędzający urlop nad morzem. Było upalnie i słonecznie. Osobiście nie należę do wielkich entuzjastów smażenia się na plaży, a do całkiem niedawna wyjazd nad morze uważałem za dopust boży (czego się jednak nie robi dla dzieci i jodu w ich młodych organizmach?), ponieważ strasznie się nudziłem grzejąc się na gorącym piasku i pluskocząc w zimnej wodzie Bałtyku. Na dodatek strasznie cierpię, kiedy uważam, że jestem przedmiotem presji sytuacji, a mianowicie w tym wypadku zostaję poddany przymusowej rutynie – wędrówka na plażę, wbijanie parawanu, obowiązkowe odsiedzenie kilku godzin w upale, po czym zwijanie parawanu i wędrówka z plaży. Powtarzalność tych czynności doprowadzała mnie najczęściej do pasji.

Na szczęście od dwóch lat jest inaczej. W Kątach Rybackich, gdzie byliśmy właśnie dwa lata temu i teraz, niejako odnalazłem swoje miejsce nad morzem. Wiem, że mimowolnie pewnie robię reklamę tej miejscowości między Sztutowem a Krynicą Morską, bo jest ona warta spędzenia czasu letniego, ale równocześnie bardzo bym chciał, żeby ta reklama zbytnio nie zadziałała, ponieważ to, za co kocham Kąty Rybackie to fakt, że turystów jest tam zdecydowanie mniej niż w Stegnie, czy w wyżej wspomnianej Krynicy. Dzięki temu plaża jest pełna tylko przy wyjściu nr 50, gdzie meleksy dowożą turystów z „centrum”, oraz gdzie znajdują się dwa drogie pensjonaty przy samej plaży. Tam faktycznie człowiek leży przy człowieku wdychając odór ryb z kutrów tam stojących, bo do głowy mu nie przychodzi, albo jest zbyt leniwy, żeby się przejść dosłownie 200 metrów plażą na wschód i skorzystać z pustych przestrzeni.  

My woleliśmy z naszej kwatery („Willa u Gabrieli”) przy ulicy Portowej 3, gdzie nam się bardzo podoba, chodzić lasem ok. 1,5 km do wyjścia nr 49, przy którym turystów jest zazwyczaj zdecydowanie mniej, a 100 metrów na wschód rozciągają się obszary „pustynne”, aż do następnego wyjścia, gdzie znowu można się natknąć na grupkę plażowiczów.

Tak naprawdę chciałbym, żeby tak tam właśnie pozostało, choć zdaję sobie sprawę, że tym wpisem być może przyczyniam się do zmiany tej sytuacji.

Myślę, że nauczyłem się sobie organizować wypoczynek nad morzem. Rano jogging po lesie i plaży (ok. 5-8 km), potem plaża, a więc pływanie w morzu i czytanie książek. Późnym popołudniem obiad, a wieczorem wspólne słuchanie audiobooka. Taka rutyna całkiem mi odpowiadała, choć w sobotę poczułem już lekki przesyt. Na szczęście w niedzielę już wracaliśmy.



Jednym z istotnych elementów wypoczynku letniego jest dla mnie aspekt kulinarny. Jak morze, to oczywiście ryba, zwłaszcza, że na dodatek wiem doskonale, że spożywanie ryb morskich jest generalnie zdrowe, o czym przekonałem się empirycznie.

W Kątach Rybackich jest całkiem spora liczba lokali gastronomicznych, gdzie można zjeść smażoną flądrę czy dorsza. Niestety nie mam wyczucia pani Magdy Geissler i nie umiem ocenić, czy jadłem rybę świeżą, czy mrożoną. Spośród czterech miejsc w Kątach Rybackich, w jakich jadłem rybę, jedno, nazwane imieniem greckiego boga mórz (nie mylić z rzymskim, który znajduje się naprzeciwko) wypadło zdecydowanie na niekorzyść, choć jako jedyne proponowało ryż lub kaszę, co dla kogoś dbającego o dietę, jest niebagatelne. Niestety jakość potraw tudzież obsługa, a raczej jej brak (na jakieś czterdzieści minut zniknęła zarówno kelnerka jak i barmanka, więc na dobrą sprawę można było spokojnie wyjść i nie zapłacić) owocuje dużą liczbą wolnych stolików w tym miejscu.

Z pewnością na brak gości nie narzeka „Karczma pod Kormoranem”. Jedzenie jest tu smaczne, ale ogromna liczba klientów zdecydowanie wpływa na długość oczekiwania na zamówione danie.

Czwartego dnia pobytu postanowiliśmy dać szansę Barowi Barkas przy ulicy Barkasowej (wejście od Rybackiej), który składa się z kilku stolików ustawionych na świeżym powietrzu oraz budki, w której kucharz przygotowuje potrawy na oczach gości. Był to strzał w dziesiątkę i tam już chodziliśmy do końca naszego pobytu w Kątach. Dania – od rybnych, przez mięsne i mączne po pizzę z pieca i zupy, są tam rewelacyjne. Oczywiście nie jakieś bardzo wymyślne, nie jesteśmy jednak we Francji, ale za to bardzo dobrze przyrządzone. Rzadko się zdarza, że cała nasza czteroosobowa rodzina, w której każdy zazwyczaj zamawia coś zupełnie innego, zgadza się co do wysokiej jakości potraw, a tak właśnie było w przypadku Baru Barkas. Jedynym „mankamentem” była obfitość dań, co sprawiało, że nie byłem w stanie pochłonąć całej zawartości talerza, choć było mi żal się z nim rozstawać. Kucharz, który nie tylko, że sam wszystko przyrządzał, od czasu do czasu pomagał pani, która pełniła funkcję zarówno barmanki jak i kelnerki, donosząc gościom potrawy do stolików. I znowu z jednej strony gorąco polecam to miejsce, a z drugiej bardzo bym chciał, żeby pozostało takie, jakie jest, czyli zawsze z zajętą większością stolików, ale bez przepełnienia.

Zeszły czwartek postanowiliśmy uczynić dniem odpoczynku od plaży, choć upał był taki sam jak przez wszystkie pozostałe dni naszego pobytu, i ruszyliśmy na zwiedzanie Gdańska. Ostatnio byłem w tym jednym z najpiękniejszych polskich miast po III klasie liceum (rok przed maturą), tym bardziej więc ucieszyła mnie okazja ponownego odwiedzenia miejsca, które chyba ze wszystkim polskich miast najbardziej przypomina jakiś Londyn lub Amsterdam. Oczywiście zaliczyliśmy obowiązkowy spacer po Długim Targu, Mariackiej i innych uliczkach przylegających do nadbrzeża Motławy. O 13.03 przywitaliśmy pannę Hedwigę, czyli „panienkę z okienka”, która się w nim ukazała (okienko otwiera się również o 15.03 i 17.03). Zautomatyzowana forma bohaterki powieści Deotymy przywodzi na myśl poznańskie koziołki i stanowi pewną atrakcję dla turystów, którzy się o tych godzinach gromadzą w okolicach Dworu Artusa i pomnika Neptuna. Zwiedziliśmy kamienicę Uphagena, która jest muzeum ukazującym typowe mieszczańskie wnętrza tudzież eksponującym architekturę i rozwój urbanistyczny Gdańska.

Obiad zjedliśmy w jednym z ogródków na Długim Targu, a mianowicie w lokalu serwującym kuchnię rosyjską. Zjadłem pyszną soliankę i pielmieni (kołduny) z baraniną, a na koniec wypiłem herbatę z samowara z konfiturą. Bliny mojej żony i córki były równie smaczne.

Długi Targ, Mariacka i Św. Ducha pełne były kosmopolitycznych turystów, zarówno indywidualnych jak i zorganizowanych w grupy wycieczkowe kierowane przez przewodników wykazujących się znajomością niemieckiego, angielskiego, hiszpańskiego, włoskiego, rosyjskiego i (jak mi się zdaje) holenderskiego. To miasto naprawdę tętni życiem. Niestety nie zaplanowałem wcześniej przyjazdu na festiwal szekspirowski, ale pomyślałem sobie, że w przyszłym roku przyjedziemy specjalnie do Gdańska właśnie w celu wzięcia udziału w tej dorocznej imprezie. Z czasów końca podstawówki, kiedy po raz pierwszy byłem w Gdańsku pamiętam niepowtarzalną atmosferę Jarmarku Dominikańskiego, której również chciałbym jeszcze doświadczyć.

W tym roku jako obowiązkową lekturę wakacyjną wyznaczyłem sobie „Blaszany bębenek” Guentera Grassa, dzięki któremu można próbować wczuć się w atmosferę przedwojennego Wolnego Miasta z niemiecko-kaszubsko-polską mieszanką etniczną. To jest jednak temat na osobnych kilka wpisów. Lektura skłoniła mnie jednak do dotarcia do Poczty Polskiej, bohatersko bronionej we wrześniu 1939 roku przez grupę pracowników. Oprócz tego wstąpiliśmy do trzech kościołów - Mariackiego (z "Sądem Ostatecznym" Memmlinga), św. Brygidy i zaraz obok św. Katarzyny, gdzie znajduje się grób Johannesa Hewelcke, czyli Jana Heweliusza.

Wracaliśmy nieco inną drogą niż jechaliśmy w stronę morza, bowiem o ile w drodze do Kątów zwiedziliśmy Zamek w Nidzicy, po którym oprowadzał nas przebrany za Krzyżaka przewodnik (niestety nie zapamiętałem jego nazwiska, a żałuję, bo człowiek ten jest prawdziwą kopalnią wiedzy o samej Nidzicy oraz generalnie o Prusach), to w drodze powrotnej zboczyliśmy na pola Grunwaldu (przejeżdżając przez wieś Stębark, czyli historyczny Tannenberg).

W Nowej Wsi (dawniej Zachodniej) k. Ostrołęki zarówno w drodze nad morze jak i znad morza odwiedziliśmy naszych dobrych znajomych (naszą wspólną koleżankę ze studiów i jej męża).

Tydzień to może niezbyt długi okres jak na odpoczynek wakacyjny, ale tydzień nad morzem to dla mnie czas zupełnie wystarczający, taki w sam raz.

Jutro ruszamy na drugą część naszych wakacji, a mianowicie na „ścianę wschodnią”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz