Po niedzielnym powrocie znad morza, powrocie nacechowanym
lekkim stresem spowodowanym przelotną (na szczęście) ulewą, objazdem w Mławie
drogą przeciętą czterema rozległymi i dość głębokimi kałużami, tudzież licznymi
gałęziami (całkiem pokaźnymi) i całym drzewem blokującym szosę przed Nową Wsią
koło Ostrołęki, oraz po odespaniu tygodnia wakacji, co doskonale ilustruje
zasadę, że po wakacyjnym wyjeździe należy odpocząć w domu, postanowiłem
wreszcie podzielić się z Wami, drodzy Czytelnicy, wrażeniami ze swojego pobytu
na Mierzei Wiślanej.
Przed wyjazdem zakupiłem w EMPiKu audiobooka „Azazel”
autorstwa Borysa Akunina w celu urozmaicenia sobie podróży rozrywkową
powieścią, bo za takie uznaję kryminały. Generalnie rzecz ujmując ostatnią
powieść kryminalną przeczytałem chyba jakieś piętnaście lat temu, a było to coś
Grishama, natomiast okres „zaczytywania” się tego typu literaturą przechodziłem
chyba w okolicach siódmej klasy podstawówki (w przeliczeniu na dzisiejsze, to
pierwsza klasa gimnazjum). Kryminałów czytać jakoś nie potrafię, ale wersję
sfilmowaną chętnie oglądam, natomiast tekst przeczytany przez aktora również z
przyjemnością wysłucham. Cała rodzina się ucieszyła na to nasze wspólne
samochodowe słuchanie, tylko, że kiedy już siadłem za kierownicą zdałem sobie
sprawę, że mój odtwarzacz CD nie czyta formatu mp3, w którym nagrana była
książka. Na szczęście na całej trasie dobrze odbierała Trójka, a w dodatku
wzięliśmy kilka płyt z muzyką, które umilały nam podróż.
Akunina słuchaliśmy codziennie wieczorem po dwa rozdziały z
mojego laptopa, z tym, że w dwóch ostatnich dniach słuchaliśmy po pięć
rozdziałów – tak bardzo się wciągnęliśmy. Do tego stopnia, że dzieci przestały
w ogóle włączać telewizję, przez co przegapiliśmy otwarcie Igrzysk Olimpijskich
w Londynie. Specjalnie nie żałujemy.
Pogodę mieliśmy taką, o jakiej marzy każdy wczasowicz
spędzający urlop nad morzem. Było upalnie i słonecznie. Osobiście nie należę do
wielkich entuzjastów smażenia się na plaży, a do całkiem niedawna wyjazd nad
morze uważałem za dopust boży (czego się jednak nie robi dla dzieci i jodu w
ich młodych organizmach?), ponieważ strasznie się nudziłem grzejąc się na
gorącym piasku i pluskocząc w zimnej wodzie Bałtyku. Na dodatek strasznie
cierpię, kiedy uważam, że jestem przedmiotem presji sytuacji, a mianowicie w
tym wypadku zostaję poddany przymusowej rutynie – wędrówka na plażę, wbijanie
parawanu, obowiązkowe odsiedzenie kilku godzin w upale, po czym zwijanie
parawanu i wędrówka z plaży. Powtarzalność tych czynności doprowadzała mnie
najczęściej do pasji.
Na szczęście od dwóch lat jest inaczej. W Kątach Rybackich,
gdzie byliśmy właśnie dwa lata temu i teraz, niejako odnalazłem swoje miejsce
nad morzem. Wiem, że mimowolnie pewnie robię reklamę tej miejscowości między
Sztutowem a Krynicą Morską, bo jest ona warta spędzenia czasu letniego, ale
równocześnie bardzo bym chciał, żeby ta reklama zbytnio nie zadziałała,
ponieważ to, za co kocham Kąty Rybackie to fakt, że turystów jest tam
zdecydowanie mniej niż w Stegnie, czy w wyżej wspomnianej Krynicy. Dzięki temu
plaża jest pełna tylko przy wyjściu nr 50, gdzie meleksy dowożą turystów z
„centrum”, oraz gdzie znajdują się dwa drogie pensjonaty przy samej plaży. Tam
faktycznie człowiek leży przy człowieku wdychając odór ryb z kutrów tam stojących,
bo do głowy mu nie przychodzi, albo jest zbyt leniwy, żeby się przejść
dosłownie 200 metrów
plażą na wschód i skorzystać z pustych przestrzeni.
My woleliśmy z naszej kwatery („Willa u Gabrieli”) przy
ulicy Portowej 3, gdzie nam się bardzo podoba, chodzić lasem ok. 1,5 km do wyjścia nr 49,
przy którym turystów jest zazwyczaj zdecydowanie mniej, a 100 metrów na wschód
rozciągają się obszary „pustynne”, aż do następnego wyjścia, gdzie znowu można
się natknąć na grupkę plażowiczów.
Tak naprawdę chciałbym, żeby tak tam właśnie pozostało, choć
zdaję sobie sprawę, że tym wpisem być może przyczyniam się do zmiany tej
sytuacji.
Myślę, że nauczyłem się sobie organizować wypoczynek nad
morzem. Rano jogging po lesie i plaży (ok. 5-8 km), potem plaża, a więc
pływanie w morzu i czytanie książek. Późnym popołudniem obiad, a wieczorem
wspólne słuchanie audiobooka. Taka rutyna całkiem mi odpowiadała, choć w sobotę
poczułem już lekki przesyt. Na szczęście w niedzielę już wracaliśmy.
Jednym z istotnych elementów wypoczynku letniego jest dla
mnie aspekt kulinarny. Jak morze, to oczywiście ryba, zwłaszcza, że na dodatek
wiem doskonale, że spożywanie ryb morskich jest generalnie zdrowe, o czym
przekonałem się empirycznie.
W Kątach Rybackich jest całkiem spora liczba lokali
gastronomicznych, gdzie można zjeść smażoną flądrę czy dorsza. Niestety nie mam
wyczucia pani Magdy Geissler i nie umiem ocenić, czy jadłem rybę świeżą, czy
mrożoną. Spośród czterech miejsc w Kątach Rybackich, w jakich jadłem rybę,
jedno, nazwane imieniem greckiego boga mórz (nie mylić z rzymskim, który
znajduje się naprzeciwko) wypadło zdecydowanie na niekorzyść, choć jako jedyne
proponowało ryż lub kaszę, co dla kogoś dbającego o dietę, jest niebagatelne.
Niestety jakość potraw tudzież obsługa, a raczej jej brak (na jakieś
czterdzieści minut zniknęła zarówno kelnerka jak i barmanka, więc na dobrą
sprawę można było spokojnie wyjść i nie zapłacić) owocuje dużą liczbą wolnych
stolików w tym miejscu.
Z pewnością na brak gości nie narzeka „Karczma pod
Kormoranem”. Jedzenie jest tu smaczne, ale ogromna liczba klientów zdecydowanie
wpływa na długość oczekiwania na zamówione danie.
Czwartego dnia pobytu postanowiliśmy dać szansę Barowi
Barkas przy ulicy Barkasowej (wejście od Rybackiej), który składa się z kilku
stolików ustawionych na świeżym powietrzu oraz budki, w której kucharz
przygotowuje potrawy na oczach gości. Był to strzał w dziesiątkę i tam już
chodziliśmy do końca naszego pobytu w Kątach. Dania – od rybnych, przez mięsne
i mączne po pizzę z pieca i zupy, są tam rewelacyjne. Oczywiście nie jakieś
bardzo wymyślne, nie jesteśmy jednak we Francji, ale za to bardzo dobrze
przyrządzone. Rzadko się zdarza, że cała nasza czteroosobowa rodzina, w której
każdy zazwyczaj zamawia coś zupełnie innego, zgadza się co do wysokiej jakości
potraw, a tak właśnie było w przypadku Baru Barkas. Jedynym „mankamentem” była
obfitość dań, co sprawiało, że nie byłem w stanie pochłonąć całej zawartości
talerza, choć było mi żal się z nim rozstawać. Kucharz, który nie tylko, że sam
wszystko przyrządzał, od czasu do czasu pomagał pani, która pełniła funkcję
zarówno barmanki jak i kelnerki, donosząc gościom potrawy do stolików. I znowu
z jednej strony gorąco polecam to miejsce, a z drugiej bardzo bym chciał, żeby
pozostało takie, jakie jest, czyli zawsze z zajętą większością stolików, ale
bez przepełnienia.
Zeszły czwartek postanowiliśmy uczynić dniem odpoczynku od
plaży, choć upał był taki sam jak przez wszystkie pozostałe dni naszego pobytu,
i ruszyliśmy na zwiedzanie Gdańska. Ostatnio byłem w tym jednym z
najpiękniejszych polskich miast po III klasie liceum (rok przed maturą), tym
bardziej więc ucieszyła mnie okazja ponownego odwiedzenia miejsca, które chyba
ze wszystkim polskich miast najbardziej przypomina jakiś Londyn lub Amsterdam.
Oczywiście zaliczyliśmy obowiązkowy spacer po Długim Targu, Mariackiej i innych
uliczkach przylegających do nadbrzeża Motławy. O 13.03 przywitaliśmy pannę
Hedwigę, czyli „panienkę z okienka”, która się w nim ukazała (okienko otwiera
się również o 15.03 i 17.03). Zautomatyzowana forma bohaterki powieści Deotymy
przywodzi na myśl poznańskie koziołki i stanowi pewną atrakcję dla turystów,
którzy się o tych godzinach gromadzą w okolicach Dworu Artusa i pomnika
Neptuna. Zwiedziliśmy kamienicę Uphagena, która jest muzeum ukazującym typowe
mieszczańskie wnętrza tudzież eksponującym architekturę i rozwój urbanistyczny
Gdańska.
Obiad zjedliśmy w jednym z ogródków na Długim Targu, a
mianowicie w lokalu serwującym kuchnię rosyjską. Zjadłem pyszną soliankę i pielmieni
(kołduny) z baraniną, a na koniec wypiłem herbatę z samowara z konfiturą. Bliny
mojej żony i córki były równie smaczne.
Długi Targ, Mariacka i Św. Ducha pełne były
kosmopolitycznych turystów, zarówno indywidualnych jak i zorganizowanych w
grupy wycieczkowe kierowane przez przewodników wykazujących się znajomością
niemieckiego, angielskiego, hiszpańskiego, włoskiego, rosyjskiego i (jak mi się
zdaje) holenderskiego. To miasto naprawdę tętni życiem. Niestety nie
zaplanowałem wcześniej przyjazdu na festiwal szekspirowski, ale pomyślałem
sobie, że w przyszłym roku przyjedziemy specjalnie do Gdańska właśnie w celu
wzięcia udziału w tej dorocznej imprezie. Z czasów końca podstawówki, kiedy po
raz pierwszy byłem w Gdańsku pamiętam niepowtarzalną atmosferę Jarmarku
Dominikańskiego, której również chciałbym jeszcze doświadczyć.
W tym roku jako obowiązkową lekturę wakacyjną wyznaczyłem
sobie „Blaszany bębenek” Guentera Grassa, dzięki któremu można próbować wczuć
się w atmosferę przedwojennego Wolnego Miasta z niemiecko-kaszubsko-polską
mieszanką etniczną. To jest jednak temat na osobnych kilka wpisów. Lektura skłoniła mnie jednak do dotarcia do Poczty Polskiej, bohatersko bronionej we wrześniu 1939 roku przez grupę pracowników. Oprócz tego wstąpiliśmy do trzech kościołów - Mariackiego (z "Sądem Ostatecznym" Memmlinga), św. Brygidy i zaraz obok św. Katarzyny, gdzie znajduje się grób Johannesa Hewelcke, czyli Jana Heweliusza.
Wracaliśmy nieco inną drogą niż jechaliśmy w stronę morza,
bowiem o ile w drodze do Kątów zwiedziliśmy Zamek w Nidzicy, po którym
oprowadzał nas przebrany za Krzyżaka przewodnik (niestety nie zapamiętałem jego
nazwiska, a żałuję, bo człowiek ten jest prawdziwą kopalnią wiedzy o samej
Nidzicy oraz generalnie o Prusach), to w drodze powrotnej zboczyliśmy na pola
Grunwaldu (przejeżdżając przez wieś Stębark, czyli historyczny Tannenberg).
W Nowej Wsi (dawniej Zachodniej) k. Ostrołęki zarówno w
drodze nad morze jak i znad morza odwiedziliśmy naszych dobrych znajomych
(naszą wspólną koleżankę ze studiów i jej męża).
Tydzień to może niezbyt długi okres jak na odpoczynek
wakacyjny, ale tydzień nad morzem to dla mnie czas zupełnie wystarczający, taki
w sam raz.
Jutro ruszamy na drugą część naszych wakacji, a mianowicie
na „ścianę wschodnią”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz