Wczoraj późnym popołudniem wróciliśmy do Białegostoku i
mówiąc szczerze, jeszcze się nie przestawiłem na tryb domowy. Chciałoby się
gdzieś pojechać, zobaczyć, sfotografować…
Przedwczoraj, 8 sierpnia, opuściliśmy naszą kwaterę w Woli
Uhruskiej kierując się przez Chełm w stronę Zamościa. W mieście rodziny
Zamojskich byliśmy w 2004 roku w drodze w Bieszczady, ale nasze wspomnienia z
tamtej wizyty były takie, że w mieście o stosunkowo niemrawym ruchu ulicznym
bez problemu zaparkowaliśmy samochód przy samym wejściu na teren Starego
Miasta, zaś na Wielkim Rynku owszem, byli turyści w ogródkach restauracyjnych,
ale ich zagęszczenie było o wiele mniejsze.
Już w Kuzawce nasi gospodarze, których jedna z córek
osiedliła się w Zamościu, opowiadali, że miasto to bardzo wyraźnie zmieniło się
na korzyść. Nie mieli chyba na myśli wielkiej liczby samochodów na ulicach i
parkingach. Na szczęście udało mi się znaleźć miejsce dla naszego samochodu na
parkingu przy parku, skąd piechotą udaliśmy się, mijając budynek dawnej Akademii
Zamojskiej i przechodząc wzdłuż fragmentu jednej z pierzei Rynku Solnego na
Rynek Wielki, gdzie od razu nasz wzrok przykuły pięknie odnowione kamienice.
Stwierdziłem, że te proste, z prostokątnymi oknami bez ozdób, gdyby były
wyższe, przypominałyby kamienice rzymskie. Oryginalne natomiast są tzw.
kamienice ormiańskie stojące jedna obok drugiej przy ratuszu, które są
bajecznie kolorowe i pełne ornamentów. W nich znajduje się muzeum, do którego
weszliśmy.
Zaczęliśmy się zastanawiać, czy bardziej nam się opłacać
jeden bilet normalny i dwa ulgowe (dla córki i żony, która ma legitymację
nauczycielską), czy też bilet rodzinny, kiedy pani pochylona nad jakimiś
papierkami podniosła głowę, uśmiechnęła się i powiedziała, że nawet nie odrywa
się od swojej pracy, ponieważ dzisiaj wstęp do muzeum jest wolny. Poinformowała
nas, że należy się udać korytarzem w lewo i skręcić w lewo. Skądinąd wiem, że
niektóre kobiety, kiedy mówią „lewo” niekoniecznie mają na myśli to samo lewo,
co my. Tak samo było chyba w tym przypadku, bo już na piętrze z ekspozycją
poświęconą rodzinie Zamojskich, strzałki pokazujące kierunek zwiedzania
wskazywały dokładnie odwrotny kierunek, niż ten obrany przez nas, ale panie z
obsługi muzeum spotykane po drodze były wyrozumiałe i choć zwracały nam uwagę,
że idziemy pod prąd, konsekwentnie wskazywały nam nasz kierunek zwiedzania, tak
żebyśmy mogli wszystko obejrzeć. A było co oglądać. Między innymi dowiedziałem
się nieco więcej o Masłomęczu i o Gotach na terenach Lubelszczyzny, choć
oczywiście nie tylko.
Z wielkim zainteresowaniem poczytałem sobie o Janie
Zamojskim i założonej przezeń Akademii. Nie wiem dlaczego, ale w mojej
świadomości była to jakaś podrzędna prywatna szkółka, gdy tymczasem okazuje
się, że było to poważne przedsięwzięcie. Wielka szkoda, że po przeniesieniu
uczelni przez zaborcze władze austriackie (po I rozbiorze) do Lwowa, nikt
później nie odrodził tradycji tej uczelni w samym Zamościu. O Janie Zamojskim
naturalnie się uczyłem, ale jeszcze raz potwierdza się prawda, że samo czytanie
suchych faktów z opracowań historycznych nigdy nie daje plastycznego obrazu
postaci.
Wielu z nas (oczywiście nie wszyscy) potrafi wymienić
polskich królów, ale już polityków faktycznie kierujących krajem, niczym
współcześni premierzy, nie do końca kojarzymy. Tymczasem Jan Zamojski był
człowiekiem nie tylko wielkich ambicji, ale również autentycznym mężem stanu.
Owszem, budował potęgę własną i własnej rodziny odgrywając ważną rolę w czasach
od ostatniego Jagiellona do trzeciego króla elekcyjnego, ale w rzeczywistości
to dzięki niemu Rzeczpospolita prowadziła jakąś spójną i przemyślaną politykę.
Poczucie odpowiedzialności za całość ze strony wybitnej osobowości, która
słusznie zajmowała najwyższe stanowiska w państwie (kanclerz i hetman wielki
koronny), to rzecz dla owego państwa nie do przecenienia.
Jan Zamojski był człowiekiem świetnie wykształconym –
studiował m.in. w Paryżu i w Padwie. W tej ostatniej pełnił nawet przez jakiś
czas urząd rektora. Doskonale posługiwał się łaciną. Kiedy profesorowie zakładanej
przezeń Akademii przedstawili mu statut uczelni, odrzucił go i kazał opracować
na nowo, gdyż zawierał błędy gramatyczne w łacinie. Współcześni latyniści
zdecydowanie przyznają mu rację!
Z cudzoziemcami porozumiewał się przede wszystkim po łacinie,
ale bez trudu mógł rozmawiać w sześciu innych językach. Założenie prywatnej
uczelni w swoim prywatnym mieście wskazuje na to, jak bardzo ten człowiek
doceniał rolę wykształcenia. Czy jeszcze kiedyś doczekamy się w Polsce takich
mężów stanu?
Do Zamościa fundator miasta oprócz Polaków sprowadzał
mieszczan z różnych stron świata – Ormian, Greków, Żydów (pierwotnie
sefardyjskich, później aszkenazyjskich), Włochów czy Niemców. Wszystkim nadał
równe prawa. Studenci jego Akademii również rekrutowali się w większości z
mieszczan. Architektura całego Starego Miasta pokazuje jak ogromny wpływ miała
na Zamość kultura włoska. Co tu dużo mówić, Włochami byli architekci,
rzeźbiarze i malarze. A równocześnie jednak polskie miasta renesansowe i
barokowe mają niepowtarzalny polski charakter.
A propos Włoch i Padwy, gdzie studiował wielki Jan Zamojski.
Restauracja, w której najpierw wypiliśmy kawę, a do której po wizycie w muzeum
wróciliśmy na obiad nosi nazwę Padwa właśnie. Robię tutaj trochę darmowej
reklamy temu miejscu, ale bo też i jest czemu. Sprawna i miła obsługa – do
naszego stolika przychodziły dwie kelnerki i jeden kelner, ale nie przez
pomyłkę, tylko w zgodnej współpracy. Zupa kurkowa z grzankami to były po prostu
delicje, rozkosz dla podniebienia i niebo w gębie. Na drugie danie zamówiłem na
spółkę z żoną miskę mieszanych pierogów – po trzy z każdego rodzaju, a więc z
kapustą i grzybami, z soczewicą, z mięsem i ruskie (razem 12). Nie odmówiliśmy
sobie również deseru – szarlotki na ciepło z gałką lodów i bitą śmietaną.
Sądząc po liczbie gości w ogródkach restauracyjnych okalających cały Rynek,
można dojść do wniosku, że prawdopodobnie inne restauracje reprezentują równie
wysoką jakość serwowanych potraw. My byliśmy w „Padwie” i dlatego ją zachwalam.
Po obiedzie wyszliśmy nieco poza Wielki Rynek, m.in.
weszliśmy do zamojskiej katedry, gdzie m.in. znajdują się nagrobki rodziny
właścicieli miasta, obejrzeliśmy gmach Zamku (obecnie sąd) przed którym stoi
konny posąg Jana Zamojskiego. Zaobserwowaliśmy szereg par nowożeńców (mimo, że
była to środa), które na Starym Mieście i w okolicach Zamku robiły sobie
zdjęcia – m.in. w białych powozach konnych, które na nich czekały w pobliżu
pomnika wielkiego kanclerza i hetmana.
Wydobywając się z miejskiego ruchu ulicznego wydostaliśmy
się z Zamościa i udaliśmy się w kierunku Kraśnika, a stamtąd przez Annopol nad
Wisłą do Lasocina, wsi w województwie świętokrzyskim, skąd pochodziła moja
mama. Przy okazji mieliśmy okazję przekonać się o malowniczości Lubelszczyzny. Miejscami
droga wiła się niczym górska serpentyna między kolorowymi polami i lasami.
Niestety rżysk na polach, z których świeżo zebrano zboże nie zdobiły stożki ze
snopków, tak charakterystyczne dla polskiej wsi jeszcze w latach 80. ubiegłego
stulecia, tylko ogromne walce sprasowanej słomy.
Nie miałam wprawdzie okazji odwiedzić Akademii (bo był dzień wolny) ale sam Zamość sprawił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nocowaliśmy w bardzo przyzwoitym schronisku (chyba) usytuowanym w dawnej dzielnicy żydowskiej, miasto sprzyja leniwym spacerom, i ma przytulne knajpki w piwnicach starego rynku. Bardzo miło wspominam :)
OdpowiedzUsuń