piątek, 10 sierpnia 2012

Zamość


Wczoraj późnym popołudniem wróciliśmy do Białegostoku i mówiąc szczerze, jeszcze się nie przestawiłem na tryb domowy. Chciałoby się gdzieś pojechać, zobaczyć, sfotografować…

Przedwczoraj, 8 sierpnia, opuściliśmy naszą kwaterę w Woli Uhruskiej kierując się przez Chełm w stronę Zamościa. W mieście rodziny Zamojskich byliśmy w 2004 roku w drodze w Bieszczady, ale nasze wspomnienia z tamtej wizyty były takie, że w mieście o stosunkowo niemrawym ruchu ulicznym bez problemu zaparkowaliśmy samochód przy samym wejściu na teren Starego Miasta, zaś na Wielkim Rynku owszem, byli turyści w ogródkach restauracyjnych, ale ich zagęszczenie było o wiele mniejsze.

Już w Kuzawce nasi gospodarze, których jedna z córek osiedliła się w Zamościu, opowiadali, że miasto to bardzo wyraźnie zmieniło się na korzyść. Nie mieli chyba na myśli wielkiej liczby samochodów na ulicach i parkingach. Na szczęście udało mi się znaleźć miejsce dla naszego samochodu na parkingu przy parku, skąd piechotą udaliśmy się, mijając budynek dawnej Akademii Zamojskiej i przechodząc wzdłuż fragmentu jednej z pierzei Rynku Solnego na Rynek Wielki, gdzie od razu nasz wzrok przykuły pięknie odnowione kamienice. Stwierdziłem, że te proste, z prostokątnymi oknami bez ozdób, gdyby były wyższe, przypominałyby kamienice rzymskie. Oryginalne natomiast są tzw. kamienice ormiańskie stojące jedna obok drugiej przy ratuszu, które są bajecznie kolorowe i pełne ornamentów. W nich znajduje się muzeum, do którego weszliśmy.

Zaczęliśmy się zastanawiać, czy bardziej nam się opłacać jeden bilet normalny i dwa ulgowe (dla córki i żony, która ma legitymację nauczycielską), czy też bilet rodzinny, kiedy pani pochylona nad jakimiś papierkami podniosła głowę, uśmiechnęła się i powiedziała, że nawet nie odrywa się od swojej pracy, ponieważ dzisiaj wstęp do muzeum jest wolny. Poinformowała nas, że należy się udać korytarzem w lewo i skręcić w lewo. Skądinąd wiem, że niektóre kobiety, kiedy mówią „lewo” niekoniecznie mają na myśli to samo lewo, co my. Tak samo było chyba w tym przypadku, bo już na piętrze z ekspozycją poświęconą rodzinie Zamojskich, strzałki pokazujące kierunek zwiedzania wskazywały dokładnie odwrotny kierunek, niż ten obrany przez nas, ale panie z obsługi muzeum spotykane po drodze były wyrozumiałe i choć zwracały nam uwagę, że idziemy pod prąd, konsekwentnie wskazywały nam nasz kierunek zwiedzania, tak żebyśmy mogli wszystko obejrzeć. A było co oglądać. Między innymi dowiedziałem się nieco więcej o Masłomęczu i o Gotach na terenach Lubelszczyzny, choć oczywiście nie tylko.

Z wielkim zainteresowaniem poczytałem sobie o Janie Zamojskim i założonej przezeń Akademii. Nie wiem dlaczego, ale w mojej świadomości była to jakaś podrzędna prywatna szkółka, gdy tymczasem okazuje się, że było to poważne przedsięwzięcie. Wielka szkoda, że po przeniesieniu uczelni przez zaborcze władze austriackie (po I rozbiorze) do Lwowa, nikt później nie odrodził tradycji tej uczelni w samym Zamościu. O Janie Zamojskim naturalnie się uczyłem, ale jeszcze raz potwierdza się prawda, że samo czytanie suchych faktów z opracowań historycznych nigdy nie daje plastycznego obrazu postaci.

Wielu z nas (oczywiście nie wszyscy) potrafi wymienić polskich królów, ale już polityków faktycznie kierujących krajem, niczym współcześni premierzy, nie do końca kojarzymy. Tymczasem Jan Zamojski był człowiekiem nie tylko wielkich ambicji, ale również autentycznym mężem stanu. Owszem, budował potęgę własną i własnej rodziny odgrywając ważną rolę w czasach od ostatniego Jagiellona do trzeciego króla elekcyjnego, ale w rzeczywistości to dzięki niemu Rzeczpospolita prowadziła jakąś spójną i przemyślaną politykę. Poczucie odpowiedzialności za całość ze strony wybitnej osobowości, która słusznie zajmowała najwyższe stanowiska w państwie (kanclerz i hetman wielki koronny), to rzecz dla owego państwa nie do przecenienia.

Jan Zamojski był człowiekiem świetnie wykształconym – studiował m.in. w Paryżu i w Padwie. W tej ostatniej pełnił nawet przez jakiś czas urząd rektora. Doskonale posługiwał się łaciną. Kiedy profesorowie zakładanej przezeń Akademii przedstawili mu statut uczelni, odrzucił go i kazał opracować na nowo, gdyż zawierał błędy gramatyczne w łacinie. Współcześni latyniści zdecydowanie przyznają mu rację!

Z cudzoziemcami porozumiewał się przede wszystkim po łacinie, ale bez trudu mógł rozmawiać w sześciu innych językach. Założenie prywatnej uczelni w swoim prywatnym mieście wskazuje na to, jak bardzo ten człowiek doceniał rolę wykształcenia. Czy jeszcze kiedyś doczekamy się w Polsce takich mężów stanu?

Do Zamościa fundator miasta oprócz Polaków sprowadzał mieszczan z różnych stron świata – Ormian, Greków, Żydów (pierwotnie sefardyjskich, później aszkenazyjskich), Włochów czy Niemców. Wszystkim nadał równe prawa. Studenci jego Akademii również rekrutowali się w większości z mieszczan. Architektura całego Starego Miasta pokazuje jak ogromny wpływ miała na Zamość kultura włoska. Co tu dużo mówić, Włochami byli architekci, rzeźbiarze i malarze. A równocześnie jednak polskie miasta renesansowe i barokowe mają niepowtarzalny polski charakter.

A propos Włoch i Padwy, gdzie studiował wielki Jan Zamojski. Restauracja, w której najpierw wypiliśmy kawę, a do której po wizycie w muzeum wróciliśmy na obiad nosi nazwę Padwa właśnie. Robię tutaj trochę darmowej reklamy temu miejscu, ale bo też i jest czemu. Sprawna i miła obsługa – do naszego stolika przychodziły dwie kelnerki i jeden kelner, ale nie przez pomyłkę, tylko w zgodnej współpracy. Zupa kurkowa z grzankami to były po prostu delicje, rozkosz dla podniebienia i niebo w gębie. Na drugie danie zamówiłem na spółkę z żoną miskę mieszanych pierogów – po trzy z każdego rodzaju, a więc z kapustą i grzybami, z soczewicą, z mięsem i ruskie (razem 12). Nie odmówiliśmy sobie również deseru – szarlotki na ciepło z gałką lodów i bitą śmietaną. Sądząc po liczbie gości w ogródkach restauracyjnych okalających cały Rynek, można dojść do wniosku, że prawdopodobnie inne restauracje reprezentują równie wysoką jakość serwowanych potraw. My byliśmy w „Padwie” i dlatego ją zachwalam.

Po obiedzie wyszliśmy nieco poza Wielki Rynek, m.in. weszliśmy do zamojskiej katedry, gdzie m.in. znajdują się nagrobki rodziny właścicieli miasta, obejrzeliśmy gmach Zamku (obecnie sąd) przed którym stoi konny posąg Jana Zamojskiego. Zaobserwowaliśmy szereg par nowożeńców (mimo, że była to środa), które na Starym Mieście i w okolicach Zamku robiły sobie zdjęcia – m.in. w białych powozach konnych, które na nich czekały w pobliżu pomnika wielkiego kanclerza i hetmana.

Wydobywając się z miejskiego ruchu ulicznego wydostaliśmy się z Zamościa i udaliśmy się w kierunku Kraśnika, a stamtąd przez Annopol nad Wisłą do Lasocina, wsi w województwie świętokrzyskim, skąd pochodziła moja mama. Przy okazji mieliśmy okazję przekonać się o malowniczości Lubelszczyzny. Miejscami droga wiła się niczym górska serpentyna między kolorowymi polami i lasami. Niestety rżysk na polach, z których świeżo zebrano zboże nie zdobiły stożki ze snopków, tak charakterystyczne dla polskiej wsi jeszcze w latach 80. ubiegłego stulecia, tylko ogromne walce sprasowanej słomy.

1 komentarz:

  1. Nie miałam wprawdzie okazji odwiedzić Akademii (bo był dzień wolny) ale sam Zamość sprawił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nocowaliśmy w bardzo przyzwoitym schronisku (chyba) usytuowanym w dawnej dzielnicy żydowskiej, miasto sprzyja leniwym spacerom, i ma przytulne knajpki w piwnicach starego rynku. Bardzo miło wspominam :)

    OdpowiedzUsuń