czwartek, 30 sierpnia 2012

Koncert KROKE i wycieczka do kina na "Zakochanych w Rzymie", czyli amortyzacja szoku po powrocie z wakacji



Po powrocie z letnich wyjazdów zrobiło się, jak zwykle, nieco smutno i nerwowo zarazem. Rodzina nieco się stresuje nowymi obowiązkami związanymi z rokiem szkolnym/akademickim. Ja, jak zwykle o tej porze roku, nie wiem jeszcze ile będę miał godzin w miejscach, gdzie do tej pory pracowałem.

Pod koniec wakacji niezawodny jest cioteczny szwagier mojej żony, który często w tym okresie proponuje coś ciekawego. Jednego roku wyciągnął mnie nawet do Wrocławia na festiwal muzyki gitarowej z Tommym Emmanuelem jako gwiazdą. O, to było wspaniałe doświadczenie! Innym razem wyciągnął nas do Supraśla na występ Piotra Bukartyka.

Tym razem zarezerwował bilety na koncert grupy KROKE („Kraków” w jidysz), na który wybraliśmy się w niedzielny wieczór. Szczerze mówiąc nic o tej grupie wcześniej nie słyszałem. Jak się więc w ostatniej chwili dowiedziałem, składa się z czterech muzyków (altówka, akordeon, bas, perkusja) wykonujących muzykę klezmerską z elementami bałkańskimi. Jak się okazało, „czysto” klezmerskich utworów wykonali jakieś dwa do czterech. Trudno zresztą zakwalifikować KROKE do jakiegoś gatunku. Przede wszystkim są to eksperymentatorzy, którzy manifestują swoje fascynacje, faktycznie w dużej mierze muzyką żydowską i bałkańską, poprzez improwizacje. Można się w tym doszukać elementów jazzu, ale improwizacja przecież jazzowa być nie musi. W ten sposób utwór, który na początku przypomina np. jakąś bałkańską balladę lub chasydzki taniec może w pewnym momencie płynnie przejść w wokalizę przypominającą zawodzenie muezzina. Całość wprowadza słuchacza w bardzo tajemnicze obszary świata muzyki, w obszary, które są jakby znajome, a równocześnie zupełnie inne. Z zupełnie „lekkostrawnej”, choć „egzotycznej”, melodii słuchacz przenosi się w świat oniryczny, gdzie wszystko się może zdarzyć.

Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że świat dźwięków muzyki ma charakter językowy i choć przyrównywanie muzyki do języka naturalnego i tłumaczeniu go na taki (jak np. przy odczytywaniu romantycznych utworów programowych) uważam za sprowadzanie sztuki i tego, co nazywamy sferą ducha, do dość prymitywnego mechanizmu ludzkiego rozumowania, to pojmowanie muzyki jako samowystarczalnego systemu wzajemnie sobie odpowiadających znaków nie budzi we mnie większych wątpliwości.

Oczywiście trudno nam wyobrazić sobie język, który nie odwołuje się do świata pozajęzykowego (choć oczywiście istnieją teorie, że poza językiem nie ma nic). O ile jednak język naturalny odnosi się do obiektów świata rzeczywistego, język obrazów (o którym pisałem przy okazji Młyna i krzyża) jest często (choć wcale nie zawsze i niekoniecznie) próbą ich odzwierciedlenia, to język muzyki jest na tym tle najbardziej abstrakcyjny. Poszczególne frazy w utworze muzycznym mają swoje znaczenie w odniesieniu do innych fraz, poszczególne dźwięki wobec innych dźwięków, i w ten sposób mamy do czynienia z systemem językowym, który w ogóle obiektów świata zewnętrznego nie potrzebuje, a jednak jesteśmy w stanie zaobserwować jego wewnętrzną logikę (gramatykę).

Takie to właśnie refleksje mnie naszły po koncercie Kroke.

W poniedziałek wybrałem się z żoną i koleżanką na Zakochanych w Rzymie Woody’ego Allena. Trzy czynniki ciągnęły nas do tego filmu. Po pierwsze to Woody Allen. Po drugie, obiecywaliśmy sobie wiele, ponieważ podobała nam się poprzednia produkcja Allena, czyli O północy w Paryżu, gdzie reżyser wydobył cały szereg magicznych smaczków stolicy Francji, więc spodziewaliśmy, że coś podobnego zrobi z Rzymem. Po trzecie natomiast, chcieliśmy po prostu i zwyczajnie przypomnieć sobie miejsca, gdzie w zeszłym roku byliśmy na wakacjach, a więc sam Rzym!

Ponieważ film cały czas jest pokazywany w kinach i pewnie niejeden z Was zechce go jeszcze zobaczyć, nie zdradzę jego fabuły. Swoje odczucia zaś streszczę w kilku zdaniach.

Jeśli chodzi o ostatni z wymienionych powodów wybrania się na film, to nasze oczekiwania zostały spełnione. Mieliśmy i Colosseum, Vittorianę, Watykan, Zatybrze, Villę Borghese i jeszcze kilka miejsc, więc oczywiście oglądając je poczuliśmy przyspieszone bicie serca. Jeśli jednak chodzi o magię miasta – niestety tym razem chyba nie to było celem autora. Zakochani w Rzymie, to tak naprawdę trzy nowele, które się ze sobą przeplatają, ale w żadnym punkcie nie łączą. Jest kilka momentów, które wywołały u mnie gromki śmiech, ale generalnie Allen tym razem niczym mnie nie zaskoczył. Dialogi są typowo allenowskie, co akurat lubię, ale nie przepadam, kiedy na filmie umiem je przewidzieć. Niemniej mocną stroną jest gra aktorów. Zarówno pełna temperamentu prostytutka (Penelope Cruz), znający życie mentor – stary architekt (Alec Baldwin), szary urzędnik, który niespodziewanie staje się celebrytą, czyli człowiekiem, który słynie z tego, że jest sławny (Roberto Benigni) jak i szereg innych, włączając w to po swojemu marudzącego samego Woody’ego, tworzą fajne „nowojorskie” (taka moja klasyfikacja) widowisko. O ile jednak scenariusz O północy Paryżu był tak skonstruowany, że akcja nie mogłaby się rozegrać nigdzie indziej, perypetie bohaterów Zakochanych w Rzymie, mogłyby wraz ze zmianą nazwy miasta w tytule, rozegrać się praktycznie w dowolnym miejscu na świecie. Takie bowiem problemy jak przybycie niedoświadczonych prowincjuszy do stolicy, uwodzenie chłopaka przyjaciółki, dążenie do popularności czy odkrywanie talentu to toposy, które tkwią w strukturze współczesnej egzystencji człowieka w całym zglobalizowanym świecie. Żeby poruszyć te zagadnienia Rzym nie jest niezbędny.

Z drugiej strony podobają mi się laurki, które Woody postanowił namalować starym europejskim miastom. Po Barcelonie, Paryżu i Rzymie może czas na Pragę, albo Kraków?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz