Po powrocie z letnich wyjazdów zrobiło się, jak zwykle,
nieco smutno i nerwowo zarazem. Rodzina nieco się stresuje nowymi obowiązkami
związanymi z rokiem szkolnym/akademickim. Ja, jak zwykle o tej porze roku, nie
wiem jeszcze ile będę miał godzin w miejscach, gdzie do tej pory pracowałem.
Pod koniec wakacji niezawodny jest cioteczny szwagier mojej
żony, który często w tym okresie proponuje coś ciekawego. Jednego roku
wyciągnął mnie nawet do Wrocławia na festiwal muzyki gitarowej z Tommym
Emmanuelem jako gwiazdą. O, to było wspaniałe doświadczenie! Innym razem
wyciągnął nas do Supraśla na występ Piotra Bukartyka.
Tym razem zarezerwował bilety na koncert grupy KROKE
(„Kraków” w jidysz), na który wybraliśmy się w niedzielny wieczór. Szczerze
mówiąc nic o tej grupie wcześniej nie słyszałem. Jak się więc w ostatniej
chwili dowiedziałem, składa się z czterech muzyków (altówka, akordeon, bas,
perkusja) wykonujących muzykę klezmerską z elementami bałkańskimi. Jak się
okazało, „czysto” klezmerskich utworów wykonali jakieś dwa do czterech. Trudno
zresztą zakwalifikować KROKE do jakiegoś gatunku. Przede wszystkim są to
eksperymentatorzy, którzy manifestują swoje fascynacje, faktycznie w dużej
mierze muzyką żydowską i bałkańską, poprzez improwizacje. Można się w tym doszukać
elementów jazzu, ale improwizacja przecież jazzowa być nie musi. W ten sposób
utwór, który na początku przypomina np. jakąś bałkańską balladę lub chasydzki
taniec może w pewnym momencie płynnie przejść w wokalizę przypominającą
zawodzenie muezzina. Całość wprowadza słuchacza w bardzo tajemnicze obszary
świata muzyki, w obszary, które są jakby znajome, a równocześnie zupełnie inne.
Z zupełnie „lekkostrawnej”, choć „egzotycznej”, melodii słuchacz przenosi się w
świat oniryczny, gdzie wszystko się może zdarzyć.
Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że świat
dźwięków muzyki ma charakter językowy i choć przyrównywanie muzyki do języka
naturalnego i tłumaczeniu go na taki (jak np. przy odczytywaniu romantycznych
utworów programowych) uważam za sprowadzanie sztuki i tego, co nazywamy sferą
ducha, do dość prymitywnego mechanizmu ludzkiego rozumowania, to pojmowanie
muzyki jako samowystarczalnego systemu wzajemnie sobie odpowiadających znaków
nie budzi we mnie większych wątpliwości.
Oczywiście trudno nam wyobrazić sobie język, który nie
odwołuje się do świata pozajęzykowego (choć oczywiście istnieją teorie, że poza
językiem nie ma nic). O ile jednak język naturalny odnosi się do obiektów
świata rzeczywistego, język obrazów (o którym pisałem przy okazji Młyna i krzyża) jest często (choć wcale
nie zawsze i niekoniecznie) próbą ich odzwierciedlenia, to język muzyki jest na
tym tle najbardziej abstrakcyjny. Poszczególne frazy w utworze muzycznym mają
swoje znaczenie w odniesieniu do innych fraz, poszczególne dźwięki wobec innych
dźwięków, i w ten sposób mamy do czynienia z systemem językowym, który w ogóle
obiektów świata zewnętrznego nie potrzebuje, a jednak jesteśmy w stanie
zaobserwować jego wewnętrzną logikę (gramatykę).
Takie to właśnie refleksje mnie naszły po koncercie Kroke.
W poniedziałek wybrałem się z żoną i koleżanką na Zakochanych w Rzymie Woody’ego Allena.
Trzy czynniki ciągnęły nas do tego filmu. Po pierwsze to Woody Allen. Po
drugie, obiecywaliśmy sobie wiele, ponieważ podobała nam się poprzednia
produkcja Allena, czyli O północy w Paryżu, gdzie reżyser wydobył cały szereg
magicznych smaczków stolicy Francji, więc spodziewaliśmy, że coś podobnego
zrobi z Rzymem. Po trzecie natomiast, chcieliśmy po prostu i zwyczajnie
przypomnieć sobie miejsca, gdzie w zeszłym roku byliśmy na wakacjach, a więc
sam Rzym!
Ponieważ film cały czas jest pokazywany w kinach i pewnie
niejeden z Was zechce go jeszcze zobaczyć, nie zdradzę jego fabuły. Swoje odczucia
zaś streszczę w kilku zdaniach.
Jeśli chodzi o ostatni z wymienionych powodów wybrania się
na film, to nasze oczekiwania zostały spełnione. Mieliśmy i Colosseum,
Vittorianę, Watykan, Zatybrze, Villę Borghese i jeszcze kilka miejsc, więc
oczywiście oglądając je poczuliśmy przyspieszone bicie serca. Jeśli jednak
chodzi o magię miasta – niestety tym razem chyba nie to było celem autora.
Zakochani w Rzymie, to tak naprawdę trzy nowele, które się ze sobą przeplatają,
ale w żadnym punkcie nie łączą. Jest kilka momentów, które wywołały u mnie
gromki śmiech, ale generalnie Allen tym razem niczym mnie nie zaskoczył.
Dialogi są typowo allenowskie, co akurat lubię, ale nie przepadam, kiedy na
filmie umiem je przewidzieć. Niemniej mocną stroną jest gra aktorów. Zarówno
pełna temperamentu prostytutka (Penelope Cruz), znający życie mentor – stary
architekt (Alec Baldwin), szary urzędnik, który niespodziewanie staje się
celebrytą, czyli człowiekiem, który słynie z tego, że jest sławny (Roberto
Benigni) jak i szereg innych, włączając w to po swojemu marudzącego samego
Woody’ego, tworzą fajne „nowojorskie” (taka moja klasyfikacja) widowisko. O ile
jednak scenariusz O północy Paryżu
był tak skonstruowany, że akcja nie mogłaby się rozegrać nigdzie indziej,
perypetie bohaterów Zakochanych w Rzymie,
mogłyby wraz ze zmianą nazwy miasta w tytule, rozegrać się praktycznie w dowolnym
miejscu na świecie. Takie bowiem problemy jak przybycie niedoświadczonych
prowincjuszy do stolicy, uwodzenie chłopaka przyjaciółki, dążenie do
popularności czy odkrywanie talentu to toposy, które tkwią w strukturze
współczesnej egzystencji człowieka w całym zglobalizowanym świecie. Żeby
poruszyć te zagadnienia Rzym nie jest niezbędny.
Z drugiej strony podobają mi się laurki, które Woody postanowił
namalować starym europejskim miastom. Po Barcelonie, Paryżu i Rzymie może czas
na Pragę, albo Kraków?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz