poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Refleksje zainspirowane wyjazdami wakacyjnymi (1), czyli o historii i sposobie przedstawiania stosunków etnicznych


Wakacyjne wycieczki zawsze rozpalają mi głowę i dają bodziec do szeregu działań typu intelektualnego, których jest niestety tak wiele, że w końcu żadne z nich nie przynosi jakiegoś trwałego rezultatu. Niemniej pozostawia jakiś ślad w korze mózgowej w postaci świadomości, że jakieś zjawisko istnieje i że warto byłoby je zgłębić, ale może kiedyś tam, podczas kolejnych wakacji, bo teraz nie ma czasu.

Nie mogę jednak powiedzieć, że zupełnie nic mi się nie udaje. Przeczytałem np. w końcu Blaszany bębenek, co w dodatku po wysłuchaniu przewodnika Nidzicy (nie, nie – nie mówił nic o Gunterze Grassie, ani o Gdańsku, ale generalnie o Prusach pod panowaniem Krzyżaków i później luterańskich Hohenzollernów), utwierdziło mnie w przekonaniu, że wszyscy żyjemy z przekleństwem myśli dziewiętnastowiecznej. Pęd do „unaukowienia”, doprecyzowania opisu zjawisk dosłownie wszelkich, doprowadził do uformowania nowoczesnych nacjonalizmów państwowo-etnicznych, które zaowocowały m.in. hitleryzmem, ale również tzw. nacjonalizmem małych narodów. Wszyscy zgodnie potępiamy nacjonalizmy wielkich mocarstw, ale często z sympatią odnosimy się do wysiłków małych narodów dążących do odrodzenia kulturalnego i uzyskania własnej niezależnej państwowości. Wszystko niby pięknie i prosto, ale bardzo często wynika z tego czyste zło.

Myślenie w kategoriach ściśle sprecyzowanych tożsamości etnicznych i narodowych być może nie było całkiem obce epokom wcześniejszym, ale pojmowane było jednak inaczej. Lojalność wobec władcy, ale też pośrednio i kraju, stanowiła prawdziwą wartość. Jan Dantyszek, wybitny polski dyplomata (tak, polski, bo służył polskiemu królowi i występował w imieniu państwa polskiego), był etnicznie rzecz ujmując Niemcem. Taki był jego pierwszy język. Jan Bażyński, znany nam z podręczników do historii ze szkoły podstawowej i liceum przywódca Związku Pruskiego, który zwrócił się do króla polskiego o opiekę i wyrwanie Prus spod panowania Krzyżaków nie był żadnym wypadku Polakiem. Był to Johannes von Bausen, Niemiec, tak samo jak mieszkańcy miast pruskich zrzeszeni w jego organizacji. Nie odczuwał jednak lojalności wobec jakiegoś państwa niemieckiego, bo takiego nie było, a więc w niczyjej mentalności nie funkcjonowało, nie odczuwał lojalności wobec cesarza „rzymskiego”, nie lubił Krzyżaków, bo jako bogacący się dzięki handlowi mieszczanin nie chciał „płacić za ochronę” rycerzom, wolał zaś poddać całe Prusy (w tym Pomorze Gdańskie) Polsce. Jestem przekonany, że nie odczuwał w tym momencie wyrzutów sumienia, że oto jako Niemiec oddaje swój kraj w ręce Polaków. Etnicznym Polakiem nie był i czuć się nie mógł, więc o co w tym wszystkim chodzi. Otóż element etniczny nie odgrywał w tym wypadku żadnej roli. Myślenie ściśle etniczno-narodowe pojawi się dopiero w XIX wieku i będzie wynikiem nie tylko przemyśleń ówczesnych filozofów, ale przede wszystkim działań politycznych ówczesnych władców Europy. Mało komu przyszłoby do głowy na siłę germanizować, rusyfikować czy polonizować mniejszości etnicznych zamieszkujących dany kraj przed XIX wiekiem. Owszem, takie procesy zachodziły, ale nie na siłę. Śląsk czy Prusy owszem, w końcu uległy germanizacji (choć jak wiemy, wcale nie do końca), ale z powodów niejako naturalnych i pokojowych. Wiemy skądinąd, że na terenie Meklemburgii jeszcze w XVII wieku żyli ludzie mówiący językiem słowiańskim, a na Pomorzu Zachodnim i Środkowym żyli potomkowie Pomorzan posługujący się językiem kaszubskim. Zanik tych dialektów był powolnym procesem przyjmowania języka dominującego w kraju (w tym wypadku Brandenburgii). Podobnie rzecz się miała z polonizacją, zwłaszcza warstw szlacheckich, na terenie Litwy, Białorusi czy Ukrainy.

Zabawnie jest czytać o zabiegach „pozyskiwania” ludzi dla swojego narodu. Trochę czasu zajęło wpojenie ludziom, którzy mówili o sobie po prostu „tutejsi”, że są Białorusinami, ponieważ mówią po białorusku, a jeszcze zabawniejsza historia to odkrycie, że w pewnych okolicach „Białorusini” mówią dialektami ukraińskimi a nie białoruskimi. Dodajmy do tego, że jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku takie terminy jak „Ukraina” czy „Ruś Biała” miały charakter jedynie geograficzny.

XIX wiek przyniósł więc myślenie w kategorii grupy językowo-etnicznej jako posiadającej prawo do stworzenia własnego państwa. Niby logiczne, ale w głowach jednych doprowadziło do zamętu (Szwajcarzy mówią przecież 4 różnymi językami, a Amerykanie, zresztą co tam Amerykanie, Szkoci mówią po angielsku!), a w głowach innych wykształciło pęd do zaprowadzenia „porządku” w stosunkach etniczno-narodowych, a w rezultacie do czystek etnicznych, pogromów, przesiedleń i tragicznych w skutkach próbach budowania państw opartych o jednolitość językowo-etniczną. W ten sposób wcześniej nie rozumowano, choć oczywiście wzbudzanie i kierowanie nienawiści jednej grupy etnicznej wobec innej było praktyką stosowaną przez władców tego świata od zarania dziejów. O ile np. Władysław Łokietek zbudował m.in. swój wizerunek na stłumieniu buntu mieszczan krakowskich, którzy woleli Wacława III, któremu to nadał charakter językowo-etniczny (pamiętamy, że mordowano tych, którzy nie potrafili prawidłowo wymówić słów „soczewica, koło, miele, młyn”), to zarówno jego przodkowie jak i kuzyni nie mieli problemów z akceptacją niemieckości. Nawiązywanie do tradycji „piastowskiej”, a więc do tradycji dynastii, którą się podaje za wzorcowo i rdzennie polską, nie do końca wytrzymuje weryfikację w świetle faktów.

Wracając do Gdańska i przy okazji Łokietka. Do szeregu nieporozumień i przekłamań historii przyczyniła się oczywiście II wojna światowa i zdecydowanie negatywna rola w niej hitlerowskich Niemiec. Historycy i literaci chyba za swój obowiązek uważali wykazanie, że Niemcy byli odwiecznymi wrogami Polaków i że bez żadnych przerw przez całe tysiąclecie sąsiedztwa stosunki mieliśmy albo napięte, albo otwarcie wrogie. Komuniści zupełnie świadomie, jak się zdaje, przyjęli endecką siatkę pojęciową za kanwę swojej narracji historycznej.

Być może pamiętamy szkolną lekcję o tym, jak to zdradziecko Krzyżacy zabrali nam Gdańsk. Kto na dodatek pamięta seryjny spektakl telewizyjny „Gniewko, syn rybaka” (z Markiem Perepeczko w roli Gniewka), czy późniejszą ekranizację tej samej historii pod tytułem „Znak orła”, ten bierze za pewnik taką oto wykładnię wydarzeń, że Brandenburczycy napadli na Gdańsk dzielnie broniony przez starostę Boguszę, który za radą dominikanów (w domyśle niemieckojęzycznych zakonników) wezwał na pomoc Krzyżaków. Ci Brandenburczyków przepędzili, ale za to sami zajęli gród i rządzili nim aż do wojny trzynastoletniej. Zająwszy Gdańsk na dodatek dokonali rzezi mieszkańców. Co czułem jako dziecko czytając o tych wydarzeniach? Oczywiście wielkie oburzenie na Niemców, którzy mordowali niewinną polską, no względnie pomorską (kaszubską) ludność. Tymczasem mieszczanie Gdańska długo przed zakusami niemieckojęzycznych Brandenburczyków czy zajęciem przez niemieckojęzycznych Krzyżaków, sami byli w zdecydowanej większości niemieckojęzyczni (tak samo było zresztą z Krakowem czy Poznaniem), gdyż zarówno książęta pomorscy jaki i piastowscy bardzo chętnie i masowo niemieckich osadników do swoich świeżo lokowanych miast sprowadzali.

Sędzia Bogusza, jako namiestnik Władysława Łokietka, wcale nie był w Gdańsku tak mile widziany. Mieszczanie nie chcieli zwierzchności brandenburskiej, ale nie chcieli też łokietkowej. Krzyżaków do miasta wpuścić nie chcieli nie dlatego, że byli Polakami obawiającymi się Niemców, ale dlatego, że Krzyżacy przybywali jako sojusznicy Łokietka. Ponieważ Bogusza, oddawszy Krzyżakom połowę grodu (nie miasta), postanowił zmienić warunki umowy, został przez nich pojmany. Jego ludzie, próbując go odbić, de facto zerwali sojusz. Bogusza się poddał, po czym został wypuszczony wraz ze swoimi ludźmi. Jedyni „prawdziwi Polacy” wyszli więc wolno, zaś niemieckojęzyczni Krzyżacy dokonali rzezi niemieckojęzycznych gdańszczan. Sytuacja teoretycznie dość skomplikowana, jak na rozumowanie na bazie podziałów etnicznych, ale dla kogoś, kto włoży nieco wysiłku w jej zrozumienie, wcale nie tak bardzo. Tego wysiłku nie chcemy jednak wkładać, ponieważ o wiele łatwiej jest nam przedstawić czarno-biały scenariusz z wyraźnym podziałem na dobrych i złych, a żeby było jeszcze łatwiej, nadajmy dobru i złu narodowość. Polacy to ci zawsze dobrzy, a Niemcy to ci zawsze źli i wszystko jasne…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz