Wakacyjne wycieczki zawsze rozpalają mi głowę i dają bodziec
do szeregu działań typu intelektualnego, których jest niestety tak wiele, że w
końcu żadne z nich nie przynosi jakiegoś trwałego rezultatu. Niemniej
pozostawia jakiś ślad w korze mózgowej w postaci świadomości, że jakieś
zjawisko istnieje i że warto byłoby je zgłębić, ale może kiedyś tam, podczas
kolejnych wakacji, bo teraz nie ma czasu.
Nie mogę jednak powiedzieć, że zupełnie nic mi się nie
udaje. Przeczytałem np. w końcu Blaszany
bębenek, co w dodatku po wysłuchaniu przewodnika Nidzicy (nie, nie – nie
mówił nic o Gunterze Grassie, ani o Gdańsku, ale generalnie o Prusach pod
panowaniem Krzyżaków i później luterańskich Hohenzollernów), utwierdziło mnie w
przekonaniu, że wszyscy żyjemy z przekleństwem myśli dziewiętnastowiecznej. Pęd
do „unaukowienia”, doprecyzowania opisu zjawisk dosłownie wszelkich,
doprowadził do uformowania nowoczesnych nacjonalizmów państwowo-etnicznych,
które zaowocowały m.in. hitleryzmem, ale również tzw. nacjonalizmem małych
narodów. Wszyscy zgodnie potępiamy nacjonalizmy wielkich mocarstw, ale często z
sympatią odnosimy się do wysiłków małych narodów dążących do odrodzenia
kulturalnego i uzyskania własnej niezależnej państwowości. Wszystko niby
pięknie i prosto, ale bardzo często wynika z tego czyste zło.
Myślenie w kategoriach ściśle sprecyzowanych tożsamości
etnicznych i narodowych być może nie było całkiem obce epokom wcześniejszym,
ale pojmowane było jednak inaczej. Lojalność wobec władcy, ale też pośrednio i
kraju, stanowiła prawdziwą wartość. Jan Dantyszek, wybitny polski dyplomata
(tak, polski, bo służył polskiemu królowi i występował w imieniu państwa
polskiego), był etnicznie rzecz ujmując Niemcem. Taki był jego pierwszy język. Jan
Bażyński, znany nam z podręczników do historii ze szkoły podstawowej i liceum
przywódca Związku Pruskiego, który zwrócił się do króla polskiego o opiekę i
wyrwanie Prus spod panowania Krzyżaków nie był żadnym wypadku Polakiem. Był to
Johannes von Bausen, Niemiec, tak samo jak mieszkańcy miast pruskich zrzeszeni
w jego organizacji. Nie odczuwał jednak lojalności wobec jakiegoś państwa
niemieckiego, bo takiego nie było, a więc w niczyjej mentalności nie
funkcjonowało, nie odczuwał lojalności wobec cesarza „rzymskiego”, nie lubił
Krzyżaków, bo jako bogacący się dzięki handlowi mieszczanin nie chciał „płacić
za ochronę” rycerzom, wolał zaś poddać całe Prusy (w tym Pomorze Gdańskie)
Polsce. Jestem przekonany, że nie odczuwał w tym momencie wyrzutów sumienia, że
oto jako Niemiec oddaje swój kraj w ręce Polaków. Etnicznym Polakiem nie był i
czuć się nie mógł, więc o co w tym wszystkim chodzi. Otóż element etniczny nie
odgrywał w tym wypadku żadnej roli. Myślenie ściśle etniczno-narodowe pojawi
się dopiero w XIX wieku i będzie wynikiem nie tylko przemyśleń ówczesnych
filozofów, ale przede wszystkim działań politycznych ówczesnych władców Europy.
Mało komu przyszłoby do głowy na siłę germanizować, rusyfikować czy polonizować
mniejszości etnicznych zamieszkujących dany kraj przed XIX wiekiem. Owszem, takie
procesy zachodziły, ale nie na siłę. Śląsk czy Prusy owszem, w końcu uległy
germanizacji (choć jak wiemy, wcale nie do końca), ale z powodów niejako
naturalnych i pokojowych. Wiemy skądinąd, że na terenie Meklemburgii jeszcze w
XVII wieku żyli ludzie mówiący językiem słowiańskim, a na Pomorzu Zachodnim i
Środkowym żyli potomkowie Pomorzan posługujący się językiem kaszubskim. Zanik
tych dialektów był powolnym procesem przyjmowania języka dominującego w kraju
(w tym wypadku Brandenburgii). Podobnie rzecz się miała z polonizacją,
zwłaszcza warstw szlacheckich, na terenie Litwy, Białorusi czy Ukrainy.
Zabawnie jest czytać o zabiegach „pozyskiwania” ludzi dla
swojego narodu. Trochę czasu zajęło wpojenie ludziom, którzy mówili o sobie po
prostu „tutejsi”, że są Białorusinami, ponieważ mówią po białorusku, a jeszcze
zabawniejsza historia to odkrycie, że w pewnych okolicach „Białorusini” mówią
dialektami ukraińskimi a nie białoruskimi. Dodajmy do tego, że jeszcze w
pierwszej połowie XIX wieku takie terminy jak „Ukraina” czy „Ruś Biała” miały
charakter jedynie geograficzny.
XIX wiek przyniósł więc myślenie w kategorii grupy
językowo-etnicznej jako posiadającej prawo do stworzenia własnego państwa. Niby
logiczne, ale w głowach jednych doprowadziło do zamętu (Szwajcarzy mówią
przecież 4 różnymi językami, a Amerykanie, zresztą co tam Amerykanie, Szkoci
mówią po angielsku!), a w głowach innych wykształciło pęd do zaprowadzenia
„porządku” w stosunkach etniczno-narodowych, a w rezultacie do czystek
etnicznych, pogromów, przesiedleń i tragicznych w skutkach próbach budowania
państw opartych o jednolitość językowo-etniczną. W ten sposób wcześniej nie
rozumowano, choć oczywiście wzbudzanie i kierowanie nienawiści jednej grupy
etnicznej wobec innej było praktyką stosowaną przez władców tego świata od
zarania dziejów. O ile np. Władysław Łokietek zbudował m.in. swój wizerunek na
stłumieniu buntu mieszczan krakowskich, którzy woleli Wacława III, któremu to
nadał charakter językowo-etniczny (pamiętamy, że mordowano tych, którzy nie
potrafili prawidłowo wymówić słów „soczewica, koło, miele, młyn”), to zarówno
jego przodkowie jak i kuzyni nie mieli problemów z akceptacją niemieckości.
Nawiązywanie do tradycji „piastowskiej”, a więc do tradycji dynastii, którą się
podaje za wzorcowo i rdzennie polską, nie do końca wytrzymuje weryfikację w
świetle faktów.
Wracając do Gdańska i przy okazji Łokietka. Do szeregu
nieporozumień i przekłamań historii przyczyniła się oczywiście II wojna
światowa i zdecydowanie negatywna rola w niej hitlerowskich Niemiec. Historycy
i literaci chyba za swój obowiązek uważali wykazanie, że Niemcy byli
odwiecznymi wrogami Polaków i że bez żadnych przerw przez całe tysiąclecie sąsiedztwa
stosunki mieliśmy albo napięte, albo otwarcie wrogie. Komuniści zupełnie
świadomie, jak się zdaje, przyjęli endecką siatkę pojęciową za kanwę swojej
narracji historycznej.
Być może pamiętamy szkolną lekcję o tym, jak to zdradziecko
Krzyżacy zabrali nam Gdańsk. Kto na dodatek pamięta seryjny spektakl
telewizyjny „Gniewko, syn rybaka” (z Markiem Perepeczko w roli Gniewka), czy
późniejszą ekranizację tej samej historii pod tytułem „Znak orła”, ten bierze
za pewnik taką oto wykładnię wydarzeń, że Brandenburczycy napadli na Gdańsk
dzielnie broniony przez starostę Boguszę, który za radą dominikanów (w domyśle
niemieckojęzycznych zakonników) wezwał na pomoc Krzyżaków. Ci Brandenburczyków
przepędzili, ale za to sami zajęli gród i rządzili nim aż do wojny trzynastoletniej.
Zająwszy Gdańsk na dodatek dokonali rzezi mieszkańców. Co czułem jako dziecko
czytając o tych wydarzeniach? Oczywiście wielkie oburzenie na Niemców, którzy
mordowali niewinną polską, no względnie pomorską (kaszubską) ludność. Tymczasem
mieszczanie Gdańska długo przed zakusami niemieckojęzycznych Brandenburczyków
czy zajęciem przez niemieckojęzycznych Krzyżaków, sami byli w zdecydowanej
większości niemieckojęzyczni (tak samo było zresztą z Krakowem czy Poznaniem),
gdyż zarówno książęta pomorscy jaki i piastowscy bardzo chętnie i masowo
niemieckich osadników do swoich świeżo lokowanych miast sprowadzali.
Sędzia Bogusza, jako namiestnik Władysława Łokietka, wcale
nie był w Gdańsku tak mile widziany. Mieszczanie nie chcieli zwierzchności
brandenburskiej, ale nie chcieli też łokietkowej. Krzyżaków do miasta wpuścić
nie chcieli nie dlatego, że byli Polakami obawiającymi się Niemców, ale
dlatego, że Krzyżacy przybywali jako sojusznicy Łokietka. Ponieważ Bogusza,
oddawszy Krzyżakom połowę grodu (nie miasta), postanowił zmienić warunki umowy,
został przez nich pojmany. Jego ludzie, próbując go odbić, de facto zerwali
sojusz. Bogusza się poddał, po czym został wypuszczony wraz ze swoimi ludźmi.
Jedyni „prawdziwi Polacy” wyszli więc wolno, zaś niemieckojęzyczni Krzyżacy
dokonali rzezi niemieckojęzycznych gdańszczan. Sytuacja teoretycznie dość
skomplikowana, jak na rozumowanie na bazie podziałów etnicznych, ale dla kogoś,
kto włoży nieco wysiłku w jej zrozumienie, wcale nie tak bardzo. Tego wysiłku
nie chcemy jednak wkładać, ponieważ o wiele łatwiej jest nam przedstawić
czarno-biały scenariusz z wyraźnym podziałem na dobrych i złych, a żeby było
jeszcze łatwiej, nadajmy dobru i złu narodowość. Polacy to ci zawsze dobrzy, a
Niemcy to ci zawsze źli i wszystko jasne…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz