Łódź to miasto, w którym spędziłem pierwsze 26 lat życia,
więc długo żyłem w błogiej iluzji, że je bardzo dobrze znam. Z dużymi miastami
jest jednak tak, że ich dobre poznanie jest fizycznie niemożliwe.
Można się nauczyć odczuwać pewien klimat, co jest związane
ze specyficznymi modelami zachowania mieszkańców. Ta umiejętność dochodzi
jednak do świadomości tylko w konfrontacji z innymi typami zachowań. Tak więc,
kiedy jeszcze mieszkałem w Łodzi, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jej
mieszkańcy stanowią pewną kulturową grupę.
Można poznać sieć ulic i poruszać się swobodnie po mieście,
choć w przypadku miast dużych problem polega na tym, że nadal mogą pozostać
pewne dzielnice, gdzie nigdy w życiu się człowiek nie wybierze, bo nie będzie
miał po co.
Można w końcu naczytać się o historii i współczesnym życiu
miasta, o jego gospodarce, sytuacji politycznej, wydarzeniach artystycznych
itd., czego chodząc po ulicach można nie dostrzec.
Wszystko to zrobić można, pod warunkiem, że nie ma się w
życiu nic innego do roboty, tylko dogłębnie poznawać własne miasto. Do Łodzi
sentyment mam ogromny, trochę o niej poczytałem, trochę sam zaobserwowałem, ale
nadal istnieją ogromne obszary, zarówno w sensie dosłownym, jak i
metaforycznym, które pozostają dla mnie terra
incognita.
Myślę, że na dodatek wszyscy znamy to uczucie, kiedy
patrzymy na rzeczy, które wydaje nam się, że dobrze znamy, bo widzieliśmy je
setki razy, i odnosimy wrażenie, że je na nowo odkrywamy. Tak właśnie było
podczas mojego spaceru po Piotrkowskiej 16 sierpnia.
Podjechaliśmy z żoną tramwajem do „Centralu”, zajrzeliśmy do
namiotu z tanią książką (takiego samego, jakie można spotkać w miejscowościach
turystycznych nad morzem), a potem ruszyliśmy w kierunku Placu Wolności.
Bardzo mnie cieszy, że secesyjnym kamienicom Piotrkowskiej
ostatnimi laty nie poskąpiono tynku i farby, ponieważ są wspaniałe i zasługują
na podziw. W ciągu kilku pierwszych minut zacząłem robić zdjęcia każdej z nich,
ale po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że w ten sposób, do Placu Wolności
nie dojdziemy przed nocą, w związku z czym zacząłem zdejmować co któryś tam
obiekt. Ich selekcja była jednak całkowicie arbitralna i niezbyt metodyczna.
Doszedłem do wniosku, że tak w ogóle, to warto sięgnąć do jakiegoś opracowania
opisującego każdy z domów na Piotrkowskiej, bo przecież każda kamienica to z
pewnością kawał historii miasta.
Euforia spowodowana spacerem po baśniowej Piotrkowskiej, na
której zjedliśmy pyszne lody i wypiliśmy równie pysznego drinka (choć nie w
„Pijalni wódki i piwa”, którą mijaliśmy, a która to nazwa wprawiła mnie w
zdumienie i dobry humor, gdyż słowo „pijalnia” kojarzę raczej z pijalniami wód
mineralnych w miejscowościach uzdrowiskowych, lub z pijalniami (tylko) piwa, z
czasów komuny, które to były śmierdzącymi spelunami), wygasła niemal
natychmiast, kiedy dotarliśmy do postumentu z Tadeuszem Kościuszką.
Rozejrzawszy się dookoła i zobaczywszy odrapane mury kościoła św. Ducha (tzw.
garnizonowego), który jest znowu w remoncie (wydaje się, że ten kościół jest
odnawiany odkąd pamiętam, tylko rezultatów jakoś nie można osiągnąć), równie
zaniedbany klasycystyczny ratusz, tudzież szaro-bure bloczyska okalające Plac
Wolności od strony Bałut. Po upojeniu Piotrkowska, Plac Wolności wywołuje potwornego
kaca.
Powrót tramwajem linii „3” ulicą Zachodnią i Aleją
Kościuszki utwierdził mnie w przekonaniu, że pewnych domów nikt nigdy nie
zrewitalizuje, ponieważ od kilku lat widzę na nich ogromne napisy informujące,
że są one wystawione na sprzedaż. Chyba od tych kilku lat nie ma chętnych ani
na wynajem czy kupno poszczególnych lokali, ani całych budynków. Niedawno
któryś z moich znajomych umieścił na Facebooku rysunek satyryczny ilustrujący
istotę kapitalizmu – po jednej stronie są rzesze bezdomnych, a po drugiej puste
budynki (peopleless houses). Nie chcę się w tym miejscu wypowiadać na temat
polityki obecnej ekipy rządzącej Łodzią, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że
ludzie ci podejmują szereg błędnych decyzji spowodowanych błędnymi założeniami
doktrynalnymi. Owszem, być może wielu działaczy rządzącej partii to na dodatek
cyniczni cwaniacy, ale w to nie wnikam. Wystarczy bowiem analiza polityki
prowadzonej otwarcie, żeby dojść do wniosku, że w ten sposób w przeciągu połowy
stulecia Łódź może stać się miastem-widmem.
Następnego dnia (piątek, 17 sierpnia) postanowiliśmy
odwiedzić miejsce, gdzie, można rzec, zaczęła się kariera miasteczka nad Łódką,
które miało się przekształcić w centrum przemysłu włókienniczego Polski, a
mianowicie Białą Fabrykę Ludwiga Geyera (NB, on sam najczęściej używał
francuskiej wersji swojego imienia – Louis). Już na początku lat 90. ubiegłego
stulecia, kiedy zatrudniłem się przy obsłudze wielkiej imprezy artystycznej „Konstrukcja
w procesie”, Białą Fabrykę przekształcono w Muzeum Włókiennictwa. Wtedy też
byłem w niej pierwszy i, do opisywanego dnia, jedyny raz, ponieważ w jej
budynku artyści z całego świata prezentowali swoje instalacje.
Pierwsza rzecz, jaka mnie zaskoczyła, to brak wejścia od
Piotrkowskiej. Zrobiłem zdjęcie tablicy upamiętniającej zamordowanie dwóch
łódzkich przemysłowców, Roberta Geyera i Guido Johna przez Gestapo (12 grudnia
1939 r.). Śmierć tych dwóch przedsiębiorców o niezaprzeczalnie niemieckich
korzeniach i ich świadomości z rąk niemieckich służb do dziś stanowi jedną z
zagadek historii. Na ich pogrzebie pojawiły się setki polskich robotników z ich
fabryk.
Zamiast pójść w głąb ulicy Milionowej, gdzie, jak
informowała tabliczka, znajdowało się wejście do Muzeum, obeszliśmy Białą
Fabrykę od strony stawu i parku. Nagle za metalowym ogrodzeniem dostrzegłem
coś, co mnie zaskoczyło, a mianowicie kolorowe drewniane domy, kościółek, a
następnie baśniową drewnianą willę. Doszedłszy w końcu do wejścia odkryliśmy,
że na zapleczu Muzeum urządzono wspaniały skansen ukazujący życie w
dziewiętnastowiecznej Łodzi. Drewniane domki przeniesiono z różnych ulic
miasta, willę przemysłowca z Rudy Pabianickiej, kościółek z Nowosolnej (dziś w
granicach Łodzi – nigdy tam nie byłem), a drewniany urokliwy budyneczek
przystanku tramwajowego ze Zgierza.
W niektórych z domków rzemieślnicy-artyści urządzili sobie
pracownie. Można więc podziwiać pracę drukarza, a także wytwórców dzieł z
sizalu.
Ze skansenu wchodzi się na dziedziniec, na którym można
podziwiać pierwsze maszyny, w tym maszynę parową do napędu całego systemu
maszyn włókienniczych. Po wejściu do budynku kupiliśmy bilety i udali na
zwiedzanie szeregu ekspozycji w poszczególnych dawnych halach fabrycznych.
Podziwialiśmy więc ogromne tkaniny artystyczne z całej drugiej połowy XX wieku,
trójwymiarowe dzieła sztuki wykonane z tkanin i włókien, hafty, a także maszyny
włókiennicze i krosna tkackie. Obserwując ewolucję krosna, od „prymitywnego”
(celowo używam cudzysłowu, ponieważ osobiście uważam, że sam wynalazek krosna
przez kultury, których nazwy są jedynie umownymi terminami wymyślonymi przez
archeologów, to musiał być niesamowity przeskok cywilizacyjny, zaś sam pomysł
przeplatania nitek i uzyskiwania z nich tkaniny uważam za godny geniusza
wszechczasów), rósł we mnie podziw dla ludzkiego umysłu. Tym większe ogarnęło
mnie przygnębienie pomieszane ze wściekłością, kiedy sobie pomyślałem, że
okres, kiedy Łódź tętniła życiem dzięki maszynom przędzalniczymi i krosnom,
niestety już minął.
Obszedłszy wszystkie sale z wystawami, w tym niezwykle
urokliwą z historią mody od XIX wieku do lat 90. wieku XX, wyszliśmy ponownie
na teren skansenu, gdzie, mając bilet z Muzeum, mogliśmy wejść do jednego z
domów, w którym nie było współczesnego warsztatu, ale meble i sprzęty domowe z
początku XX wieku. Wnętrza ta przywitaliśmy z wielkim wzruszeniem, ponieważ
takie meble, czy sprzęty pamiętaliśmy doskonale z dzieciństwa z domów naszych
dziadków.
Pani, która wpuściła nas do „domu tkacza”, otworzyła nam
również kościółek z Nowosolnej. Nie reprezentuje on jakiegoś wyraźnego stylu,
ani nie jest zbyt imponujący. Stanowi jednak pewien ślad życia religijnego
ludności łódzkiej (dokładnie podłódzkiej) w epoce przemysłowej świetności
Łodzi. Dowiedzieliśmy się również, że za opłatą (wysoką!) w tym skansenowym
kościele można sobie zamówić ślub (udzielonego przez duchownych z niedalekiej
Katedry, za opłatą – podobno dwa razy wyższą).
Wizyta w muzeum i skansenie potrwała do wczesnego
popołudnia. Ponieważ mieliśmy plany towarzyskie na dalszą jego część,
zrezygnowaliśmy ze spaceru obok katedralnego kościoła pw. św. Stanisława Kostki
do „Centralu”, gdzie pierwotnie zamierzaliśmy dojść. Przy ewangelickim kościele
św. Mateusza wsiedliśmy w „trójkę” i wróciliśmy na Widzew-Wschód.
Te podróże tramwajem ulicą Przybyszewskiego też dostarczają pewnych
doświadczeń. Po pierwsze nachodziła mnie refleksja, że gdyby kamienice przy tej
ulicy otynkować i pomalować na kolorowo, niewiele ustępowałyby Piotrkowskiej.
Po drugie na odcinku mniej więcej od ulicy Tatrzańskiej do końca cmentarza na
Zarzewie tramwaj wlecze się tak niemiłosiernie, że miałem ochotę wysiąść i
zrobić sobie obok niego spacerek. Sytuacja ta jest prawdopodobnie spowodowana
fatalną jakością torów, ponieważ na Puszkina, gdzie tory, jak się dowiedziałem,
niedawno wymieniono na nowe, tramwaj znowu przyspiesza i jedzie przyzwoitym
tempem.
Przy obiedzie rozmawialiśmy z moim tatą o drewnianych
domkach tkaczy, które jeszcze w czasach mojego dzieciństwa stały rozsiane
między murowanymi kamienicami po całym mieście. Tata pamiętał ich oczywiście więcej.
Choć trudno uwierzyć, za mojego życia drewniane domki stały na samej
Piotrkowskiej po stronie przeciwnej do Katedry. Oczywiście trudno mówić, że
szkoda, że ich już nie ma, bo tak naprawdę to wcale nie szkoda, że przy głównej
ulicy wielkiego miasta nie stoją już relikty czasów, kiedy przemysł polegał na
pracy chałupniczej drobnych wyrobników, ale z drugiej strony świat dzieciństwa
pozostaje światem magicznym, do którego od czasu do czasu każdy chciałby
wskoczyć choćby na parę chwil.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz