Wczoraj był ostatni dzień wieńczący naszą wyprawę po "ścianie wschodniej". Co prawda w planie mamy jeszcze dwa dni podróży i zwiedzania, ale od wschodniej granicy naszego państwa zdecydowanie się oddalimy.
Wyruszyliśmy o 10.30 w kierunku Hrubieszowa. Ponieważ zwiedzanie tego miasta zaplanowaliśmy na sam koniec naszej dzisiejszej wycieczki, przejechaliśmy tylko przez nie i udaliśmy się wprost do Werbkowic, gdzie po wypiciu kawy w barze "Smakosz" (niezbyt atrakcyjne miejsce, ale pierwsze, na jakie trafiliśmy, jak się potem okazało, później minęliśmy dwie restauracje, które przynajmniej z zewnątrz wyglądały ciekawiej; niemniej kawa była nienajgorsza) udaliśmy się w kierunku drewnianego kościółka, który został zbudowany w II połowie XIX jako cerkiew prawosławna.
Werbkowice zaskoczyły nas swoim rozmiarem i charakterem. Z mapy w atlasie trudno się było domyślić, że to spora miejscowość z blokowiskiem i zakładami cukrowniczymi. Potwierdza się stara prawda, że przemysł ożywia miejsca, a w tym wypadku (odpukać) nie zamordowano miejscowej cukrowni, jak to zrobiono swego czasu z szeregiem innych. Werbkowice są więc dużą wsią o charakterze miejskim.
Wróciwszy do "centrum" przeszliśmy przez park i dotarliśmy do klasycystycznego dworu rodziny Szydłowskich, który dziś mieści Instytut Uprawy, Nawożenia i Gleboznawstwa. Po obejściu samego dworu i zabudowań dworskich zwróciłem uwagę na drzewo rosnące u węgła pałacyku. Ponieważ wyglądało jak miotełka do kurzu, z długim pniem i iglastą koroną, pomyślałem, że to musi być reprezentant jakiejś flory śródziemnomorskiej (w dziedzinie dendrologii i botaniki w ogóle jestem niestety kompletnym ignorantem). Ponieważ drzewo nie dawało mi spokoju, wszedłem do budynku, żeby o nie spytać. W końcu specjaliści od uprawy będą z pewnością wiedzieć, co u nich rośnie.
Idąc za odgłosem rozmowy dotarłem do dużego pomieszczenia biurowego, w którym dwie panie za biurkiem rozmawiały z siedzącym tyłem do wejścia mężczyzną. Na moje pytanie o drzewo panie zrobiły na poły zdziwioną a na poły bezradną minę, natomiast pan się odwrócił, i przyglądając mi się również z pewnym zdziwieniem, wyjaśnił, że jest to zwykły polski świerk, na który wszedł grzyb, więc mu obcięto dolne gałęzie. Na szczęście drzewo nie uschło i choroba nie weszła dalej, więc nadal sobie rośnie, a dzięki temu zabiegowi wygląda jak wygląda. Uprzejmie podziękowałem za informacje, po czym dogoniłem swoje kobiety, które pomaszerowały były w stronę samochodu.
Naszym następnym celem była wieś Czermno, o której już w piątej klasie podstawówki wiedziałem, że leży na miejscu Czerwienia, czyli najpotężniejszego z Grodów Czerwieńskich, o które toczyli boje pierwsi Piastowie (m.in. Bolesław Chrobry) i Rurykowicze (m.in. zajął je Jarosław Mądry).
Miejscowości są na lubelszczyźnie na ogół dobrze zaznaczone, ale trafiłem na kilka miejsc, gdzie pojawiła się tablica oznaczająca teren zabudowany, natomiast brakowały tablicy z nazwą miejscowości. Tak właśnie było z Czermnem. Wyjechawszy zza zakrętu zobaczyłem po prawej zabudowania jednego gospodarstwa, zaś nieco wcześniej tablicę przy polnej drodze odchodzącej na lewo od szosy. Nie była to jednak tablica służb drogowych, ale raczej związanych z propagowaniem miejsc historycznych. Mimo faktu, że z daleka napis nie był zbyt wyraźny, odczytałem go jako Czerwień. Podjechaliśmy bliżej i przeczytaliśmy pełną informację. Początkowo moja żona stwierdziła, że to już chyba wszystko, co da się tutaj zobaczyć, czyli szczere pole i kilka zagród na końcu polnej drogi, której perspektywa rozciągała się przed nami. Ja jednak pamiętałem z jakiegoś podręcznika, że musi tu gdzieś być wzniesienie. Ruszyliśmy w stronę zabudowań (jakieś 5 gospodarstw). Minęliśmy je, zaś przy ostatnim z nich stała czerwona tabliczka informująca, że tutaj stal gród Czerwień i jest to miejsce pod opieką archeologiczną itp. Tym razem ja pomyślałem, że grodzisko stało tam, gdzie po lewej stronie żwirowej drogi stały zabudowania ostatniego z gospodarstw. Zaryzykowałem jednak i podjechałem nieco dalej, gdzie polna już droga (taka z dwiema koleinami i pasem trawy pośrodku) rozwidlała się. Zatrzymałem samochód i po prawej dostrzegłem charakterystyczne wzniesienie. Na lewo od niego w oddali bieliła się mała tabliczka na patyku. Początkowo byliśmy sceptyczni co do jej treści, ale kiedy jednak do niej podeszliśmy, okazało się, że jest to stara informacja o punkcie badań archeologicznych, zaś wzniesienie, na które się wdrapaliśmy, to pozostałości wałów obronnych grodu, po którym nie ma już żadnych innych śladów. Kolejny przykład ironii historii, która pokazuje, że duma i potęga gospodarcza czy polityczna nie są wcale trwałe.
Dopiero wyjechawszy na asfaltową szosę i kierując się w stronę Tyszowiec trafiliśmy na tabliczkę z nazwą Czermno i kolejne kilka zabudowań.
Tyszowce to miejsce, gdzie w grudniu 1655 roku podpisano akt słynnej konfederacji, w której to polska szlachta doszła do opamiętania i zwróciła się przeciwko królowi szwedzkiemu Karolowi Gustawowi oraz udzieliła wsparcia legalnemu, choć powszechnie znienawidzonemu władcy, staremu intrygantowi Janowi Kazimierzowi. Ponieważ w żadnym przewodniku nie znalazłem ani jednego obiektu wartego zobaczenia w tej miejscowości, przejechaliśmy przez nią tylko i mijając kolejne wsie trafiliśmy wreszcie do miejsca, które w ogóle natchnęło mnie myślą o wyprawie wzdłuż "ściany wschodniej". Obejrzawszy jakiś rok temu film dokumentalny na temat odkrycia potężnej osady Gotów w Masłomęczu, zapałałem chęcią odwiedzenia tego miejsca. I teraz moje marzenie się spełniło. Ośrodek "gocki" znajduje się przy samej głównej szosie, tylko trzeba skręcić w asfaltową drogę w prawo (jadąc od Tyszowiec, od Hrubieszowa w lewo). Oznakowanie nie jest najgorsze, ale jeśli ktoś się nie orientuje, czego szuka, mógłby ulec złudzeniu, że "Gotania" to nazwa jakiejś firmy reklamującej się przy drodze. Tymczasem jest to przedsięwzięcie poświęcone właśnie Gotom - http://www.gotania.pl/ .
Nie byliśmy jednak pewni, czy niewielki ogrodzony teren u zbiegu dróg to właśnie to miejsce, którego szukamy i czy mamy prawo na niego wjechać. Skręciwszy więc w tę boczną drogę zatrzymaliśmy się nieco za bramą wjazdową, żeby wysiąść i zasięgnąć informacji. Nie zdążyłem otworzyć drzwi, kiedy podszedł do naszego samochodu młody mężczyzna serdecznie nas zapraszając do zaparkowania na terenie ośrodka. Jak się okazało, pani rozmawiająca z dwoma innymi mężczyznami była sołtysem Masłomęcza. Ona też zaraz zatelefonowała do pani, która miała nas oprowadzić i opowiedzieć o Gotach oraz o całym przedsięwzięciu. Kiedy profesor Andrzej Kokowski z UMCS w szeregu lat pracy w Masłomęczu zaproponował mieszkańcom wsi zdyskontowanie odkrycia i podjęcie przedsięwzięcia nakierowanego na popularyzację wiedzy o Gotach i ich życiu w Masłomęczu, pani Krystyna i jej mąż okazali się pierwszymi entuzjastami projektu.
Pani Krystyna Kraj okazała się wulkanem energii i wielką pasjonatką. Słuchając jej opowieści spędziliśmy w Masłomęczu jakieś dwie godziny, ale czas nam się w ogóle nie dłużył. Na dodatek pani Krystyna opowiada zupełnie za darmo! Masomęczanie biorący udział w projekcie nauczyli się lepić i wypalać garnki, opanowali sztukę tkania metodami starożytnymi (Goci w Masłomęczu to II-IV wiek naszej ery), wyrobu kościanych igieł, szklanych paciorków tudzież wyrobu fibul (starożytnych ozdobnych agrafek). Myślę, że innym kraju już dawno cała wieś dobrze by na tych Gotach żyła, powstałby park rozrywki, muzeum, kilka restauracji i hoteli. W Masłomęczu jest na razie pomysł na zbudowanie skansenu gockiego, tudzież udostępnieniu jakiegoś odcinka wykopalisk. Są bogaci sponsorzy ze Szwajcarii. Niemniej jest całe mnóstwo przeszkód natury biurokratyczno-prawnej (np. sprawa odrolnienia ziemi), o które rozbija się entuzjazm tych nielicznych pasjonatów z wizją. Co więcej, władze Hrubieszowa chciały położyć ręce na szwajcarskich funduszach i zbudować coś bliżej tego gminnego miasta. Jak to zwykle u nas - same problemy tam, gdzie można byłoby organizować wspaniałe imprezy i zarabiać duże pieniądze.
Pożegnawszy się z panią Krystyną, ruszyliśmy do ostatniego punktu naszej wycieczki, a mianowicie Hrubieszowa, którego centrum leży na wyspie utworzonej przez rzekę Huczwę i kanał od niej odchodzący. Hrubieszów naprawdę pozytywnie mnie zaskoczył. Ponieważ byliśmy już naprawdę głodni, najpierw udaliśmy się do restauracji Colltura w celu spożycia obiadu. Następnie ruszyliśmy na ulicę 3 Maja, wokół której skupiają się wszystkie obiekty warte obejrzenia (oprócz dawnej cerkwi unickiej i cmentarza żydowskiego). Najpierw zobaczyliśmy z zewnątrz bialy kościół podominikański (niestety był zamknięty) i jego dzwonnicę. Zaraz po drugiej stronie ulicy znajduje się cerkiew prawosławna zbudowana przez władze carskie w II poł. XIX wieku w celu pokazania kto tu rządzi - stąd jest to budowla naprawdę imponująca, jakiej nie widziałem nawet na białostocczyźnie. Udało nam się nawet wejść do środka. Jest to bowiem cerkiew czynna, co nie jest takie oczywiste na tych terenach, zaś technicy pod nadzorem duchownego (jak się domyśliłem po tuszy i brodzie) przeprowadzali jakieś pomiary.
Następnie obfotografowaliśmy budynek plebanii, w której urodził się Aleksander Głowacki, czyli wielki polski pisarz Bolesław Prus, po czym doszliśmy do parku z pomnikiem Bolesława Prusa, kamieniem z tablicą informującą o życiu w Hrubieszowie Bolesława Leśmiana, oraz monumentalny dąb poświęcony Janowi III Sobieskiemu.
Po przeciwnej stronie bieli się dworek du Chateau, którego centralna część została zbudowana w 1791 roku, ale który swoją nazwę zawdzięcza późniejszemu właścicielowi - oficerowi napoleońskiemu, który postanowił się w Hrubieszowie osiedlić. Muzeum, które się w nim mieści było już niestety zamknięte.
Dalej zobaczyliśmy dworek Kisewetterów, duży budynek, ale niestety robiący wrażenie nieco zaniedbanego, oraz po drugiej stronie ulicy kamienicę Golakowskich, w której w latach 30. ubiegłego stulecia mieszkał major Dobrzański, czyli słynny "Hubal".
Wróciwszy do centrum udaliśmy się na skarpę nad rzeką Huczwą, na której wzosi się obecnie kościół rzymsko-katolicki, który pierwotnie był cerkwią greko-katolicką (przez pewien czas, pod presją władz rosyjskich też prawosławną).
Syci wrażeń poszliśmy już do samochodu, by przez Dubienkę i Dorohusk, których topografia z pewnością utrwaliła się w mojej świadomości, pojechać na naszą kwaterę w Woli Uhruskiej.
Dzisiaj odbijamy od ściany wschodniej i ruszamy najpierw na Zamość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz