wtorek, 14 sierpnia 2012

Refleksje zainspirowane wyjazdami wakacyjnymi (2), czyli o historii i sposobie przedstawiania stosunków etnicznych


Ponieważ o 13.03, 15.03 i o 17.03 na Długim Targu otwiera się „okienko” jednej z kamienic ukazując postać blond piękności, postanowiłem przypomnieć sobie film, który oglądałem w dzieciństwie, nakręcony na podstawie dziewiętnastowiecznej powieści Jadwigi Łuszczewskiej (Deotymy), „Panienka z okienka”.

Nie ma się co oszukiwać, jest to w jakimś sensie ramota – zdjęcia robione w studio, flota królewska czy panorama Gdańska to makiety, choć aktorzy świetni, m.in. młodziutki Janusz Gajos (jeszcze przed Jankiem z „Czterech pancernych i psa”), Pola Raksa, czy wspaniały Andrzej Szczepkowski w roli Heweliusza. Jako nostalgiczna podróż w krainę dzieciństwa obejrzenie tego filmu jest przeżyciem miłym, ale jako kino familijne (czyli oglądane wraz z przedstawicielami młodszego pokolenia) już dość ryzykowne.

Film z 1964 roku, choć dotyczący historii sprzed 300 lat, musiał mieć jakieś przesłanie polityczne, a polegało ono na tym, że oto niemiecka część mieszczaństwa reprezentowana przez nieprzyjemnego jubilera Szulca była nieprzychylnie usposobiona wobec polskiej floty kaperskiej wpływającej do portu w Gdańsku. Admirał Seton (postać fikcyjna) musi robić groźną minę i pytać równie groźnym tonem dlaczegóż to polski Gdańsk robi problemy z wpłynięciem do jego portu polskiej floty. Niby wszystko się zgadza, bo Gdańsk znajdował się w granicach Rzeczypospolitej, a flota również została zorganizowana przez króla Władysława IV (niestety nie na długo, bo przecież jak to często u nas, zabrakło pieniędzy na jej utrzymanie), ale jeżeli taka rozmowa w ogóle miała miejsce, prawdopodobnie odbyłaby się po niemiecku lub holendersku, ponieważ zarówno mieszczanie gdańscy jak i oficerowie owej floty wywodzili się z tych narodowości. Pierwszy oficer będący polskim szlachcicem z głębi kraju oczywiście mógł się zdarzyć, ale w parze z drugim oficerem pochodzącym z Podola, to już chyba przesada. Zawód marynarza, a zwłaszcza oficera na statku, wymagał jednak morskiego doświadczenia. Heweliusz, słynny i zasłużony dla nauki astronom, był gdańszczaninem lojalnym wobec królów polskich, ale również niemieckojęzycznym.

Jeżeli więc próbowano nam, jako dzieciom wychowywanym w PRLu wpoić przekonanie, że w XVII wieku Gdańsk był polski na takiej samej zasadzie, na jakiej jest dzisiaj, to popełniano straszne nadużycie, posługując się zupełnie ahistorycznym pojmowaniem dziejów. I znowu wszystkiemu winien jest wiek XIX i myśl nacjonalistyczna (francuska, niemiecka, rosyjska, ale i polska, czeska i in.) i jej apogeum w postaci niemieckiego nazizmu.

Żeby pewne zjawiska zrozumieć, musimy sięgnąć do starożytności. Dla starożytnego Greka, ale również Rzymianina, podstawową jednostką polityczną było miasto, a nie jakieś szeroko rozumiane państwo. Obywatelem było się Antiochii, a nie jakiejś „Seleucji” (gdyby taka nazwa istniała), Aleksandrii, a nie Egiptu. To, że jakiś władca potrafił rozciągnąć swoją kontrolę nad olbrzymimi obszarami obejmującym szereg zróżnicowanych kulturowo, językowo i religijnie miast i wsi, nie oznaczało, że w świadomości mieszkańców tego tworu wytworzyła się zaraz jakaś tożsamość ogólnopaństwowa. Autonomia miast to zasada, która przetrwała również przez średniowiecze, a szereg jej pozostałości można było zaobserwować jeszcze w XIX wieku. Owszem, w średniowieczu tworzy się świadomość Korony (np. Korony francuskiej, czeskiej czy polskiej) jako państwa, niejako niezależna od konkretnej osoby danego króla (ten się zmieniał, a Korona trwała). W Polsce dość wcześnie używa się również łacińskiego terminu res publica (rzeczpospolita, rzecz wspólna), co wcale nie musiało oznaczać republikańskiej formy rządów (używa go m.in. Janko z Czarnkowa pisząc o państwie Kazimierza Wielkiego, a więc w czasach, kiedy o republikanizmie nikt w Polsce nie myślał). Oznacza to, że w co światlejszych umysłach pojęcie państwa jako dużej całości już istnieje. Niemałą pozytywną rolę odegrali tutaj przedstawiciele polskiego Kościoła katolickiego, którzy wymyślili legendę o św. Stanisławie, którego poćwiartowane części ciała rzekomo się cudownie zrosły, żeby pokazać, że tak samo zrośnie się rozbite na dzielnice państwo polskie. To jest niesamowita historia, bo przecież chciwość, lokalne ambicje i czasami po prostu ciasnota umysłowa niektórych książąt piastowskich nie rokowały zbyt wielkich nadziei na zjednoczenie kraju.

Generalnie więc w średniowieczu jakaś świadomość państwa jako obszaru pod kontrolą jednego władcy już istniała, ale państwa te nie miały tak „totalitarnego” charakteru jak dzisiejsze. Pisząc „totalitarny” nie mam na myśli ustrojów faszystowsko-komunistycznych, ale wszędobylskość państwa we wszystkich sferach życia obywateli. Król potrzebował się utrzymać, więc miał swoją domenę, czy też system królewszczyzn. Aparat państwa, czyli najważniejsi królewscy urzędnicy najczęściej byli uposażeni własną ziemią lub na żupach wielickich. Miasta natomiast, o ile nie były całkowicie prywatne, cieszyły się ogromnym zakresem samorządności. Co prawda przywileje handlowe, takie jak prawo do targów czy jarmarków, prawo składu czy celne nadawał im władca, ale w polityce wewnętrznej, a także zagranicznej ich swoboda była zadziwiająco duża. Świadczy o tym choćby potęga Hanzy, związku miast nadbałtyckich, ale wcale nie tylko, skoro w jej przedsięwzięciach brał udział również Kraków, która była tak potężna, że oprócz współpracy handlowej zbudowała potęgę polityczną i militarną, gdyż bogaci kupcy byli w stanie wystawić zaciężne armie silniejsze od tych, którymi dysponowali monarchowie (np. duńscy, którzy przegrywali z Hanzą). Stopniowo faktycznie rola Hanzy maleje w miarę wzrostu znaczenia monarchii w poszczególnych krajach europejskich. Jak pamiętamy jednak w czasach, kiedy rodził się nowoczesny absolutyzm, w Polsce pozycja króla malała. Gdańszczanie do swojej autonomii byli bardzo przywiązani i uważali ją za coś zupełnie normalnego. Przynależność etniczna mieszczan gdańskich zdaje się nie mieć nic wspólnego z polityką tego miasta wobec Polski, Szwecji czy Prus. Owszem, Stefanowi Batoremu bram nie otworzyli, ale później zdecydowanie sprzeciwili się Szwecji. W czasach saskich popierali etnicznie polskiego króla – Stanisława Leszczyńskiego. Napoleon jako pierwszy powołał twór polityczny zwany Wolnym Miastem. Jakoś nie kwapił się, by zapewnić Księstwu Warszawskiemu dostęp do morza. Po kongresie wiedeńskim Gdańsk przypada Prusom i w przeciągu kolejnych dziesięcioleci wchodzi w nowoczesny scentralizowany system państwowy. Wiek dziewiętnasty bowiem to po siedemnasto- i osiemnastowiecznym umocnieniu aparatu państwowego, kształtowanie tzw. państw narodowych, czyli takich, jak je jeszcze dzisiaj przeważnie pojmujemy. Jedyne imperium starego typu, czyli cesarstwo austriackie, też ulega centralizacji w epoce józefińskiej, zaś za Franciszka Józefa z kolei do głosu dochodzą nacjonalizmy węgierski czy czeski (ten ostatni można powiedzieć, zbudowany naprawdę jeśli nie od zera, to jednak od podstaw). Miasta zaczynają być częścią scentralizowanej administracji państwowej.

Traktat wersalski ponownie czyni Gdańsk wolnym miastem, co oznacza, że nie należy ani do Polski ani do Niemiec. Istnienie organizmu państwowego często prowadzi do wytworzenia konstruktu świadomości zwanego tożsamością narodową. Na to jednak było już nieco za późno. To był już wiek XX i ludzie doskonale wiedzieli, że są etnicznymi Niemcami, choć na terenie miasta mieszkali też ci, którzy uważali się za Polaków i Kaszubi, którzy się nie uważali ani za Niemców ani za Polaków, ponieważ byli bezpośrednimi potomkami ludu, który historycy nazwali Pomorzanami. Polska dopiero się tworzyła, a na dodatek nie wiadomo było, czy już wkrótce nie zostanie zniszczona przez bolszewików. Potem, kiedy Hitler objął władzę w Niemczech, praca jego zwolenników wśród niemieckojęzycznej ludności Gdańska zaowocowała poczuciem wielkoniemieckiej dumy. Z pewnością nie u wszystkich ono wystąpiło, a Blaszany bębenek w mądry sposób maluje obraz przedwojennej społeczności Gdańska, ale nie ma się co oszukiwać – zdecydowana większość Niemców uległa zaczadzeniu chorą ideologią nazistów.

Gdańsk powojenny to miasto polskiej ludności napływowej. To oczywiście miasto antykomunistycznego protestu z 1970 i „Solidarności” z 1980 i 1988. Jest integralną częścią polskiego systemu administracyjnego, który jest zcentralizowany. Jest również miastem niezwykle atrakcyjnym turystycznie. Osobiście uwielbiam to miasto, m.in. dlatego, że w jakiś sposób przypomina mi Amsterdam, a nawet Londyn. Polskości Gdańska nikt dzisiaj nie przeczy. Nie ma też potrzeby jej udowadniania.

Żeby jednak zrozumieć historię tego miasta, nie możemy przerzucać dzisiejszego sposobu myślenia na przeszłość, ponieważ wtedy nie pojmiemy nic. Natomiast argumenty historyczne na przynależność danych terytoriów do tego czy innego państwa, np. na podstawie stosunków etnicznych na tychże terytoriach, czy dawnej przynależności państwowej, może nas zaprowadzić na straszliwe manowce, bowiem nie ma takiego kryterium, które ustalałoby datę stanu, który należałoby przyjąć jako ten „prawidłowy”.

Unia Europejska, a zwłaszcza układ z Schengen, jest pewną szansą na przełamanie myślenia typowo nacjonalistycznego. Swobodne podróżowanie, poznawanie ludzi i nawiązywanie z nimi stosunków, to przywrócenie „naturalnego” porządku, jaki panował w średniowieczu, kiedy nie było paszportów i wiz. Niestety myślenie w kategoriach nacjonalistycznych (w sensie narodu-etnosu) ma się, jak się wydaje, w Europie nadal dobrze, a my Polacy, nie jesteśmy w tym względzie ani gorsi ani lepsi od np. Flamandów dążących do oderwania się od Walończyków. Jesteśmy może bardziej przewrażliwieni na punkcie niepodległości, czemu nie można się wcale dziwić, ponieważ kraj nasz doświadczył całkowitego rozbioru i likwidacji.

Jeśli chodzi o Gdańsk i o pomysły polskich królów na flotę wojenną, wypada tylko żałować, że inicjatywy Zygmunta Augusta, czy potem Władysława IV miały tak krótki żywot. Jak się okazuje, a wiem to z radia, którego słuchałem wraz z rodziną w samochodzie podczas naszych wakacyjnych wycieczek, obecnie również nie mamy floty wojennej (choć mamy wojennych admirałów). Nie mamy też obrony antyrakietowej, zaś zawodowi żołnierze nie pełnią w swoich jednostkach nawet służby wartowniczej, której funkcję objęły prywatne firmy ochroniarskie. Ten temat to jednak zupełnie inne zagadnienie i z dawnym Gdańskiem nie ma już nic wspólnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz