Ponieważ o 13.03, 15.03 i o 17.03 na Długim Targu otwiera
się „okienko” jednej z kamienic ukazując postać blond piękności, postanowiłem
przypomnieć sobie film, który oglądałem w dzieciństwie, nakręcony na podstawie
dziewiętnastowiecznej powieści Jadwigi Łuszczewskiej (Deotymy), „Panienka z
okienka”.
Nie ma się co oszukiwać, jest to w jakimś sensie ramota –
zdjęcia robione w studio, flota królewska czy panorama Gdańska to makiety, choć
aktorzy świetni, m.in. młodziutki Janusz Gajos (jeszcze przed Jankiem z
„Czterech pancernych i psa”), Pola Raksa, czy wspaniały Andrzej Szczepkowski w
roli Heweliusza. Jako nostalgiczna podróż w krainę dzieciństwa obejrzenie tego
filmu jest przeżyciem miłym, ale jako kino familijne (czyli oglądane wraz z
przedstawicielami młodszego pokolenia) już dość ryzykowne.
Film z 1964 roku, choć dotyczący historii sprzed 300 lat,
musiał mieć jakieś przesłanie polityczne, a polegało ono na tym, że oto
niemiecka część mieszczaństwa reprezentowana przez nieprzyjemnego jubilera
Szulca była nieprzychylnie usposobiona wobec polskiej floty kaperskiej
wpływającej do portu w Gdańsku. Admirał Seton (postać fikcyjna) musi robić
groźną minę i pytać równie groźnym tonem dlaczegóż to polski Gdańsk robi
problemy z wpłynięciem do jego portu polskiej floty. Niby wszystko się zgadza,
bo Gdańsk znajdował się w granicach Rzeczypospolitej, a flota również została
zorganizowana przez króla Władysława IV (niestety nie na długo, bo przecież jak
to często u nas, zabrakło pieniędzy na jej utrzymanie), ale jeżeli taka rozmowa
w ogóle miała miejsce, prawdopodobnie odbyłaby się po niemiecku lub holendersku,
ponieważ zarówno mieszczanie gdańscy jak i oficerowie owej floty wywodzili się
z tych narodowości. Pierwszy oficer będący polskim szlachcicem z głębi kraju
oczywiście mógł się zdarzyć, ale w parze z drugim oficerem pochodzącym z
Podola, to już chyba przesada. Zawód marynarza, a zwłaszcza oficera na statku,
wymagał jednak morskiego doświadczenia. Heweliusz, słynny i zasłużony dla nauki
astronom, był gdańszczaninem lojalnym wobec królów polskich, ale również
niemieckojęzycznym.
Jeżeli więc próbowano nam, jako dzieciom wychowywanym w PRLu
wpoić przekonanie, że w XVII wieku Gdańsk był polski na takiej samej zasadzie,
na jakiej jest dzisiaj, to popełniano straszne nadużycie, posługując się
zupełnie ahistorycznym pojmowaniem dziejów. I znowu wszystkiemu winien jest
wiek XIX i myśl nacjonalistyczna (francuska, niemiecka, rosyjska, ale i polska,
czeska i in.) i jej apogeum w postaci niemieckiego nazizmu.
Żeby pewne zjawiska zrozumieć, musimy sięgnąć do
starożytności. Dla starożytnego Greka, ale również Rzymianina, podstawową
jednostką polityczną było miasto, a nie jakieś szeroko rozumiane państwo.
Obywatelem było się Antiochii, a nie jakiejś „Seleucji” (gdyby taka nazwa
istniała), Aleksandrii, a nie Egiptu. To, że jakiś władca potrafił rozciągnąć
swoją kontrolę nad olbrzymimi obszarami obejmującym szereg zróżnicowanych
kulturowo, językowo i religijnie miast i wsi, nie oznaczało, że w świadomości
mieszkańców tego tworu wytworzyła się zaraz jakaś tożsamość ogólnopaństwowa.
Autonomia miast to zasada, która przetrwała również przez średniowiecze, a
szereg jej pozostałości można było zaobserwować jeszcze w XIX wieku. Owszem, w
średniowieczu tworzy się świadomość Korony (np. Korony francuskiej, czeskiej
czy polskiej) jako państwa, niejako niezależna od konkretnej osoby danego króla
(ten się zmieniał, a Korona trwała). W Polsce dość wcześnie używa się również
łacińskiego terminu res publica (rzeczpospolita, rzecz wspólna), co wcale nie
musiało oznaczać republikańskiej formy rządów (używa go m.in. Janko z Czarnkowa
pisząc o państwie Kazimierza Wielkiego, a więc w czasach, kiedy o
republikanizmie nikt w Polsce nie myślał). Oznacza to, że w co światlejszych
umysłach pojęcie państwa jako dużej całości już istnieje. Niemałą pozytywną
rolę odegrali tutaj przedstawiciele polskiego Kościoła katolickiego, którzy
wymyślili legendę o św. Stanisławie, którego poćwiartowane części ciała rzekomo
się cudownie zrosły, żeby pokazać, że tak samo zrośnie się rozbite na dzielnice
państwo polskie. To jest niesamowita historia, bo przecież chciwość, lokalne
ambicje i czasami po prostu ciasnota umysłowa niektórych książąt piastowskich
nie rokowały zbyt wielkich nadziei na zjednoczenie kraju.
Generalnie więc w średniowieczu jakaś świadomość państwa
jako obszaru pod kontrolą jednego władcy już istniała, ale państwa te nie miały
tak „totalitarnego” charakteru jak dzisiejsze. Pisząc „totalitarny” nie mam na
myśli ustrojów faszystowsko-komunistycznych, ale wszędobylskość państwa we
wszystkich sferach życia obywateli. Król potrzebował się utrzymać, więc miał
swoją domenę, czy też system królewszczyzn. Aparat państwa, czyli najważniejsi
królewscy urzędnicy najczęściej byli uposażeni własną ziemią lub na żupach
wielickich. Miasta natomiast, o ile nie były całkowicie prywatne, cieszyły się
ogromnym zakresem samorządności. Co prawda przywileje handlowe, takie jak prawo
do targów czy jarmarków, prawo składu czy celne nadawał im władca, ale w
polityce wewnętrznej, a także zagranicznej ich swoboda była zadziwiająco duża.
Świadczy o tym choćby potęga Hanzy, związku miast nadbałtyckich, ale wcale nie
tylko, skoro w jej przedsięwzięciach brał udział również Kraków, która była tak
potężna, że oprócz współpracy handlowej zbudowała potęgę polityczną i militarną,
gdyż bogaci kupcy byli w stanie wystawić zaciężne armie silniejsze od tych,
którymi dysponowali monarchowie (np. duńscy, którzy przegrywali z Hanzą).
Stopniowo faktycznie rola Hanzy maleje w miarę wzrostu znaczenia monarchii w
poszczególnych krajach europejskich. Jak pamiętamy jednak w czasach, kiedy
rodził się nowoczesny absolutyzm, w Polsce pozycja króla malała. Gdańszczanie
do swojej autonomii byli bardzo przywiązani i uważali ją za coś zupełnie
normalnego. Przynależność etniczna mieszczan gdańskich zdaje się nie mieć nic
wspólnego z polityką tego miasta wobec Polski, Szwecji czy Prus. Owszem,
Stefanowi Batoremu bram nie otworzyli, ale później zdecydowanie sprzeciwili się
Szwecji. W czasach saskich popierali etnicznie polskiego króla – Stanisława Leszczyńskiego.
Napoleon jako pierwszy powołał twór polityczny zwany Wolnym Miastem. Jakoś nie
kwapił się, by zapewnić Księstwu Warszawskiemu dostęp do morza. Po kongresie
wiedeńskim Gdańsk przypada Prusom i w przeciągu kolejnych dziesięcioleci
wchodzi w nowoczesny scentralizowany system państwowy. Wiek dziewiętnasty
bowiem to po siedemnasto- i osiemnastowiecznym umocnieniu aparatu państwowego,
kształtowanie tzw. państw narodowych, czyli takich, jak je jeszcze dzisiaj
przeważnie pojmujemy. Jedyne imperium starego typu, czyli cesarstwo
austriackie, też ulega centralizacji w epoce józefińskiej, zaś za Franciszka
Józefa z kolei do głosu dochodzą nacjonalizmy węgierski czy czeski (ten ostatni
można powiedzieć, zbudowany naprawdę jeśli nie od zera, to jednak od podstaw).
Miasta zaczynają być częścią scentralizowanej administracji państwowej.
Traktat wersalski ponownie czyni Gdańsk wolnym miastem, co
oznacza, że nie należy ani do Polski ani do Niemiec. Istnienie organizmu
państwowego często prowadzi do wytworzenia konstruktu świadomości zwanego
tożsamością narodową. Na to jednak było już nieco za późno. To był już wiek XX
i ludzie doskonale wiedzieli, że są etnicznymi Niemcami, choć na terenie miasta
mieszkali też ci, którzy uważali się za Polaków i Kaszubi, którzy się nie
uważali ani za Niemców ani za Polaków, ponieważ byli bezpośrednimi potomkami
ludu, który historycy nazwali Pomorzanami. Polska dopiero się tworzyła, a na
dodatek nie wiadomo było, czy już wkrótce nie zostanie zniszczona przez
bolszewików. Potem, kiedy Hitler objął władzę w Niemczech, praca jego
zwolenników wśród niemieckojęzycznej ludności Gdańska zaowocowała poczuciem
wielkoniemieckiej dumy. Z pewnością nie u wszystkich ono wystąpiło, a Blaszany bębenek w mądry sposób maluje
obraz przedwojennej społeczności Gdańska, ale nie ma się co oszukiwać –
zdecydowana większość Niemców uległa zaczadzeniu chorą ideologią nazistów.
Gdańsk powojenny to miasto polskiej ludności napływowej. To
oczywiście miasto antykomunistycznego protestu z 1970 i „Solidarności” z 1980 i
1988. Jest integralną częścią polskiego systemu administracyjnego, który jest
zcentralizowany. Jest również miastem niezwykle atrakcyjnym turystycznie.
Osobiście uwielbiam to miasto, m.in. dlatego, że w jakiś sposób przypomina mi
Amsterdam, a nawet Londyn. Polskości Gdańska nikt dzisiaj nie przeczy. Nie ma
też potrzeby jej udowadniania.
Żeby jednak zrozumieć historię tego miasta, nie możemy
przerzucać dzisiejszego sposobu myślenia na przeszłość, ponieważ wtedy nie
pojmiemy nic. Natomiast argumenty historyczne na przynależność danych
terytoriów do tego czy innego państwa, np. na podstawie stosunków etnicznych na
tychże terytoriach, czy dawnej przynależności państwowej, może nas zaprowadzić
na straszliwe manowce, bowiem nie ma takiego kryterium, które ustalałoby datę
stanu, który należałoby przyjąć jako ten „prawidłowy”.
Unia Europejska, a zwłaszcza układ z Schengen, jest pewną
szansą na przełamanie myślenia typowo nacjonalistycznego. Swobodne
podróżowanie, poznawanie ludzi i nawiązywanie z nimi stosunków, to przywrócenie
„naturalnego” porządku, jaki panował w średniowieczu, kiedy nie było paszportów
i wiz. Niestety myślenie w kategoriach nacjonalistycznych (w sensie
narodu-etnosu) ma się, jak się wydaje, w Europie nadal dobrze, a my Polacy, nie
jesteśmy w tym względzie ani gorsi ani lepsi od np. Flamandów dążących do
oderwania się od Walończyków. Jesteśmy może bardziej przewrażliwieni na punkcie
niepodległości, czemu nie można się wcale dziwić, ponieważ kraj nasz
doświadczył całkowitego rozbioru i likwidacji.
Jeśli chodzi o Gdańsk i o pomysły polskich królów na flotę
wojenną, wypada tylko żałować, że inicjatywy Zygmunta Augusta, czy potem
Władysława IV miały tak krótki żywot. Jak się okazuje, a wiem to z radia,
którego słuchałem wraz z rodziną w samochodzie podczas naszych wakacyjnych
wycieczek, obecnie również nie mamy floty wojennej (choć mamy wojennych
admirałów). Nie mamy też obrony antyrakietowej, zaś zawodowi żołnierze nie
pełnią w swoich jednostkach nawet służby wartowniczej, której funkcję objęły
prywatne firmy ochroniarskie. Ten temat to jednak zupełnie inne zagadnienie i z
dawnym Gdańskiem nie ma już nic wspólnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz