W sobotę, 18 sierpnia, pożegnaliśmy moje rodzinne miasto i
skierowaliśmy się w stronę Płocka. Z Widzewa-Wschód najlepiej nam się jedzie
przez Stryków, Głowno, Łowicz (a właściwie jego skraj), po czym, przeskoczywszy
starą trasę Warszawa-Poznań (tę, którą nadal jeździ większość samochodów,
ponieważ autostrady są zbyt drogie) kierujemy się na Kiernozię (zawsze mnie
fascynuje ta nazwa) i Sanniki.
Nigdy wcześniej nie zatrzymywaliśmy się w Sannikach, choć
bywałem tam kilkakrotnie jakieś 23 i 24 lata temu, kiedy byłem na obozie
naszego studenckiego koła epigraficznego w Kutnie a potem w Płocku. Z tamtych
czasów jednak w ogóle nie kojarzę pałacu związanego z Fryderykiem Chopinem,
który go odwiedził w 1828 roku. Jak się później dowiedziałem, nasz kompozytor
wcale nie odwiedził tego konkretnego pałacu, ale ten, który stał w jego miejscu
wcześniej. Obecny bowiem, jako wynik przebudowy starego, pochodzi albo roku
1880 lub 1910. Niesamowita sprawa, bo różne źródła podają bardzo rozbieżne
daty. Pałac w stylu willi włoskiej miał się w dwudziestoleciu międzywojennym całkiem dobrze, o czym świadczą
pocztówki z tego okresu.
Nie mogę natomiast nigdzie znaleźć historii obiektu w latach
powojennych. Strony internetowe poświęcone Sannikom i pałacowi milczą na temat
losów tego budynku w okresie PRLu. Pojawia się dopiero data 2011, czyli
początek wielkiego remontu. Być może nie pamiętałem pałacu w Sannikach z lat
80. ubiegłego stulecia, bo był zaniedbaną ruiną? Chopin był tam raz, ale
obecnie pałac szykowany jest na wielkie centrum chopinowskie – wraz z parkiem nazywa
się obecnie Zespołem Pałacowo-Parkowym im. F. Chopina w Sannikach.
Niestety remont trwa i bramy parku są zamknięte. Zrobiliśmy
więc kilka zdjęć zza ogrodzenia i ruszyliśmy dalej.
Pałac w Słubicach, przez które również przejeżdżamy, jest
chyba od kilku lat w remoncie, a poza tym znajduje się w rękach prywatnych,
więc nie wiadomo, czy turyści chcący go zobaczyć są mile widziani, więc nigdy
się tam nie zatrzymujemy. Minąwszy Dobrzyków, który dwa lata temu był dotknięty
powodzią spowodowaną wylewem Wisły, docieramy do nowego mostu w Płocku.
Kierujemy się na niego i wkrótce docieramy do naszych przyjaciół. Nasi znajomi,
którzy również jeżdżą z Łodzi do Płocka, obierają drogę przez Zgierz i Kutno,
co jest spowodowane punktem startu – najczęściej zachodnia część Łodzi. My
lubimy naszą trasę, a w przyszłości planujemy zatrzymać się po drodze w kilku
miejscowościach, ponieważ znajdują się tam obiekty godne zobaczenia.
W Płocku obowiązkowo należy się wybrać na tzw. Tumy, co
jednak pojmujemy dość szeroko. Ulica Tumska – główny deptak miasta, taka
miniaturowa Piotrkowska – kilka lat temu została przebudowana wg projektu,
który niestety nie pasuje do klimatu tego miejsca. Trochę szkoda, że wygrała
firma, która z Płockiem nie ma nic wspólnego, a i jakiejś zdolności do
historycznej empatii również nie posiada.
Ulicą Grodzką idzie się w kierunku Rynku mijając okazałe
klasycystyczne budynki, m.in. Bibliotekę Zielińskich. Jedyna barokowa kamienica
znajduje się tuż przy wylocie Grodzkiej na Rynku. Tam też znadziejmy ratusz,
fontanny i ogródki restauracyjne, w tym Browar Tumski, gdzie miła obsługa
serwuje piwo własnej produkcji, w tym typu pils, stout i pszeniczne. Mnie
osobiście bardzo smakuje.
W dalszej części spaceru przechodzimy obok kościoła farnego,
który zwiedzaliśmy w zeszłym roku, i dochodzimy do skarpy nad Wisłą, skąd
rozciąga się widok na Radziwie, czyli dzisiejszy Płock lewobrzeżny. Z góry
widać też molo, po którym również spacerowaliśmy w zeszłym roku, więc teraz
tylko kiwamy głowami dowiadując się, że pawilon na jego końcu, zaplanowany jako
restauracja, nadal stoi pusty, ponieważ żaden restaurator nie chce go wynająć.
Obowiązkowo co roku odwiedzamy płocką katedrę, która jest
zmodyfikowaną w latach późniejszych budowlą pierwotnie romańską. Jest to również
miejsce pochówku polskich piastowskich władców, Władysława Hermana (tego z
niezbyt dobrą prasą) i jego syna Bolesława Krzywoustego (którego kronikarze i
historycy uwielbiają). Muzeum Diecezjalne tym razem mijamy, ponieważ
zwiedzaliśmy je kilka lat temu i raczej nie spodziewam się zmiany ekspozycji.
Uważam, że Płock jest miastem o sporym potencjale
turystycznym. Jak w większości miast, które odwiedzaliśmy, nie jest on w pełni
wykorzystany. Całe szczęście, że w mieście funkcjonuje Petrochemia, która daje
utrzymanie jego mieszkańcom.
Oprócz tego, że Płock sam w sobie jest uroczym miejscem,
gdzie można spędzić kilka dni urlopu, jest on dość dogodną bazą wypadową do
wycieczek, np. do Sierpca czy do Torunia (miasta te odwiedziliśmy trzy lata
temu). W tym roku postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę na zamek w
Golubiu-Dobrzyniu. Droga nie jest zbyt długa (poniżej 90 km). Nie byłaby też
specjalnie uciążliwa, gdyby nie korek w Lipnie.
W samym Golubiu-Dobrzyniu droga na zamek jest oznaczona
(znajome białe drogowskazy z nazwą zabytkowego obiektu). Kierując się więc
owymi białymi „strzałkami” dojechałem do miejsca, w którym mija się po prawej
rynek i pojechałem dalej. Ujechawszy jakieś trzysta metrów pomyślałem jednak,
że za moment wyjadę z miasta, a zamek zostawię za sobą. Nie ma bowiem żadnego
znaku przy samym wjeździe na drogę na zamkowy parking. Na szczęście nie
zawiodła mnie intuicja. Przestraszywszy się, że zaraz opuszczę granice
Golubia-Dobrzynia, skręciłem w całkiem zwyczajną bramę po lewo, żeby zawrócić,
ale w momencie skrętu zobaczyłem niepozorną drogę na lewo od tejże bramy i
tabliczkę informującą, że jest to droga na zamek. Z ulgą podjechaliśmy pod
górę, żeby bez problemu zatrzymać się na parkingu z dosłownie kilkoma innymi
samochodami.
Uiściwszy opłatę parkingową ruszyliśmy w stronę kasy
biletowej, gdzie pani sprzedająca wejściówki kazała nam czym prędzej udać się
na dziedziniec zamkowy, gdzie przewodnik właśnie zaczął oprowadzać kolejną
grupę turystów. Tak też zrobiliśmy dołączając do grupy składającej się w
większości cudzoziemców (niestety nie byłem w stanie rozpoznać języka –
prawdopodobnie był to jeden z języków skandynawskich, ale równie dobrze mógł to
być jakiś dialekt niemiecki). Pani przewodnik oprowadziła nas po
pomieszczeniach zamku, który pierwotnie był siedzibą Krzyżaków, a później
polskiego starosty. Niewiele się zachowało z pierwotnego umeblowania zamku, ale
i tak robi wrażenie. Na całe szczęście golubski zamek żyje, gdyż odwiedzają go
nie tylko tacy turyści jak my, ale również ci z grubszymi portfelami, którzy
np. spędzają tam Sylwestra. Golub-Dobrzyń to również miejsce turniejów
miłośników średniowiecznej sztuki wojennej, jest więc odwiedzany przez rozmaite
grupy rekonstrukcyjne i bractwa rycerskie.
Ponieważ nieco zgłodnieliśmy, a obiad mieliśmy zjeść w
Płocku, wstąpiliśmy do zamkowej restauracji jedynie na zupę. Posiliwszy się
nieco barszczem z kołdunami (mój syn chwalił żurek), ruszyliśmy w drogę
powrotną. Częściowo z powodu niezbyt dobrego oznakowania i, jak mi się wydaje,
robót drogowych, zamiast skręcić w niepozorną uliczkę, która by nas
wyprowadziła z powrotem na szosę do Lipna, pojechałem prosto, przez co
znalazłem się na trasie na Rypin. Stwierdziłem, że zawracać nie będę, bo być
może lepiej, że unikniemy korka w Lipnie, a przy okazji będziemy podziwiać inne
widoki. Z Rypina skierowaliśmy się na Sierpc, z Sierpca na Bielsk, ale nie
dojeżdżając do tego ostatniego wskoczyliśmy na trasę do Płocka. Ta dobiega do
szosy ciechanowskiej. Z alternatywnej (nieco dłuższej) trasy powrotnej byliśmy
całkiem zadowoleni. Humor nam nieco popsuł ponad półgodzinny postój w korku
przy samym wjeździe do Płocka. Drogi (a tak przy okazji, ścieżki rowerowe
również) to jednak słaby punkt tego miasta. Dawne nie jechałem z Płocka w
kierunku Warszawy, więc nie wiem jakie postępy poczyniła rozpoczęta kilka lat
temu modernizacja tej drogi. Jeśli chodzi o wylot na Lipno czy na Ciechanów, są
to drogi te nie są może tragiczne, ale czasy swojej świetności mają dawno za
sobą.
Po obiedzie moja rodzina udała się do płockiego zoo, które
zrobiło na moich bliskich bardzo dobre wrażenie, natomiast ja oddałem się
błogiemu relaksowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz