Wszyscy bywamy producentami (w sensie, że coś wytwarzamy i
komuś sprzedajemy) i konsumentami. Generalnie nigdy nie zdarza się to
równocześnie. Przez jakąś część dnia jesteśmy ludźmi pracy i wtedy
prawdopodobnie (bo różnie z tym bywa) coś tworzymy. Coś, co byśmy chcieli, żeby
kupili konsumenci, bo dzięki ich pieniądzom my będziemy się potem cieszyć będąc
konsumentami.
Ja wiem, że dzisiaj modne jest w pewnych kręgach narzekać na
rozbuchany konsumpcjonizm, ale ja w tej całej krytyce wyczuwam sporą dozę hipokryzji,
ponieważ wszyscy uwielbiamy konsumować, jeżeli już nie wyszukane jedzenie,
ubrania czy samochody, to przynajmniej książki. O konsumpcjonizmie i o nas jako
konsumentach pisał profesor Bauman, którego obserwacje na ten temat są akurat
dość interesujące, i szkoda byłoby je zaprzepaścić z powodu niechlubnej
przeszłości autora.
Owszem, są wśród nas tacy, którzy wykształcili w sobie, a
może ktoś w nich wykształcił, umiejętność kontemplowania stanu własnego bycia i
to jest oczywiście wspaniałe. Sam czasami doświadczam chwil, najczęściej kiedy
siedzę w swojej kuchni, jest już późny wieczór i jest stosunkowo cicho,
przestaję czytać książkę i przez pięć-dziesięć minut doświadczam tego, że jest
po prostu dobrze. Oczywiście do tego stanu potrzebne jest brak dolegliwości
wskazujących na zły stan fizyczny organizmu oraz niski stopień stresu
(najczęściej spowodowanych jakąś zaległą robotą) tudzież wyrzutów sumienia. Nie
można być przejedzonym, ale głodnym też nie. Taki stan idealnej równowagi i
poczucia bezpieczeństwa.
Fajnie, ale w takim stanie przecież nie będziemy trwać
wiecznie, bo nie jesteśmy pustelnikami ani zatopionymi w medytacji mnichami
(obojętnie jakiego wyznania), tylko ludźmi cywilizacji zachodniej, w której,
żeby żyć, trzeba produkować i skłaniać innych by konsumowali to, co
wyprodukujemy. Ci, którzy tego nie robią, tylko przejadają resztki magnackiej
fortuny, ale ci, którzy żadnej fortuny nie mają, ale też nic nie produkują, nie
cieszą się naszym poważaniem. Kiedy widzimy bezdomnego zbierającego puste
butelki, albo proszącego nas o złotówkę na bułkę, lub tanie wino, raczej nie
myślimy, że oto spotkaliśmy kogoś, kto się oparł przytłaczającemu nas zewsząd
konsumpcjonizmowi. O tych pierwszych mówimy „klasa próżniacza” (w Polsce w
wersji szczątkowej), a o tych drugich – lenie, nieroby i nieudacznicy. Jeżeli
więc ktoś narzeka na konsumpcjonizm, niech spróbuje samemu przeżyć bez
konsumpcji, a jeszcze lepiej niech przestanie cokolwiek produkować (tzn. niech
przestanie pracować) i nakłaniać innych do konsumpcji swoich produktów. Nie da
się i jest to raczej naturalne. To konsumpcja napędza cywilizację. Wśród ludów,
które jej nie uległy, mężczyźni całe dnie poświęcają na pogawędki na tematy
niezobowiązujące, zaś kobiety tyrają na jałowych polach z poczucia obowiązku
wykarmienia rodziny.
Kiedy między producentami a konsumentami istnieje jakaś
równowaga, nie jest źle. Starsi Polacy (bo nie wiem jak młodsi) pewnie
pamiętają wierszyk Juliana Tuwima:
Murarz domy buduje,
Krawiec szyje ubrania,
Ale gdzieżby co uszył, gdyby nie miał mieszkania.
A i murarz by przecie na robotę nie ruszył,
Gdyby krawiec mu spodni i fartucha nie uszył
(cyt. z pamięci, więc może nieco inna interpunkcja – tak,
trochę się popisuję, znam ten wierszyk cały na pamięć)
Z czasów komuny pamiętamy, że był to tzw. rynek producenta.
Można było kupić to, co producent wyprodukował, a jak nie było tego, czego
sobie życzył konsument, tym gorzej dla konsumenta. To dlatego, kto się w
ostatnich latach komuny, i jeszcze w pierwszych po, wziął za jakiś biznes, mógł
być prawie pewien sukcesu, ponieważ konsument był dosłownie wygłodniały
wszystkiego. Wystarczyło mu tylko coś podsunąć. Potem, na szczęście chyba,
sytuacja się nieco zmieniła i staliśmy się bardziej wybredni, bo też pojawił się
wybór. Co prawda podręcznikowe działania rynku osobiście zaobserwowałem tylko w
branży komputerowej, gdzie faktycznie sprzęt gwałtownie taniał co dwa lata, a
potem nawet i co rok (w miarę pojawiania się nowszych produktów), ale i tak
nasz rynek przekształcił się w rynek konsumenta.
O tym, że każdy „Człowiek Pracy”, w imieniu którego działają
politycy lewicowi, po pracy przekształca się w konsumenta świadomego swojej
„władzy” pisał ostatnio Janusz Korwin-Mikke i tu akurat się z nim zgadzam.
Problem polega jednak na tym, że sytuacja staje się dość
nieciekawa, kiedy jest więcej pisarzy niż czytelników, więcej mleka, niż jego
amatorów, czy więcej pralek, niż tych, których na nie stać. Najzabawniejsze
sytuacje występują w sektorze edukacji i bankowości, gdzie ludzie z tej samej
branży "atakują" siebie nawzajem swoimi ofertami. Z pewnością dziwnie się czuje
ktoś, kto jest odpowiedzialny za namawianie ludzi do brania kredytów, kiedy
otrzymuje telefon od „kolegi” z innego banku, który oferuje mu dokładnie te
same „produkty”.
Na rynku edukacyjnym jest podobnie, choć chyba nawet
bardziej agresywnie. Otóż bowiem tutaj każdy chce nauczać innych i na tym
zarabiać, i chce wtłoczyć swojego kolegę w rolę odbiorcy swoich usług, czyli
konsumenta. Jeżeli np. magister historii, który uczy w szkole, musi wziąć
udział w szkoleniu zorganizowanym przez swoich kolegów ze studiów, którzy albo
zostali na uczelni, albo załapali się do pracy w kuratorium albo jakimś ośrodku
szkoleniowym dla nauczycieli, to pewnie od czasu do czasu odczuwa pewną
niezręczność sytuacji. Pamiętamy scenę z Buntownika
z wyboru (Good Will Hunting, 1997), w której genialny i zarozumiały, choć
nie posiadający formalnego wykształcenia, bohater upokarza studenta renomowanej
uczelni, wyjaśniając mu prostą prawdę, że całą wiedzę (akurat ta dyskusja
dotyczyła historii gospodarczej USA), za którą płaci grube tysiące dolarów,
mógł nabyć po prostu w bibliotece, która jest za darmo. (Tak przy okazji –
właśnie, w kraju, który jest symbolem konsumpcjonizmu i prywatnej własności
wszystkiego, biblioteki są darmowe!)
Oczywiście nic nie zastąpi rozmowy z mądrym człowiekiem z
chińskiego przysłowia i w tym wypadku obcowanie z naprawdę mądrym profesorem
(bo nie wszyscy są tacy) może zdziałać cuda, a w wielu przypadkach, kiedy trzeba
nabyć pewne praktyczne umiejętności, „trener” jest wręcz niezbędny, a w dodatku trzeba
sobie otwarcie powiedzieć – mało kto z nas jest takim mistrzem samodyscypliny,
który przeczyta i zapamięta wiadomości z lektur obowiązujących na jakimś
kierunku studiów. A przecież z drugiej strony jest to możliwe!
Tymczasem wydawnictwa specjalizujące się w produkcji
podręczników szkolnych, prześcigają się w ofertach szkoleń, kusząc nauczycieli
z koeli swoją ofertą wydawniczą. „Weterani” rozmaitych kursów podyplomowych,
dokształcających itd., opowiadają, że to, czym ich „częstowano” na tych
szkoleniach, mieli już na studiach i to w o wiele szerszym zakresie. Niemniej
ktoś gdzieś kiedyś wymyślił, że taki trening im się przyda i oni go muszą
obowiązkowo odbyć.
Nigdy nie jest oczywiście tak, że z chwilą uzyskania dyplomu
ukończenia wyższej uczelni stajemy się alfą i omegą w swojej dziedzinie.
Doskonale o tym wiemy zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy dyplomy uzyskują
ludzie, których należałoby cofnąć do gimnazjum. Nigdy nie jest tak, że nie
możemy tego, co robimy, zrobić lepiej i aby się do tego przygotować dobrze jest
skorzystać z oferty dokształcającej. Nigdy też nie jest tak, że nasz kolega ze
studiów nie mógł się wyspecjalizować w czymś, na czym my się nie znamy. Jeżeli
sami lub nasi przełożeni na podstawie uzasadnionych przesłanek widzą, że
potrzebujemy dodatkowej wiedzy w danej dziedzinie, szkolenia są jak najbardziej
potrzebne. Oczywiście pod warunkiem, że faktycznie oferują coś nowego,
ciekawego i przydatnego. Gorzej jest, jeśli kurs jest obligatoryjny, bo ktoś „na
górze” podjął taką decyzję, wysłany na niego musi sam za ten kurs zapłacić, a
jego jakość pozostawia wiele do życzenia. W tym wypadku pojawia się bowiem dość
silne podejrzenie, że kurs organizuje ktoś, kto po prostu ma dobry układ z
ludźmi, którzy są władni zmusić konkretnych
ludzi do zapisywania się na taki kurs, czyli do ustawienia ich w roli przymusowych konsumentów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz