We wtorek rano ruszyliśmy pożyczonym samochodem Ronniego do
Erkner, skąd mieliśmy wsiąść w RE1 do Berlina. Pewien problem pojawił się,
kiedy się okazało, że na rozległym parkingu przed dworcem kolejowym nie ma już
ani jednego wolnego miejsca. Krążąc między rzędami zaparkowanych samochodów
dostrzegłem, że jeden z nich nie stoi na wytyczonym miejscu parkingowym, a na
trawniku. Naprzeciwko niego, na tym samym trawniku było jeszcze wolne miejsce,
więc tam również postawiłem nasz samochód, licząc na to, że słynni ze swojej
surowości wobec przestrzegania prawa Niemcy go nie odholują.
Ceny biletów w Niemczech w przeliczeniu na złotówki nie są
niskie. Oszacowaliśmy jednak, że przy naszym budżecie i planie zwiedzania, nie
będziemy wykupywać Berlin Pass. Nie kupiliśmy sobie również pięciodniowych
biletów na wszystkie środki komunikacji miejskiej w strefach A, B i C. Nie
jestem w tym momencie w stanie zrozumieć logiki kierownictwa niemieckiego
transportu publicznego, ale o ile bilet jednodniowy na wszystkie pociągi (podziemne
i nadziemne), autobusy i tramwaje, kosztuje 7 euro, to bilet pięciodniowy 37
euro. Jak by się nie przymierzać, na bilecie pięciodniowym jesteśmy stratni 2
euro. Za biletami jednodniowymi przemawiał również fakt, że w sobotę i
niedzielę nie planowaliśmy korzystać z komunikacji miejskiej.
Ciekawostką jest jednak to, że można sporo zaoszczędzić
jeżdżąc grupą. Grupą natomiast jest już pięć osób, za które bilet całodniowy
kosztuje 16 euro. Będąc grupą trzyosobową wykupiliśmy bilet dla pięciu osób
(oszczędzając na tym 5 euro). Nieco się bałem, że praworządni niemieccy
kontrolerzy surowo ukarzą nasze cwaniactwo, ale okazało się, że nigdy się nie
czepiali „niedoboru” osób w grupie. Tak przy okazji – na kontrole biletów
trafialiśmy praktycznie codziennie. W odróżnieniu od Londynu, gdzie bilet
przepuszcza się przez ustawione w tym celu automaty przy każdym wejściu i
wyjściu z metra, w Berlinie nie ma żadnych bramek. Są tylko kontrolerzy
biletów.
Wysiedliśmy na Savignyplatz, tak jak zaplanowałem sugerując
się poradami przewodnika Pascala (co prawda przewodnik proponował zakończyć
wycieczkę na Savigny Platz, ale ja nieco zmodyfikowałem kolejność). Naszym
pierwszym celem była Kurfürstendamm.
Szczegółowo naszą marszrutę opracowałem przy pomocy map Google, z tym, że w
praktyce również często ją modyfikowaliśmy. Na Savignyplatz skręciłem w
Knesebeckstrasse, zgodnie ze wskazówką, ale w odwrotnym kierunku. Nie ma jednak
tego złego, co by na dobre nie wyszło, jak mówi stare optymistyczne polskie
przysłowie (aż dziwne, że polskie), bo dzięki temu odkryłem dwie księgarnie, w
których sprzedawano m.in. stare książki po 1-2 euro. Powziąłem postanowienie
powrotu w te okolice ostatniego dnia przed wyjazdem w celu zakupienia jakiegoś
ciekawego woluminu.
Minąwszy Goethestrasse, zorientowaliśmy się, że idąc w tę
stronę, do Ku’damm nie dojdziemy, więc zawróciliśmy. Obejrzawszy drugie
skrzydło Savignyplatz, przeszliśmy pod mostem S-bahnu i idąc Knesebeckstrasse,
ale w kierunku odwrotnym niż dotychczas, doszliśmy do najważniejszej ulicy
Berlina Zachodniego słynnej z bardzo drogich sklepów.
Naszym pierwszym celem była prywatne muzeum (żadne
ogólnomiejskie zniżki w nim nie obowiązują) o angielskiej nazwie The Story of
Berlin. Bilet (12 euro) obejmował samodzielne zwiedzanie wystaw muzealnych oraz
wycieczkę (obowiązkowo z przewodnikiem) do schronu przeciwatomowego,
traktowanego częściowo jako element muzeum, ale nadal gotowego do przyjęcia
ewentualnych uciekinierów z zagrożonej atakiem jądrowym powierzchni.
Kazano nam czekać na początek angielskojęzycznej wycieczki w
hallu. Kiedy więc zobaczyliśmy dość liczną grupę angielskich dzieciaków z nauczycielami,
którzy oczywiście również mówili po angielsku, pomyśleliśmy, że to jest właśnie
ta nasza grupa (mimo, że do punktualnego rozpoczęcia brakowało jeszcze pięciu
minut) i dołączyliśmy do niej. Bardzo szybko się zorientowaliśmy, że mówiący po
angielsku dorośli jakoś nie kwapią się do wyjaśniania czegokolwiek, na dodatek
weszliśmy na piętro, co nie stanowiło raczej dobrej lokalizacji schronu
przeciwatomowego. Liczne eksponaty, zdjęcia i narzędzia multimedialne
faktycznie przybliżyły nam historię Berlina od XIII wieku po czasy współczesne.
Żałuję nieco, że znowu zbyt późno się zorientowałem, że w muzeum wolno było
robić zdjęcia. Aparat wyjąłem więc dopiero gdzieś w połowie zwiedzania.
Towarzyszący nam angielscy gimnazjaliści zrobili na mnie
niezwykle pozytywne wrażenie. Zachowywali się cicho i wykazywali autentyczne
zainteresowanie wystawą. W The Story of Berlin nie obowiązuje zakaz dotykania
eksponatów, więc w miejscu, które przedstawiało typowy pokój berlińskiego
mieszkania po bombardowaniu 1945 roku, jeden z angielskich uczniów położył się
do łóżka i przykrył kołdrą, zaś jego koleżanki i koledzy robili mu zdjęcie.
Tenże sam gimnazjalista sam zaoferował swoją pomoc w
zrobieniu nam (tzn. mojej żonei i mnie, bo Jola wolała przejść się po ku’dammskich
sklepach) zdjęcia w pokoju przedstawiającym typowe mieszkanie enerdowskie z lat
60. ubiegłego stulecia. Żałuję, że nie zrobiłem też zdjęcia mieszkania
zachodniego, które było obok.
Zjeżdżając windą ku wyjściu zapytałem młodych ludzi skąd są.
Odpowiedzieli chórem, że z Anglii, zaś na moje bardziej szczegółowe pytania
odpowiedzieli, że są z Cambridge i że są pierwszy raz w Berlinie. Bardzo mili
młodzi ludzie.
Na dole jednak stwierdziliśmy, że w końcu wycieczka do
schronu nam się przecież należy za tę niemałą cenę biletu, więc jej sobie nie
odpuścimy. Niestety na anglojęzycznego przewodnika należałoby czekać ponad
godzinę, zaś za dziesięć minut miała się zebrać wycieczka niemieckojęzyczna.
Postanowiliśmy więc do niej dołączyć, wychodząc z założenia, że informacje na
temat schronu sobie potem doczytamy. Młody przewodnik, który generalnie mówił
po angielsku, ponieważ kilka minut wcześniej w recepcji udzielił mi informacji
w tym języku, był bardzo dowcipny, ponieważ co kilka zdań uczestnicy naszej
grupy wybuchali gromkim śmiechem, ale niestety nasza niemczyzna nie pozwalała
na docenienie jego poczucia humoru. Neutralne twarze zachowały też dwie
Francuzki, które chyba też niewiele rozumiały, i dwóch niemieckich nastolatków,
którzy słowa przewodnika z pewnością rozumieli, ale chyba nie byli fanami tego
typu dowcipów.
Rzędy składanych łóżek w ponurym podziemiu robiły wrażenie niezwykle
przygnębiające. Zapasy żywności pozwalały na przetrwanie w schronie dwóch
tygodni. Co ludzie mieli robić potem, nie wiem. Generalnie budowa schronu
przeciwatomowego w Berlinie, nieważne, czy Zachodnim, czy Wschodnim, wydaje mi
się bezsensowna. Gdyby w latach 60. atak atomowy miał przyjść ze wschodu, zniszczyłby
przecież również wschodnią, komunistyczną,część Berlina i w ogóle kawał komunistycznego
NRD. Gdyby zaś bombę atomową na Berlin Wschodni mieli zrzucić Amerykanie, niewątpliwie
zniszczyliby również swoich sojuszników w Berlinie Zachodnim. Lata 60. ubiegłego
stulecia to jednak przecież szczytowe czasy zimnej wojny, w której ludziom przychodziły
do głowy różne pomysły.
W "enerdowskim" mieszkaniu z lat 60. ubiegłego stulecia
"Enerdowskie" wnętrze mieszkania z lat 60. XX w. i angielscy gimnazjaliści
Zachodnia limuzyna...
...i wschodni trabant
Moja żona na zabytkowym skuterze
Przygnębiające wnętrza zachodnioberlińskiego schronu przeciwatomowego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz