Po wyjściu ze schronu i opuszczeniu gmachu The Story of Berlin udaliśmy się w kierunku Kaiser-Wilhelm-Gedächtniskirche, czyli kościoła postawionego ku pamięci cesarza Wilhelma. W internecie i przewodnikach można zobaczyć zdjęcie monumentalnych czerwonych ruin, ponieważ po bombardowaniu ostatniego roku II wojny światowej postanowiono go nie odbudowywać, a zostawić w takim stanie, jako swoiste memento i pamiątkę już nie tylko kajzera Wilhelma, ale również tego, do czego prowadzi wojna.
Po drodze zjedliśmy pyszne naleśniki z owocami kupione w budce, jakich w tej części Berlina jest wiele. Dziewczyna, która naleśniki smażyła i sprzedawała, usłyszawszy moją żonę zwracającą się do mnie po polsku, przeszła na nasz język. Wydawało mi się, że po polsku mówi z pewnym akcentem, ale nie drążyłem tematu i nie spytałem skąd pochodzi.
Na próżno wypatrywałem charakterystycznej sylwety ruin kościoła cesarza Wilhelma. Okazało się bowiem, że są one w remoncie i na jego czas całą bryłę pokryło rusztowanie pokryte białymi ścianami, co sprawiało wrażenie, że mamy do czynienia z białym wieżowcem. Tylko wystający szpic wieży oraz nowe budynki kościelne zbudowane w latach sześćdziesiątych (charakterystyczne „klocki”) wskazywały, że to jest to właśnie miejsce.
Zwiedzanie zaczęliśmy od nowego kościoła z postacią Jezusa rozpiętego na szklanej ścianie. Co mnie uderzyło w berlińskich kościołach ewangelickich, to półki z płonącymi świeczkami, a właściwie płaskimi zniczami, które wierni mogą kupić, zapalić do dostawić do reszty. Zwyczaj ten wcześniej również zauważyłem w katolickich kościołach Francji i Belgii. W Polsce raczej się z nim nie spotkałem, oprócz oczywiście cerkwi prawosławnych, gdzie zapala się cienkie i długie świeczki w jakiejś intencji i mocuje się obok innych.
Wnętrze ruin starego kościoła to właściwie tylko jego przedsionek, który jednak olśniewa bogactwem mozaik na ścianach i suficie. Protestanci generalnie dążyli i dążą do prostoty formy, ale oglądając berlińskie kościoły ewangelickie trudno się oprzeć wrażeniu, że niemieccy protestanci w jakiś sposób tęsknili za przepychem zdobnictwa sakralnego. Bogate mozaiki kościoła ku pamięci cesarza Wilhelma to sztuka wręcz bizantyjska, choć tematyka obrazów to oprócz motywów biblijnych przede wszystkim sceny ze średniowiecznej historii Niemiec. Płaskorzeźby na ścianach również nawiązują do tejże historii, w tym, w czasie budowy kościoła, najnowszej.
Z ruin świątyni udaliśmy się w kierunku fontanny zwanej przez berlińczyków Wasserklops. Przed nią natknęliśmy się na niesamowite widowisko grupy młodych ulicznych akrobatów, którzy w rytm muzyki wykonywali niesamowite popisy tańca na rękach i nie tylko. Podziwiam takich ludzi. Z całą pewnością takie akrobacje wymagały systematycznego i wyczerpującego treningu. Z całą pewnością jest to ich pasja, bo raczej nie sądzę, żeby można było wyżyć z ulicznych pokazów.
Nie weszliśmy do Europa Center, ale ruszyliśmy wprost do Ka De We, czyli najdroższego sklepu w Berlinie, a pod względem powierzchni największego w Europie. Obejrzeliśmy dobra oferowane na sprzedaż po niebotycznych cenach (część z nich można kupić w innych sklepach za połowę ceny), w tym ostatnie piętro z produktami żywnościowymi i restauracjami. Specjalnie chcieliśmy zobaczyć ten dział, ponieważ rozsławił go Robert Makłowicz w ramach jednej ze swoich kulinarnych podróży.
Po opuszczeniu miejsca, gdzie bogaci Niemcy wydają mnóstwo pieniędzy, postanowiliśmy skierować się do głównego celu naszej wyprawy do Berlina, a mianowicie do pałacu Charlottenburg.
Budynki przy Kurfürstendamm
Obudowane ruiny kościoła ku pamięci cesarza Wilhelma (zbudowanego przez Wilhelma II na cześć swojego dziadka Wilhelma I)
Wnętrze nowego kościoła, obok ruin starego
Wnętrze ruin Kaiser-Wilhelm-Gedächtniskirche
Uliczni tancerze
Przed "wodnym klopsikiem"
Rzeźba symbolizująca podział Berlina na 4 strefy okupacyjne
Zbliżamy się do Ka De We
Zafascynowała mnie makieta kolejki w Ka De We
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz