Wróciłem właśnie z kina, gdzie obejrzałem pewien film pomimo
wielu ostrzeżeń. Ponieważ znam na wylot bezinteresowne krytykanctwo swoich
rodaków, nie wierzę w nic, na co narzekają, dopóki sam nie zobaczę. Trochę
żałuję pieniędzy wydanych na bilet, bo przecież za kilka tygodni ten film
będzie można zobaczyć w programie pierwszym TVP, w niedzielę koło 11.00, albo
około 15.00. Nie wykluczam, że szarpnie się na ten film również Telewizja
Trwam. Pewnie już domyśliliście się o jakie kino chodzi – włoskie kino
familijno-religijne.
Bohaterem jest mnich, brat Marco, cudotwórca, któremu od
dzieciństwa przytrafiają się dziwne przygody, dlatego początkowo myślałem, że
szykuje się jakiś Harry Potter. Brat Marco ratuje Abula, muzułmanina od 30 lat
mieszkającego we Włoszech przed tłumem siedemnastowiecznych kiboli, którzy chcą
go zlinczować, wygłaszając przy tym piękny tekst o tolerancji. Jak się okazuje,
zupełnie niesłusznie, ponieważ Abul na wieść o zbliżaniu się do centrum Europy
wojsk Kara Mustafy (który dawno temu uratował był bratu Marco życie, za co ten
go obdarzył cudownym amuletem), porzuca głuchoniemą żonę, która gotowa była
bronić go przed kibolami oddając zań własne życie, i rusza służyć swoim
rodakom. Wniosek – nigdy nie wierz muzułmanom, bo, podobnie jak Abul, mogą się
okazać szpiegami-śpiochami.
Dialogi pochodzą wprost z najstarszej epoki tragedii
greckiej, gdzie koturnowy aktor wygłaszał właściwie wzniosły monolog lub
przemówienie, nawet jak miała to być zwykła rozmowa. W filimie tym zwykłych
rozmów nie ma. Jedyną ludzką postacią, jest idiota, czyli cesarz Leopold.
Nie powiem, był jeden moment, kiedy doznałem lekkiego
wzruszenia, a mianowicie, kiedy pogrążeni w rozpaczy obrońcy Wiednia
dostrzegają zbliżające się wojsko, a Jerzy Kulczycki (ten, co potem otworzył w
Wiedniu pierwszą kawiarnię), mówi „Mój król jedzie!” I kurczę, mówcie co
chcecie, ale mnie takie momenty wzruszają. Powiewają biało-czerwone proporce i
trzepocą skrzydła husarii. Na tym się wychowałem, z tego wyrosłem i nie będę
się tego wypierał. Scena niestety trwa może ze trzy sekundy i koniec wzruszeń.
Potem na naradzie wojennej długich peruk pojawia się trzech
wąsatych facetów w futrzanych czapkach i wiemy, że to nasi. Po śmierci Mariusza
Dmochowskiego nie masz już, ach nie masz komu zagrać króla Jana III
Sobieskiego. Jerzy Skolimowski pokazał naszego króla jako niesamowitego
twardziela, trochę w typie ponurego gangstera, który jednak na szczęście dla
zakichanych Niemczyków zna się na rzeczy i ratuje im tyłki.
Scena, kiedy Abul przebrany za Kara Mustafę jedzie samotnie
wprost na wojsko polskie (w tym czasie prawdziwy wezyr ucieka do Belgradu,
gdzie spotyka go wyrok sułtana i śmierć przez uduszenie – wbrew wróżbie sennej
jego ukochanej żony, w którym ginie od strzał z tysięcy łuków), po prostu
rozwala. Ja wiem, że facetowi w moim wieku nie wypada używać pewnych slangowych
zwrotów, ale w tym wypadku „rozwala” jest jedynym, jakie mi przychodzi do
głowy. Oto bowiem sam król Sobieski, a za nim wszyscy husarze i inni polscy
żołnierze, wyciągają pistolety i zgodnie oddają palbę w stronę nieszczęsnego
przebierańca. Król Sobieski przy strzale ma taką minę, jakby niczego bardziej w
życiu nie umiłował, jak celowanie z krótkiej spluwy do bezbronnych samotnych
jeźdźców. To, że towarzyszy mu tyle innych strzałów świadczy chyba o tym, że
takie zawody strzeleckie były ulubionym sportem Polaków.
Współczesny, ale to całkowicie współczesny orzeł polski na
sztandarze wkurzy pewnie tylko Polaków. Malowane niebo z wieżami kościołów
Wiednia, już wszystkich. Jest to technika znana z lat 50. i 60. ubiegłego
stulecia, a jeżeli ktoś będzie chciał mi wmówić, że zastosowano tu technikę
komputerową, to mu się w nos zaśmieję.
Włosi kręcą specyficzne filmy. Specjalizują się w wielkich
produkcjach o starotestamentowych prorokach czy o Jezusie i jego rodzinie, kręcą
też kolorowe baśnie i baśnie, które podają za filmy historyczne. Od wielu lat
swoje filmy robią po angielsku, a nawet wynajmują amerykańskich aktorów - brata
Marco grał świetny Fahrid Murray Abraham. Niestety na niewiele się to zdaje.
Przed chwilą przejrzałem kilka recenzji w Internecie, ze
szczególnym zwróceniem uwagi na te pochwalne. Nie zgadzam się jednak z opinią
jednego z takich recenzentów, który założył, że film na pewno nie spodoba się „lewakom”.
No lewakom pewnie na pewno nie, ale ja np. jestem w stanie docenić dobrze
zrobiony film religijny, bo rzecz w tym, żeby postępować zgodnie ze sztuką
filmową. „Bitwa pod Wiedniem” niestety pod tym względem jest słaba. Jest kilku
świetnych aktorów, którzy dobrze grają, ale niestety niezbyt mają co grać, bo
im scenarzysta nie napisał ról (Daniel Olbrychski czy Borys Szyc to trochę bardziej wyeksponowani statyści), a dialogi, które jednak napisał, nadają się do
recytacji na akademiach ku czci, a nie do udawania naturalnych rozmów między
ludźmi, nawet siedemnastowiecznymi.
Basta! Basta cosi! Zaczynam się bowiem nakręcać, a jak się
nakręcam, wychodzi pastwienie się nad ludźmi, którzy z całą pewnością mieli dobre
intencje, tylko nie do końca starczyło środków i pomysłów, co jest z mojej
strony cechą niezbyt chwalebną. Kończę więc, zachęcam do postudiowania historii
bitwy z 12 września 1683 roku, zachęcam do odwiedzenia kościółka na wzgórzu
Kahlenberg, gdzie byłem osiem lat temu, tudzież do obejrzenia obrazu Matejki w
Muzeum Watykańskim. Do pójścia do kina, co wiąże się z wydaniem konkretnych
pieniędzy na bilet i popcorn niekoniecznie zachęcam, bo jak napisałem na
początku, film na bank będzie w telewizji najpóźniej na Boże Narodzenie w tym
samym paśmie, w którym emitują niedzielne włoskie filmy familijne. Wtedy sami ocenicie.
O wiele lepszy był film ze stadionu Narodowego pod tytułem - zagrają -nie zagrają .
OdpowiedzUsuń