piątek, 19 października 2012

O rekrutacji działaczy partyjnych



Mam do Was, drodzy Czytelnicy, pytanie. Kiedy ostatnio ktoś Wam podsunął do podpisu deklarację członkowską swojej partii politycznej? Przyznam się otwarcie, że ja w całym swoim życiu nie otrzymałem nigdy zaproszenia do współdziałania z gronem ludzi zaangażowanych politycznie. Nie stanowiło i nie stanowi to dla mnie większego problemu, ponieważ tłumaczę sobie, że tak aspołeczny typ, jak ja nie jest żadną wartością dla żadnej partii. Dlatego też pytam Was, bo też nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z moich znajomych chwalił się, jak to go agitowali do przystąpienia do tego czy innego z istniejących stronnictw politycznych.

Ha! Właśnie sobie przypomniałem, że może to nie do końca tak, bo ostatnio kolega, który jest dość znanym przedsiębiorcą miał swego czasu propozycję ze strony partii Andrzeja Leppera, kiedy ten jeszcze żył, ale była to od razu propozycja objęcia ważnej funkcji w strukturach regionalnych „Samoobrony”, prawdopodobnie z racji tej, że ów kolega jest JUŻ postacią dość znaną. Nie skorzystał.

Inny mój znajomy, którego w pięknych czasach ostatniej dekady walki z komuną, został wciągnięty do działalności opozycyjnej przez pewnego znanego dziś w naszym województwie posła partii rządzącej, a wspomnienia z tego okresu miał wspaniałe, bo czuł wtedy, że robi wraz z owym dzisiejszym posłem dobrą robotę, chciał się owemu posłowi na coś przydać. O ile dobrze pamiętam było to zanim ów polityk został posłem, ale był już znanym w regionie politykiem. Znajomy zgłosił się do niego i zaproponował jakąś formę współpracy, czy to przy zbieraniu podpisów pod jakąś inicjatywą (nie pamiętam dokładnie), czy choćby przy dystrybucji ulotek wyborczych. Polityk spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem (ponieważ prawdopodobnie myślał o czymś zupełnie innym) i odpowiedział „No tak, tak… Jakoś będziemy musieli cię zagospodarować…Dam znać!” Nie dał znać do dzisiaj.

Jeszcze inny kolega był kilkakrotnie wystawiany z listy PiS na radnego w swoim miasteczku, ale od razu układ był taki, że będzie pełnił rolę „zająca”, czyli jego nazwisko na liście służyć będzie złudzeniu, że lista jest długa. Z góry było wiadomo, kto ma wygrać, jeżeli ludzie w tym miasteczku na PiS zagłosują i bynajmniej nie był to ów kolega. Co więcej, działacze tej partii nie mieli skrupułów poprosić go o pozwolenie na wystawienie jego kandydatury, ale nie wiem, czy któremukolwiek z nich przyszło do głowy, żeby mu zaproponować po prostu członkowstwo w partii i aktywne uczestnictwo w jej pracach.

Ten brak agitacji na rzecz powiększania własnej partii zaczął mnie dziwić już w pierwszej połowie lat 90., kiedy w Polsce panowało wesołe partiotwórstwo, a każda grupka znajomych zainteresowanych polityką od razu rejestrowała kilkunastoosobową partię. Mówiono na to „partia kanapowa”, a najśmieszniejsze w tych partiach kanapowych było to, że ich członkom najprawdopodobniej było dobrze tylko na tej jednaj kanapie w tym samym gronie właśnie, ponieważ wcale nie próbowały przyciągać nowych członków.

Obecnie można zaryzykować stwierdzenie, że jedyną drogą pozyskiwania nowych członków do partii są młodzieżówki partyjne. Młode wilki, ambitne i gotowe na objęcie w przyszłości najwyższych stanowisk w państwie, cechują się fanatyczną wiernością wobec szefów swojej partii. Metoda stawiania na młodych jest znana z reżimów totalitarnych – Stalin sobie wychował całe pokolenie, dzięki któremu mógł się stopniowo pozbywać swoich dawnych kolegów, którzy go pamiętali z czasów, kiedy nie był taki ważny. Mao rękoma młodzieży o mało nie doprowadził do zniszczenia liczącej kilka tysięcy lat chińskiej kultury, choć przede wszystkim chodziło również o wykończenie swoich własnych dawnych towarzyszy.

Obserwując komentarze dość miałkiego expose premiera Tuska umieszczane na forach internetowych przez przedstawicieli młodzieżówki PO, trudno się oprzeć wrażeniu, że gdyby premier zaczął śpiewać „Wlazł kotek na płotek”, chłopcy i dziewczęta zaczęliby się rozpływać nad mądrością tekstu piosenki i jej nawiązaniem do istotnych problemów gospodarczych kraju.

Z kolei młodzież popierająca Korwina-Mikke jest na wszelkich forach niezwykle aktywna i fanatyczna, ponieważ gorąco wierzy, że skoro ich idol ma tak wysokie IQ, to oni, powtarzając jego „mądrości” też są jedynymi logicznie myślącymi ludźmi w kraju. Na szczęście z Korwina się wyrasta i po jakichś dwóch-pięciu latach, już jako dorośli, młodzi ludzie zaczynają się dziwić, jak mogli się tak dać otumanić.

Wróćmy jednak do głównego wątku. Otóż oprócz wychowywania sobie fanatycznych i ambitnych hunwejbinów, polskie partie polityczne nie znają żadnej innej metody pozyskiwania nowych członków. Podejrzewam jednak, że nie tyle nie znają, ile nie widzą w tym żadnego interesu. Polskie partie polityczne to zakony, w których ślubuje się wierność przełożonemu i odizolowanie od świata zewnętrznego. Owszem one potrzebują naszych głosów, a czasami naszej obecności na manifestacji. Kiedy jako obywatele spełnimy ich oczekiwania, znowu jesteśmy kompletnie ignorowani.

Wszyscy, ale to wszyscy politycy partyjni są wobec obywateli nieufni i dlatego wcale nie chcą ich spontanicznej pomocy. Na dodatek członkowie rozmaitych struktur partyjnych boją się o swoją pozycję i to wcale niekoniecznie w państwie, ale właśnie w samej partii. Co by to było, gdyby nagle do tychże struktur dostał się jakiś homo novus i okazał się jakimś ambitnym i samodzielnie myślącym rywalem? Przecież u nas w partii wszystkie pozycje w hierarchii są już obsadzone!

W ten sposób przynależność partyjna jest w dzisiejszej Polsce nie tylko jedynym paszportem do świata polityki, a więc decydowania o losach kraju, ale jest oznaką przynależności stanowej. Często bowiem słyszymy, że „społeczeństwo może stracić zaufanie do klasy politycznej”. Klasa to jednak pojęcie dość elastyczne. Robotnik, który założył własną firmę, zmienił sobie swoją klasę społeczną, bo w świetle prawa każdy może otworzyć własną działalność gospodarczą. Stan pojmowany tak, jak w późnym średniowieczu, to grupa o wiele bardzie zamknięta. Polski stan polityków jest podobny do przedrozbiorowej szlachty, która zastrzegła sobie monopol na uczestnictwo w życiu publicznym.

O ile w demokratycznych krajach, partie prowadzą politykę propagowania własnych idei oraz agitację na rzecz przystępowania do nich nowych członków, w polskim układzie nie widać żadnego zainteresowania w tym kierunku. Wręcz przeciwnie, kto się już do uprzywilejowanego stanu dostał, ten nie jest chętny dopuszczać doń ludzi „z plebsu”.

W jednym z czeskich opowiadań dziejących się przed II wojną światową (być może Haška, ale może też Hrabala, nie pamiętam), jakie czytałem jakieś 25 lat temu, jest scena, w której dyrektor firmy, gdzie pracuje narrator, podrzuca mu deklarację partii narodowo-socjalistycznej (nie mającej nic wspólnego z nazizmem!), której sam jest działaczem. Oczywiście chodziło o krytykę takich praktyk, bo był to pewien rodzaj mobingu i wykorzystywania stanowiska służbowego do wywierania presji o naturze politycznej, ale ja tę scenę zapamiętałem właśnie dlatego, że ówczesnym partiom zależało, żeby się do nich ludzie zapisywali i aktywnie popierali.

To, że stronnictwom politycznym we współczesnej Polsce nie zależy na pozyskiwaniu nowych członków spośród obywateli, powinno nam wszystkim dać do myślenia. Sytuacja jest po prostu chora. Partie polityczne to nie są zespoły rockowe, które z oczywistych względów mają ograniczony skład i nie mogą przyjmować nieskończonej liczby gitarzystów czy perkusistów. Partie w demokracjach owszem, są kierowane przez swoje elity, ale przede wszystkim opierają się na masach, jakakolwiek nie byłaby ich ideologia. Elity jednak są z tych mas wyłaniane, a nie dane raz na zawsze, zaś o przypływ nowych działaczy się dba. Jeżeli nikt tego w Polsce nie rozumie, to znaczy, że nie mamy pojęcia o funkcjonowaniu zdrowej demokracji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz