Mam do Was, drodzy Czytelnicy, pytanie. Kiedy ostatnio ktoś
Wam podsunął do podpisu deklarację członkowską swojej partii politycznej?
Przyznam się otwarcie, że ja w całym swoim życiu nie otrzymałem nigdy
zaproszenia do współdziałania z gronem ludzi zaangażowanych politycznie. Nie
stanowiło i nie stanowi to dla mnie większego problemu, ponieważ tłumaczę
sobie, że tak aspołeczny typ, jak ja nie jest żadną wartością dla żadnej
partii. Dlatego też pytam Was, bo też nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z
moich znajomych chwalił się, jak to go agitowali do przystąpienia do tego czy
innego z istniejących stronnictw politycznych.
Ha! Właśnie sobie przypomniałem, że może to nie do końca
tak, bo ostatnio kolega, który jest dość znanym przedsiębiorcą miał swego czasu
propozycję ze strony partii Andrzeja Leppera, kiedy ten jeszcze żył, ale była
to od razu propozycja objęcia ważnej funkcji w strukturach regionalnych
„Samoobrony”, prawdopodobnie z racji tej, że ów kolega jest JUŻ postacią dość
znaną. Nie skorzystał.
Inny mój znajomy, którego w pięknych czasach ostatniej
dekady walki z komuną, został wciągnięty do działalności opozycyjnej przez
pewnego znanego dziś w naszym województwie posła partii rządzącej, a
wspomnienia z tego okresu miał wspaniałe, bo czuł wtedy, że robi wraz z owym
dzisiejszym posłem dobrą robotę, chciał się owemu posłowi na coś przydać. O ile
dobrze pamiętam było to zanim ów polityk został posłem, ale był już znanym w
regionie politykiem. Znajomy zgłosił się do niego i zaproponował jakąś formę współpracy,
czy to przy zbieraniu podpisów pod jakąś inicjatywą (nie pamiętam dokładnie),
czy choćby przy dystrybucji ulotek wyborczych. Polityk spojrzał na niego
nieprzytomnym wzrokiem (ponieważ prawdopodobnie myślał o czymś zupełnie innym)
i odpowiedział „No tak, tak… Jakoś będziemy musieli cię zagospodarować…Dam
znać!” Nie dał znać do dzisiaj.
Jeszcze inny kolega był kilkakrotnie wystawiany z listy PiS
na radnego w swoim miasteczku, ale od razu układ był taki, że będzie pełnił
rolę „zająca”, czyli jego nazwisko na liście służyć będzie złudzeniu, że lista
jest długa. Z góry było wiadomo, kto ma wygrać, jeżeli ludzie w tym miasteczku
na PiS zagłosują i bynajmniej nie był to ów kolega. Co więcej, działacze tej
partii nie mieli skrupułów poprosić go o pozwolenie na wystawienie jego
kandydatury, ale nie wiem, czy któremukolwiek z nich przyszło do głowy, żeby mu
zaproponować po prostu członkowstwo w partii i aktywne uczestnictwo w jej
pracach.
Ten brak agitacji na rzecz powiększania własnej partii
zaczął mnie dziwić już w pierwszej połowie lat 90., kiedy w Polsce panowało
wesołe partiotwórstwo, a każda grupka znajomych zainteresowanych polityką od
razu rejestrowała kilkunastoosobową partię. Mówiono na to „partia kanapowa”, a
najśmieszniejsze w tych partiach kanapowych było to, że ich członkom
najprawdopodobniej było dobrze tylko na tej jednaj kanapie w tym samym gronie
właśnie, ponieważ wcale nie próbowały przyciągać nowych członków.
Obecnie można zaryzykować stwierdzenie, że jedyną drogą
pozyskiwania nowych członków do partii są młodzieżówki partyjne. Młode wilki,
ambitne i gotowe na objęcie w przyszłości najwyższych stanowisk w państwie,
cechują się fanatyczną wiernością wobec szefów swojej partii. Metoda stawiania
na młodych jest znana z reżimów totalitarnych – Stalin sobie wychował całe
pokolenie, dzięki któremu mógł się stopniowo pozbywać swoich dawnych kolegów,
którzy go pamiętali z czasów, kiedy nie był taki ważny. Mao rękoma młodzieży o
mało nie doprowadził do zniszczenia liczącej kilka tysięcy lat chińskiej
kultury, choć przede wszystkim chodziło również o wykończenie swoich własnych
dawnych towarzyszy.
Obserwując komentarze dość miałkiego expose premiera Tuska
umieszczane na forach internetowych przez przedstawicieli młodzieżówki PO,
trudno się oprzeć wrażeniu, że gdyby premier zaczął śpiewać „Wlazł kotek na
płotek”, chłopcy i dziewczęta zaczęliby się rozpływać nad mądrością tekstu
piosenki i jej nawiązaniem do istotnych problemów gospodarczych kraju.
Z kolei młodzież popierająca Korwina-Mikke jest na wszelkich
forach niezwykle aktywna i fanatyczna, ponieważ gorąco wierzy, że skoro ich
idol ma tak wysokie IQ, to oni, powtarzając jego „mądrości” też są jedynymi
logicznie myślącymi ludźmi w kraju. Na szczęście z Korwina się wyrasta i po
jakichś dwóch-pięciu latach, już jako dorośli, młodzi ludzie zaczynają się
dziwić, jak mogli się tak dać otumanić.
Wróćmy jednak do głównego wątku. Otóż oprócz wychowywania
sobie fanatycznych i ambitnych hunwejbinów, polskie partie polityczne nie znają
żadnej innej metody pozyskiwania nowych członków. Podejrzewam jednak, że nie
tyle nie znają, ile nie widzą w tym żadnego interesu. Polskie partie polityczne
to zakony, w których ślubuje się wierność przełożonemu i odizolowanie od świata
zewnętrznego. Owszem one potrzebują naszych głosów, a czasami naszej obecności
na manifestacji. Kiedy jako obywatele spełnimy ich oczekiwania, znowu jesteśmy
kompletnie ignorowani.
Wszyscy, ale to wszyscy politycy partyjni są wobec obywateli
nieufni i dlatego wcale nie chcą ich spontanicznej pomocy. Na dodatek
członkowie rozmaitych struktur partyjnych boją się o swoją pozycję i to wcale
niekoniecznie w państwie, ale właśnie w samej partii. Co by to było, gdyby
nagle do tychże struktur dostał się jakiś homo
novus i okazał się jakimś ambitnym i samodzielnie myślącym rywalem?
Przecież u nas w partii wszystkie pozycje w hierarchii są już obsadzone!
W ten sposób przynależność partyjna jest w dzisiejszej
Polsce nie tylko jedynym paszportem do świata polityki, a więc decydowania o
losach kraju, ale jest oznaką przynależności stanowej. Często bowiem słyszymy,
że „społeczeństwo może stracić zaufanie do klasy politycznej”. Klasa to jednak
pojęcie dość elastyczne. Robotnik, który założył własną firmę, zmienił sobie
swoją klasę społeczną, bo w świetle prawa każdy może otworzyć własną
działalność gospodarczą. Stan pojmowany tak, jak w późnym średniowieczu, to
grupa o wiele bardzie zamknięta. Polski stan polityków jest podobny do
przedrozbiorowej szlachty, która zastrzegła sobie monopol na uczestnictwo w
życiu publicznym.
O ile w demokratycznych krajach, partie prowadzą politykę
propagowania własnych idei oraz agitację na rzecz przystępowania do nich nowych
członków, w polskim układzie nie widać żadnego zainteresowania w tym kierunku.
Wręcz przeciwnie, kto się już do uprzywilejowanego stanu dostał, ten nie jest
chętny dopuszczać doń ludzi „z plebsu”.
W jednym z czeskich opowiadań dziejących się przed II wojną
światową (być może Haška, ale może też Hrabala, nie pamiętam), jakie czytałem
jakieś 25 lat temu, jest scena, w której dyrektor firmy, gdzie pracuje
narrator, podrzuca mu deklarację partii narodowo-socjalistycznej (nie mającej
nic wspólnego z nazizmem!), której sam jest działaczem. Oczywiście chodziło o
krytykę takich praktyk, bo był to pewien rodzaj mobingu i wykorzystywania
stanowiska służbowego do wywierania presji o naturze politycznej, ale ja tę
scenę zapamiętałem właśnie dlatego, że ówczesnym partiom zależało, żeby się do
nich ludzie zapisywali i aktywnie popierali.
To, że stronnictwom politycznym we współczesnej Polsce nie
zależy na pozyskiwaniu nowych członków spośród obywateli, powinno nam wszystkim
dać do myślenia. Sytuacja jest po prostu chora. Partie polityczne to nie są
zespoły rockowe, które z oczywistych względów mają ograniczony skład i nie mogą
przyjmować nieskończonej liczby gitarzystów czy perkusistów. Partie w
demokracjach owszem, są kierowane przez swoje elity, ale przede wszystkim
opierają się na masach, jakakolwiek nie byłaby ich ideologia. Elity jednak są z
tych mas wyłaniane, a nie dane raz na zawsze, zaś o przypływ nowych działaczy
się dba. Jeżeli nikt tego w Polsce nie rozumie, to znaczy, że nie mamy pojęcia
o funkcjonowaniu zdrowej demokracji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz