piątek, 12 października 2012

O etyce w literaturze, czyli o tym, czy zagłębiać się psychikę zbrodniarzy



Lubię obejrzeć coś Brechta, mimo, że nie jestem ani komunistą, oraz mimo, że sztuki Brechta w ogóle nie są przyjemne w odbiorze. Wręcz przeciwnie cała konwencja, konstrukcja postaci, a na dodatek muzyka Kurta Weila, jeżeli mówimy o musicalach, od razu dają widzowi do zrozumienia, że znajdujemy się w świecie sztucznym, karykaturalnie drewnianym i czarno-białym. Brecht nie budował pogłębionych postaci, a jedynie ilustrował zjawiska społeczne, które rozgrywały się przy pomocy postaci, które z kolei odgrywały sztywno przypisane sobie role, bo jak się wydaje, innych ról odegrać nie mogły. Widza zresztą nie musi obchodzić głęboka analiza psychologiczna postaci, ponieważ ta mogłaby rozmyć wymiar zła, jaki taki np. Arturo Ui popełnia. Pozostaje więc postacią potworną w swojej groteskowości, bowiem jakaś lalkowa, czy też mechaniczna groteskowość to narzędzie, które się do przedstawienia takiej potworności świetnie nadaje.

Z drugiej strony jednak, widz, nawet ten, który nigdy wcześniej o Brechcie nie czytał, ani w ogóle nic nie wie o jego metodzie, po pierwszych dziesięciu minutach sztuki wg jego tekstu wyczuwa, że nie ma do czynienia z żadnym realizmem, ale ze swego rodzaju czarno-białym komiksem z wyraźnym przesłaniem. Z artystycznego punktu widzenia jest to zabieg bardzo interesujący bo oryginalny (tzn. w czasach Brechta był oryginalny, bo teraz byłby tylko naśladownictwem Brechta), wskazujący na świadomy zabieg o naturze właśnie czysto artystycznej, ale z drugiej strony wszyscy wiemy, że teksty Brechta miały bardzo konkretny cel polityczny, ponieważ jego sztuka była świadomie sztuką zaangażowaną.

Od czasu do czasu forma Brechta potrafi bardzo dobrze trafić ze swoim przesłaniem do odbiorcy. Niemniej Brechta nie da się oglądać czy czytać na okrągło, ponieważ w pewnym momencie następuje zmęczenie konwencją. Nie można przez dłuższy czas żyć w matriksie, w którym wszystko narysowane jest tak grubą kreską (no, chyba że ktoś może, nie znam wszystkich ludzi na świecie). Choć większość odbiorców nie przepada też wcale za dogłębnymi wglądami w mechanizmy psychiki bohatera dzieła literackiego, teatralnego czy filmowego, o czym świadczy popularność tego, co czyta czy ogląda większość statystycznych odbiorców na całym świecie, to jednak konwencja polegająca na takich właśnie zabiegach przez wielu bardziej wyrobionych czytelników czy widzów uważana jest za oznakę twórczości o najwyższej jakości.

Piszę o tym znowu zainspirowany fragmentem z książki Sławoja Žižka, Od tragedii do farsy, w której stawia on m.in. tezę, że przedstawianie pogłębionej analizy psychologicznej zbrodniarzy hitlerowskich jest zabiegiem złym, ponieważ mógłby wywołać u odbiorcy zrozumienie dla tychże zbrodniarzy, a w rezultacie do samej zbrodni. Fragment ten odnosi się do książki Jonathana Littela, Łaskawe (będę musiał przeczytać), której narratorem jest oficer SS, Maximilian Aue. Poprzez włożenie całej historii w usta niemieckiego zbrodniarza, całość nabiera perspektywy tegoż bandyty, a ten wszak będzie opowiadał o swoim życiu, jak każdy inny człowiek opowiedziałby o swoim, a więc czytelnik pozna być może jego dzieciństwo, jego drogę do kariery, relacje z innymi ludźmi, stosunek do pracy i obowiązków służbowych itd. itp., z czego wyłoniłby się pewien logicznie spójny obraz człowieka, którego działanie jakoś można zrozumieć. A przecież potwornych zbrodni nie należy rozumieć, tylko zdecydowanie potępić.

Žižek cytuje austriacką noblistę, Elfride Jelinek, która stawia pewne wytyczne co do artystycznej reprezentacji rzeczywistości. Pozwolę sobie przepisać ten cytat:

Postaci na scenie powinny być płaskie jak ubrania na pokazie mody: dostajesz tylko to co widzisz. Realizm psychologiczny jest odrażający, bo pozwala nam uciec od nieznośnej rzeczywistości i schronić się w „luksusach” osobowości, zatracić się w głębi pojedynczej postaci. Zadaniem pisarza jest zablokowanie tego wykrętu i zagonienie nas w miejsce, gdzie będziemy potrafili patrzeć na zgrozę bez emocji.

(w książce Žižka jest to cytat za Up from the Cellar, „London Review of Books”, 5 czerwca 2008)

Szczerze mówiąc doprawdy się dziwię, dlaczego Žižek nie odwołał się do Brechta, który ww wytyczne stosował zanim Elfride Jelinek się urodziła.

Dylemat polega jednak na tym, czy można się bezkrytycznie zgodzić z Brechtem, Jelinek i Žižkiem. Przedstawianie płaskich postaci w powieści, teatrze czy filmie to przecież zabieg starszy niż powieść i film, (choć może nie teatr). Jest to bowiem metoda wzięta prosto z religii. Religie przeciwstawiają się relatywizmowi, a przecież grzebanie się w psychice bohaterów narracji i próby zrozumienia ich motywacji mogą niestety do relatywizmu doprowadzić. Poszedłbym wręcz dalej – dobrze skonstruowana narracja ma sobie taką moc przyciągania, że wręcz może co poniektóre, zwłaszcza młode umysły, wręcz przeciągnąć na „ciemną stronę mocy”. Czy nie uważacie, że piosenka niemieckiego dzieciaka zaczynająca się od jelonka, a przechodząca w pełen nadziei refren „Tomorrow belongs to me” (jutro należy do mnie), ze swoją świetnie skomponowaną melodią mogłaby wpłynąć na współczesnego widza? Oczywiście oglądając „Cabaret” po raz pierwszy zdawałem sobie już doskonale sprawę z tego jak zbrodniczym systemem był niemiecki nazizm i jak podstępną metodą było przyciąganie młodych ludzi przez tę nieludzką ideologię, ale melodyjka i „Tomorrow belongs to me” na kilka dni uczepiły się mojego umysłu.

Tak na marginesie, trafiłem niedawno na stronę „Frondy”, czyli na katolicki prawicowy portal, na łamach którego pewna pani opublikowała artykuł pełen oburzenia na temat treści pornograficznych, od których w dzisiejszym świecie trudno się opędzić, m.in. w kolorowych czasopismach o profilach zgoła niepornograficznych. Zacytowała kilka co pikantniejszych fragmentów, opatrując je oczywiście odpowiednio krytycznym komentarzem. Jak to z portalami internetowymi teraz jest, również czytelnicy mają okazję komentować przeczytany artykuł. No i się zaczęło! Na biedną obrończynię czystości myśli posypały się gromy w stylu, że chyba sama lubuje się w tego typu tekstach, skoro takie cytaty publikuje na takim portalu, że przy okazji krytyki przemyciła po prostu teksty pornograficzne, a jakiś szczery facet przyznał, że zamiast się oburzyć na niecną pornografię wdzierającą się wszędzie w nasze niewinne życie, przy czytaniu tekstu tej pani po prostu się podniecił.

Pojawia się teraz bardzo ważne, a wręcz fundamentalne pytanie – co pisać, o czym pisać i jak, żeby osiągnąć swój cel, a przy okazji nie wywołać efektów ubocznych, czy też wręcz naszemu celowi przeciwnych. Osobiście uważam, że jest to zgoła  niemożliwe, ponieważ spektrum możliwości interpretacyjnych ze strony czytelnika jest doprawdy nieograniczone i nie jesteśmy w stanie wziąć odpowiedzialności za wszystkie reakcje, jakie dana interpretacja naszego tekstu wywoła. Swego czasu wspominałem o tym, jak to odczytałem Brideshead Revisited Evelyna Waugh jako zjadliwą krytykę katolicyzmu, podczas gdy intencją autora było coś absolutnie przeciwnego – jako katolicki konwertyta, Waugh chciał napisać apologię katolicyzmu.

Tak samo jak autor nie może odpowiadać za emocje i reakcje, jakie jego tekst wywoła u czytelnika, nie można też bezkrytycznie podchodzić do celowych zabiegów autora, którego intencje nie są jednak do końca uczciwe. Doskonale wiemy, że każdy tekst, cokolwiek byśmy nie myśleli na ten temat, ma na celu wywołanie pewnych konkretnych emocji i refleksji, bo inaczej po prostu nie byłoby sensu takiego tekstu pisać.

W filmie dokumentalnym o Williamie S. Burroughsie (tym od Nagiego lunchu), na który trafiłem na TVP Kultura kilka, czy już kilkanaście tygodni temu, a żałuję, że nie nagrałem a następnie nie sporządziłem z niego notatek, bo jest tego wart, jeden z wypowiadających się (niestety nie zapamiętałem nazwiska), powiedział, że artystyczny tekst może być absolutnie wszystkim i nie ma żadnych ograniczeń typu etycznego, które nie pozwalałyby takiego tekstu napisać. Ktoś może np. popełnić straszliwą zbrodnię i ją opisać i może to być świetny tekst literacki.

W tym momencie prawie podskoczyłem, bo przecież taki tekst powstał i to na dodatek na gruncie polskim. Mam tu na myśli Amok Krystiana Bali, który obecnie odsiaduje wyrok 25 lat więzienia za popełnienie morderstwa ze szczególnym okrucieństwem. Bala, który zamordował kochanka swojej byłej żony, opisał ze szczegółami zbrodnię w powieści, która po wyjściu na jaw jego zbrodni została wycofana z księgarń. Obecnie stanowi wielki rarytas kolekcjonerski. Miałem okazję swego czasu przeczytać jakieś fragmenty w Internecie, ale nie doszedłem do samego opisu zbrodni, ponieważ od samego początku styl uderza taką kiczowatością, polegającą na egzaltacji i przeładowaniu przymiotnikami, że normalnie nie dało się tego czytać. Jak podaje Wikipedia, podobno Roman Polański jest zainteresowany „ekranizacją historii pisarza-mordercy”.

Dochodzimy do punktu, w którym nieuchronnie pojawia się pytanie o etykę pisarza i pisarstwa. Niejeden artysta czy krytyk może się oburzyć i stwierdzić, że artysty nic takiego nie obowiązuje. Z drugiej strony jednak pojawia się ostra krytyka Marka Twaina za jego Przygody Huckelberry’ego Finna czy Josepha Conrada za jego Jądro ciemności z powodu rzekomego rasizmu, jakiego doszukali się w tych tekstach wrażliwi krytycy.

Osobiście uważam, że artystę przede wszystkim obowiązuje szczerość wobec siebie samego. Nic nie warte są prace napisane na zamówienie jakiejś potrzeby politycznej, co znamy przecież bardzo dobrze z czasów komuny, choć z drugiej strony istnieją teksty komunistyczne pisane ze szczerej wiary pisarza-komunisty, któremu jeszcze nic nie otworzyło oczu.

Nie jest to temat łatwy, ponieważ grzęźniemy w pułapce językowej, której na imię „sztuka”. Przed czasami angielskich romantyków właściwie takiego dylematu by nie było, ponieważ nikt nie przypisywał artystom nieograniczonego prawa do robienia tego, co im się tylko podoba. To od początku XIX wieku artysta staje się wieszczem, demiurgiem, twórcą równym Stwórcy.

Tymczasem, gdybyśmy usunęli cudzysłowy oznaczające, że teraz to już nie jest zwykłe życie, tylko „sztuka”, co zresztą obecnie artyści sami dość często robią, i zaczęli traktować teksty artystyczne tak samo jak każde inne, moglibyśmy je oceniać z punktu widzenia ogólnie przyjętych w społeczeństwie norm etycznych (no, tutaj ostatnio też wiele uległo relatywizacji). Niestety wtedy pokusa nałożenia na sztukę cenzury byłaby tak potężna, że tak naprawdę nie pozostałoby nam nic innego, tylko ponakładać sobie kneble na usta tudzież poniszczyć wszelkie przyrządy służące do tworzenia tekstów, bo wszak tak już jesteśmy skonstruowani, że cokolwiek byśmy nie powiedzieli, od razu znajdzie się kilka osób, którym się to nie spodoba. Wszystkim nigdy nie dogodzimy i to jest pewne.

Z tych szerokich wód, na które jednak nie odważam się na razie wypłynąć ze względu na strach przed nieznanym, wróćmy na akwen węższy, o którym wydaje mi się, że mogę coś powiedzieć, a mianowicie do dylematu, czy postaci przedstawiać jako grubą kreską zarysowane kontury ich postaw społecznych, czy też kusić się o jakąś głębszą analizę ich psychiki.

Oczywiście od czasu do czasu Brechta z przyjemnością (dość perwersyjną, bo jego sztuki wcale nie mają wywoływać przyjemności) obejrzę. Opis postaci „płaskich” też czasami zniosę, jeżeli ilustracja problemu tego wymaga. Na dłuższą metę będę się jednak obawiał, że ktoś próbuje zrobić ze mnie idiotę zdolną jedynie do odbioru schematów czarno-białych. Zawsze istnieje obawa, że czytając narrację zbrodniarza, który przedstawia siebie samego jako zwykłego człowieka, a najbardziej przerażające jest, że on faktycznie może być takim zwykłym człowiekiem, jak wielu niemieckich zbrodniarzy hitlerowskich, którzy „po prostu wykonywali swoją pracę”, możemy przytępić własną wrażliwość na zbrodnie, jakich dokonali. Niemniej obawiam się, że propozycja Sławoja Žižka jest równie niebezpieczna, jak groźba popadnięcia w skrajny relatywizm.

Žižek wychodzi bowiem z założenia, że zrozumieć znaczy zaakceptować. Tak oczywiście bywa. Ba, lubimy wierzyć, że poznanie Innego może zdjąć z niego odium naszego przed nim strachu, stąd częste założenie, że należy poznawać inne kultury i systemy wartości w celu przełamywania własnych fobii. Całkiem słusznie zresztą. Istnieją jednak granice takiego zabiegu i chyba każdy człowiek o zdrowym instynkcie samozachowawczym (nie mam tutaj wcale na myśli jakichś paranoi) a przy tym zdolności rozpoznawania zjawisk jest w stanie wiele zrozumieć, ale przy tym wcale tego nie akceptować.

Jestem w stanie doskonale zrozumieć to, że np. czeczeński chłopiec wychowany w kulturze islamu może czuć się strasznie upokorzony uwagą zwróconą mu przez polską nauczycielkę, a więc kobietę (jak szkolą polskich nauczycieli specjaliści od kultury czeczeńskiej), ale z drugiej strony co mnie to właściwie obchodzi, skoro w naszym kręgu kulturowym przyjęliśmy za wzór dążenie do równego traktowania kobiet i mężczyzn (z praktyką bywa jeszcze bardzo różnie, ale ideał jest jasno nakreślony). Niemniej, gdybym jednak od razu bezrefleksyjnie takiego czeczeńskiego chłopca potępił i nazwał prymitywną męską szowinistyczną świnią, sam okazałbym się człowiekiem ograniczonym.

Nie wolno relatywizować zbrodni, nie wolno relatywizować Holokaustu, ale nie wydaje mi się, że przedstawiania świata w postaci groteskowych czarno-białych karykatur miało zbawienny wpływ na naszą postawę moralną. Zbrodni hitlerowskich nie wolno w żaden sposób usprawiedliwiać, ale bez wniknięcia w psychikę ich sprawców nigdy nie pojmiemy, dlaczego coś takiego w ogóle miało miejsce. Sam nie lubię, kiedy „nawiedzeni” publicyści rozpływają się nad subtelnym wnętrzem młodocianego bandyty, który właśnie zamordował z zimną krwią kolegę, bo zbrodnia jest zbrodnią i wymaga kary i potępienia. Natomiast poznanie mechanizmów myślenia, czyli badanie mentalnej patologii, chyba jednak nadal ma swoją wartość poznawczą, a być może przyczyni się do rozwoju narzędzi pozwalającym na powstrzymanie takich patologii w przyszłości.

Žižka będę czytał dalej i jego również spróbuję lepiej zrozumieć. Z fragmentu, o którym pisałem, wyłonił się na moment dość prosty doktryner, którego rozumowanie można postawić obok tego, jakim pewnie kierowali się cenzorzy kościelni i komunistyczni.

1 komentarz:

  1. Służę też "Łaskawymi", jak tylko skończę :) Czyta się znakomicie, chociaż nie wiem czy to odpowiednie słowo. Książka jest tak czy siak, w każdym sensie, epicka :)

    OdpowiedzUsuń