Nigdy nie wiemy, kiedy będziemy
postawieni przed trudnym wyborem. W szkole co prawda czytamy nie tylko proste
lektury z czarno-białym modelem dobra i zła, ale czasami również teksty dające
wiele do myślenia i to myślenia bolesnego. Kiedy w ósmej klasie, o ile dobrze
pamiętam, omawialiśmy na lekcjach języka polskiego opowiadania Tadeusza
Borowskiego (Pożegnanie z Marią, Proszę państwa do gazu – te omawialiśmy,
a inne przeczytałem „z rozpędu”, bo wówczas czytałem wszystko, co mi wpadło do
ręki). Po raz pierwszy w swojej może niezbyt długiej, ale jak na 14-latka
całkiem bogatej karierze czytelniczej, stanąłem przed autentycznym dylematem
przyprawiającym o ból głowy (dlatego do znudzenia powtarzam, że myślenie jednak
boli).
Tadeusz, narrator opowiadań,
który nosi imię samego autora (zabieg postmodernistyczny? w latach 40. XX
wieku?), to cyniczny drań i cwaniak świetnie radzący sobie w obozowych
warunkach Oświęcimia. Od pierwszej klasy podstawówki byliśmy uczeni o
potwornościach niemieckich obozów koncentracyjnych, o głodzie, biciu, okrutnych
doświadczeniach medycznych, zagazowywaniu pod prysznicem i paleniu zwłok (przez
to palenie zwłok w obozach zagłady do dziś w Polsce mamy jeszcze sporą liczbę
ludzi, dla których kremacja kojarzy się jednoznacznie z hitlerowskimi Niemcami
i przez to są jej przeciwnikami). Pokazywano nam filmy dokumentalne ze zwłokami
przypominającymi szkielety z powodu wygłodzenia zrzucanymi przy pomocy
spychaczy do olbrzymich dołów mających im służyć za groby – efekt dla siedmo-,
a nawet dwunastolatka traumatyczny. Z drugiej strony pamiętam również, że
niektórzy koledzy, zarówno nieco starsi, jak i rówieśnicy i młodsi, rzucali
jakieś kretyńskie teksty, po czym grupka siedzących obok nich wybuchała
śmiechem. To z kolei doprowadzało nauczycielki do białej gorączki, a były to
czasy, kiedy pedagodzy specjalnie się nie krępowali w okazywaniu własnej
wściekłości.
Po powrocie z kina można było
jeszcze długo podlegać piętnowaniu jako debil pozbawiony w dodatku ludzkich
uczuć. Kiedy sobie to dzisiaj przypominam, próbuję sobie uświadomić własną
reakcję na te obrazy, ale też zrozumieć kolegów-dowcipnisiów. Obraz
wychudzonych ciał spychanych niczym jakieś odpady do utylizacji to było coś, co
mi zburzyło kompletnie bezpieczny obraz świata budowany przez troskliwych
rodziców i dziadków. Co prawda już wtedy byłem na kilku pogrzebach z
otwieraniem trumny, więc widok nieboszczyka nie był mi obcy, ale dlatego też
właśnie grzebanie zmarłych kojarzyło mi się z czymś z jednej strony bardzo
smutnym, a z drugiej niezwykle wzniosłym. A na filmie dokumentalnym, na który
zaprowadzono nas ze szkołą takie rzeczy – ciała ludzkie traktowane gorzej niż
śmieci. Jako małe dziecko nie miałem na to nazwy, więc był to dla mnie problem.
Jak pewnie niejeden z Was w swoim życiu zauważył, język bardzo nam pomaga w
oswajaniu rzeczywistości. Nadanie czemuś nazwy często prowadzi nas do jakiegoś
spokoju ducha, choć tak naprawdę nie ma to żadnego uzasadnienia, bo przecież
traumatyczne zjawisko nadal jest traumatycznym zjawiskiem.
Niektórzy moi koledzy reagowali
głupim śmiechem, bo to chyba jedyny mechanizm obronny, jaki im wówczas
podsunęła podświadomość, dla której zjawisko na kinowym ekranie też było nowe i
zaskakujące. Rzeczy nowe, w tym takie, które instynktownie każą nam włączyć mechanizmy
obronne, mogą powodować strach, agresję lub pusty śmiech. Nauczyliśmy się takie
reakcje potępiać, ale zrobiliśmy to przy pomocy presji kulturowej. Kiedy
stykamy się po raz pierwszy z traumatycznym zjawiskiem narzędzia wypracowane
przez wychowanie i proces uczenia się, a więc przez kulturę, mogą zwyczajnie
zawieść.
Do dziś mam mieszane uczucia co
do celowości karmienia małych dzieci okrucieństwem obozów koncentracyjnych,
ponieważ mechanizmy racjonalizacji wypracowane w (pod)świadomości małego człowieka
mogą się okazać zupełnie inne od oczekiwanych. Niektórzy mogą po prostu zacząć
zachowywać się tak samo, jak większość odbiorców mediów karmionych katastrofami
– „Ach, przestańcie wreszcie o tym mówić! Ile można?” Sam nie jestem
zwolennikiem nieustannego wystawiania ludzi na zjawiska traumatyczne, bo
doskonale wiem, że w rezultacie wywołają one albo śmiech, albo właśnie agresję
– nie przeciwko sprawcom zła, ale tym, którzy o tym mówią. Czy jednak
powinniśmy takie tematy wyeliminować całkowicie i oddać się radosnej konsumpcji
„Bitew na głosy” i innych produkcji dających nam poczucie przyjemnej błogiej
głupawki?
Tak czy inaczej, po
traumatycznych obrazach obozów w Auschwitz i Birkenau z opowieści nauczycieli,
szkolnych czytanek, czy filmów dokumentalnych, przy których najlepiej robione
horrory bladły jako kompletne błazeństwa, przyszły opowiadania Borowskiego.
Jeżeli dzisiaj co jakiś czas
podnoszą się głosy, że przecież w tych obozach nie mogło być tak źle, jak się
to przedstawia, to obawiam się, że może to być m.in. wynik lektury narracji
Tadeusza, który otrzymuje paczki z zewnątrz i przyrządza sobie np. sałatkę z
pomidorów i cebuli. Gdzie więc osławiona „wasserzupka”/wassersuppe („pół
kartofla w litrze wody”)? – ciśnie się pytanie. Cwaniactwo i wychodzenie na
powierzchnię najniższych instynktów ludzi dzielących ten sam los w obliczu
walki o przetrwanie, gdzie tym razem niemal wprost pokazano, że znowu wartości
kulturowe, w jakich się nas wychowuje od starożytności, w pewnych warunkach
tracą kompletnie swoje znaczenie (ratowanie życia kosztem kogoś innego, w tym
własnego dziecka). Trzeba bowiem pamiętać, ze oprócz traumy obozów
koncentracyjnych (tudzież innych miejsc urządzonych przez Niemców w celu
więzienia, torturowania i zabijania ludzi, jak np. Radogoszcz w Łodzi, gdzie
też nas zabierano już w klasach I-III szkoły podstawowej), karmiono nas również
wzniosłymi historiami na temat bohaterstwa naszych niedalekich przodków, którzy
dzielnie się niemieckim okupantom przeciwstawiali. A jeżeli do tego dodamy
„Czterech pancernych i psa” tudzież „Stawkę większą niż życie” (kapitana
Klossa), na których byliśmy wychowani, to przecież było dla nas wszystkich
jasne, że z Niemcami trzeba było po prostu bohatersko walczyć, bo wroga się przecież
zabija i przepędza.
Tymczasem opowiadania Borowskiego
się czytało, czytało, a tam żadnego bohaterstwa. Heroizmu ani za grosz.
Upodlenie człowieka za życia, czyli kompletna degradacja jego godności, co
faktycznie równało się przecież zmianą jego tożsamości, było dla mnie kolejnym
szokiem, porównywalnym z tym, które w młodszych klasach wywoływały filmy i
zdjęcia wychudzonych do granic możliwości ciał żywych i pomordowanych więźniów
obozu.
Czytając opowiadania Borowskiego
miało się wrażenie, że w Oświęcimiu mówienie o jakimś heroizmie było w ogóle
czymś nie na miejscu, ponieważ nie było nań żadnej przestrzeni emocjonalnej.
Nie było się przed kim popisywać swoją zuchowatością, ponieważ nie wzbudziłaby
ona niczyjego podziwu. Współwięźniowie byli zbyt wycieńczeni i skoncentrowani
na przetrwaniu, lub kompletnie zrezygnowani, a ze strony oprawców nie można
było liczyć na żaden przejaw szacunku. Tak to zresztą było zaplanowane i tak to
realizowano.
Pojawia się teraz pytanie w
świetle tego, o czym pisałem w swoim poprzednim wpisie, a mianowicie, jak
pisarz powinien przedstawiać rzeczywistość, o której pisze? Borowski specjalnie
nie wdawał się w głębię mechanizmów psychologicznych swoich postaci. Żydowska
matka bez szemrania rzuca swoje dziecko na platformę z innymi niemowlętami
przeznaczonymi na śmierć, licząc na nagrodę za posłuszeństwo rosyjskiego
strażnika (sic!), ale ten okazuje oburzenie na brak elementarnych uczuć
matczynych i pakuje ją na tą samą platformę. (Zastrzegam, że mogę się mylić co
do pewnych szczegółów, ponieważ od czasów szkoły podstawowej do Borowskiego nie
wróciłem). Narrator na zimno relacjonuje jedynie wydarzenia, a można prawie
powiedzieć, że Borowski realizuje postulat Elfride Jelinek, żeby postaci były
płaskie, zaś czytelnik przyparty do muru i pozbawiony komfortu grzebania się
ich psychice. Na dodatek Tadeusz-narrator to człowiek zimny, wyrachowany i
okrutny, co w ogóle nie sprzyja zagłębianiu się w psychologiczne dylematy, czy
też analizę motywów zachowań współwięźniów i strażników.
Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę
efekt, jaki artysta (bo powieściopisarz mimo wszystko jest jednak artystą, a
nie dokumentalistą) osiąga swoją „płaską” perspektywą, może się okazać, że doprowadzi do tego, że czytelnik, zgodnie z postulatem Elfride
Jelinek, faktycznie będzie się przyglądał z obojętnością. Tylko, czy jest to
efekt, który pragnęlibyśmy osiągnąć każąc młodemu człowiekowi czytać
opowiadania o Auschwitz? Myślę, że tutaj dochodzimy do pewnych granic ludzkiej
emocjonalności. Podobnie jak bohaterstwo pojmowane romantycznie byłoby w obozie
groteskowe, tak samo czysta pensjonarska egzaltacja („ach jak tam było
strasznie!”) wydaje się zupełnie nie na miejscu. Dotykamy tutaj bowiem
zjawiska, na które tak naprawdę do dziś nie znaleźliśmy (przynajmniej nie ja)
narzędzi językowych, czyli słów do ich wyrażenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz