Wybrałem się wczoraj na odczyt mojego kolegi, doktora Jacka
Partyki, na temat poematu „Holocaust” Charlesa Reznikoffa. Jego wystąpienie
miało miejsce w ramach I Międzynarodowej Konferencji Naukowej ŻYDZI WSCHODNIEJ
POLSKI. KULTURA – TRADYCJA – PIŚMIENNICTWO.
Nie planowałem obecności na wszystkich sesjach, czego trochę żałuję, ale
tutaj wychodzi moje podejście do mijanych plakatów – nawet jeśli gdzieś po
drodze się zatrzymam i przeczytam, to idąc dalej coś innego pochłania mój RAM.
O wiele lepiej dociera do mnie informacja przekazana przez kogoś znajomego i to
najlepiej ustnie z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym („wiesz, będzie bardzo
ciekawa impreza....!”). Ponieważ jednak wiadomość o tej bardzo ciekawej
konferencji dotarła do mnie dopiero przedwczoraj, wybrałem się jedynie na
sesję, w której miał wystąpić mój kolega.
Docierając do czytelni Wszechnicy Podlaskiej o 16.05
obawiałem się, że jestem spóźniony na sesję, na którą chciałem dotrzeć, ale
okazało się, że trafiłem na koniec (dość długi zresztą) dyskusji z sesji
poprzedniej. Bardzo żałuję, że nie miałem okazji posłuchać wystąpień z tejże,
ponieważ nie do końca mogłem się odnieść do wyjaśnień, jakich na koniec
udzielali dr Andrzej P. Kluczyński (Chrześcijańska Akademia Teologiczna) i dr
Maciej Tramer (Uniwersytet Śląski).
Ponieważ wszedłem w połowie wypowiedzi doktora Kluczyńskiego
nie mogłem wiedzieć, na jakie pytanie odpowiadał. Tym bardziej nie znałem
treści jego prezentacji. Z tego, co jednak się mogłem zorientować, warszawski
teolog oburzał się na niski poziom wiedzy hebraistycznej biblistów katolickich,
w tym brak znajomości języka, błędy w przekładach ksiąg Biblii hebrajskiej
znanej w chrześcijaństwie jako Stary Testament. Już jako student historii
(czyli te 25 lat temu) słyszałem wypowiedzi biblistów (w tym katolickich), że
np. Biblia Tysiąclecia, jest Biblią „tysiaca błędów”. Nie mogę się jednak na
ten temat wypowiadać, ponieważ hebrajskiego nie znam i żadną miarą nie jestem w
stanie porównać jakości różnych przekładów.
Po skrytykowaniu biblistów katolickich a pochwaleniu
polskich historyków zajmujących się starożytnym Bliskim Wschodem dr Kluczyński
poszedł dalej, a mianowicie stwierdził (przynajmniej tak to odebrałem), że
chrześcijanie (a może tylko katolicy) popełniają straszny błąd, nie biorąc pod
uwagę odrębnego, żydowskiego charakteru Biblii hebrajskiej, a interpretują ją
jedynie w kontekście jednego wydarzenia, a mianowicie śmierci Jezusa z
Nazaretu. W tym miejscu podkreślił celowość użycia zwrotu „Jezus z Nazaretu” a
nie „Jezus Chrystus”, bo trudno powiedzieć, czy Jezus był naprawdę tym samym
„pomazańcem” ( hebr. Masziah, stąd nasze Mesjasz, przetłumaczone na grekę jako
Christos), którego oczekiwali starożytni Żydzi.
Chyba się powstrzymałem od „rozdziawienia gęby” z wielkiego
zdziwienia, ale chyba gdzieś wewnątrz tak właśnie zareagowałem. Oto bowiem
teolog i egzegeta chrześcijański (o ile się dobrze zorientowałem) podważa
podstawę odrębności chrześcijaństwa od judaizmu i bardzo się dziwi, że inni
chrześcijanie tego nie robią!
Jako człowiek, który w hebrajskiego Boga nie wierzy, uważam,
że generalnie teologia jest nauką pozbawioną przedmiotu badań. Niemniej od
setek lat setki ludzi pisze tysiące tekstów na jego temat z różnych pozycji,
które stają się potem zarzewiem poważnych konfliktów między ludźmi, a także
przyczyną wewnętrznego rozdarcia u co wrażliwszych jednostek. Jeżeli są teksty,
to jest i „nauka”. Jako człowiek przyglądający się takiemu problemowi z
zewnątrz, mogę sobie pozwolić na uwagę, że przecież Biblia hebrajska (Stary
Testament) tak naprawdę ma bardzo niewiele wspólnego z chrześcijańskim Nowym
Testamentem, a wszelkie próby interpretacji wydarzeń związanych z Jezusem
poprzez Stary Testament są zabiegiem wielce naciąganym. Kiedy jako dziecko
czytałem fragmenty Starego Testamentu z Biblii Tysiąclecia, a równocześnie Opowieści biblijne Zenona Kosidowskiego
(czołowego „misjonarza ateizmu” z czasów PRLu), hebrajski Bóg wcale nie wydawał
mi się dobrotliwym i miłosiernym Ojcem z opowieści siostry katechetki. Już w
liceum wpadły mi do ręki fragmenty (nie pamiętam już czy w „Znaku”, czy innym
miesięczniku literackim) książki Artura Sandauera (Żyda i hebraisty!), Bóg, Szatan, Mesjasz i…, w której
analizując odpowiednie części Biblii, nazywał Jahwe „złośliwym gnomem”. Wywołał
tym zresztą wielkie oburzenie wśród chrześcijan wszelkich odmian oraz samych
żydów (mam na myśli wyznawców judaizmu – stąd mała litera).
Oczywiście, człowiek który pozostaje pod wpływem tej czy
innej religii, nie może sobie pozwolić na takie zdroworozsądkowe podejście,
ponieważ dla kogoś takiego doskonałość Boga jest aksjomatem. Tymczasem
wystarczy tylko na moment zapomnieć o konieczności padania na twarz przed bohaterem
antologii hebrajskich tekstów zwanej Biblią, i przyjrzeć się opisywanym tam historiom
z punktu widzenia zwykłego doświadczenia życiowego, a starotestamentowy Bóg
faktycznie okaże się małostkowym plemiennym watażką, o byle co się obrażającym,
domagającym się krwawych ofiar i surowo karzącym za brak posłuszeństwa. Wraz z
rozwojem społeczeństwa izraelskiego, Bóg również się cywilizuje, na co zresztą
wpływa szereg czynników, w tym wpływy teologii zagranicznych. Wiadomo przecież,
że ogromną zmianę w podejściu do religii przyniosło przebywanie w tzw. niewoli
babilońskiej.
To „nad rzekami Babilonu” z braku Świątyni, a więc miejsca,
gdzie kapłani mogliby kontynuować przepisane rytuały, wykształciła się warstwa
nauczycieli (rabbim), czy „uczonych w Piśmie”, którzy przejęli rolę
przewodników duchowych lokalnych społeczności żydowskich. Po powrocie do
Palestyny stanowili stronnictwo faryzeuszy, ludzi traktujących religię przede
wszystkim jako przestrzeganie prawa, i to co do litery!
Jezus z Nazaretu był nauczycielem, który również objaśniał
Pismo. Wchodził do synagogi, prosił o zwój, dostawał go, czytał fragment i go
po swojemu objaśniał. W tym sensie był również uczonym w Piśmie i rabinem
(zresztą tak go nazywali uczniowie – „rabbi”, czyli mistrzu, jak wyjaśniają
ewangeliści). Jego nauka była jednak odmienna od faryzejskiej, ponieważ formalizmowi,
który uważał z pusty i obłudny, przeciwstawiał podstawy etyki pojmowanej
naturalnie i, zaryzykuję, że „zdroworozsądkowo”.
Po ostatecznym zburzeniu Świątyni kapłani stracili rację
bytu, zaś funkcję depozytariuszy żydowskości przejęli faryzejscy rabini, którzy
opracowali Talmud. Sekta nazarejczyków natomiast, której ewolucję możemy
zaobserwować już przy lekturze Dziejów Apostolskich, po burzliwych dyskusjach a
nawet schizmach, wyemancypowała się z judaizmu i stała się religią całkowicie
odrębną.
Jedynymi Żydami (tym razem chodzi mi i o przedstawicieli
narodu i religii) nierabinicznymi, a więc nie nawiązującymi do tradycji
faryzejskiej, byli karaici (karaim), którzy w czasie, gdy żydzi talmudyczni
skończyli z prozelityzmem i zaczęli się zamykać we własnym gronie, nawracali na
judaizm inne ludy – stąd dzisiejsi Karaimi na Litwie to potomkowie ludu
turkojęzycznego. Ale to tak na marginesie.
Rzecz w tym, że chrześcijaństwo posiada swoją definicję i
jest religią od judaizmu zasadniczo odmienną. Kiedy jako nastolatek nagabywałem
księży, żeby mi wyjaśnili ten obraz Boga ze Starego Testamentu, którego nijak
nie da się powiązać z miłosiernym i wybaczającym Ojcem Jezusa, nieodmiennie mi
odpowiadali, że Stary Testament musi być odczytywany tylko i wyłącznie w
kontekście Nowego Testamentu, czyli musi być wpisany w szeroki kontekst boskiego
planu zbawienia ludzkości poprzez śmierć Jezusa na krzyżu i jego
zmartwychwstanie. Oczywiście odpowiedź ta mnie w ogóle nie usatysfakcjonowała,
ponieważ potraktowałem ją jako, używając współczesnego kolokwializmu, „ściemę”
i intelektualną bezradność wobec próby pogodzenia tak kompletnie odmiennych
podejść do rzeczywistości (oraz przede wszystkim do nierzeczywistości). Sam „plan
zbawienia”, to koncepcja, która jakoś do mnie nie trafiła, więc sobie po prostu
tymi problemami przestałem zawracać głowę.
Tymczasem słyszę człowieka o wielkiej erudycji i, po
spójności wypowiedzi sądząc, niezwykle inteligentnego, który porusza problemy,
które dla mnie nie posiadają substancji. To jednak mogę przeboleć, bo jestem
człowiekiem tolerancyjnym i nie przeszkadza mi to, że inni wierzą w coś, w co
ja nie wierzę. Zgrzytem jest dla mnie zawsze uchybienie logice. Nie chodzi mi
tutaj o jakieś ogólne zasady, które kazały mi przestać wierzyć w to, co głoszą
religie, ale o logikę wewnętrzną w ramach świata, który mówca rzekomo
reprezentuje. Chrześcijanie, w tym katolicy, przecież nie mogą interpretować
Starego Testamentu inaczej, niż jako kontekstu do Nowego, ponieważ nie są
żydami! Podstawą chrześcijaństwa jest Nowy Testament, który od Starego różni się
zasadniczo. Ponieważ chrześcijaństwo mimo wszystko wywodzi się z tradycji
mozaistycznej, Biblia hebrajska jest mu potrzebna do legitymizacji czy też
ciągłości kontaktu z tym samym Bogiem, którego koncepcja wyewoluowała w myśli
żydowskiej.
Oczywiście są Kościoły chrześcijańskie, zwłaszcza
protestanckie, w tym amerykańskie ewangeliczne, o których dr Kluczyński
wspominał jako filosemickich z nie do końca uczciwymi intencjami (ich
przedstawiciele manifestują wielką miłość do Żydów i państwa Izrael, ale w
celach instrumentalnych, ponieważ w Palestynie spodziewają się wkrótce Harmageddonu
), które Stary Testament traktują o wiele poważniej niż katolicy, ale nawet one
nie robią tego w taki sposób, jak robią to żydzi.
Oburzenie doktora Kluczyńskiego doprawdy mnie dziwi. Mogę
nie lubić tygrysa, bo zjada mi krowy, ale nie mogę mieć do niego pretensji, że
nie jest wegetarianinem! Można chrześcijaństwu zarzucić wiele i można się z
niego w związku z tym „wypisać”, ale nie można od niego samego wymagać, żeby
się stało czymś diametralnie odmiennym. Gdyby chrześcijanie zrezygnowali z interpretacji
Starego Testamentu (Biblii hebrajskiej) w kontekście ofiary Jezusa, jako
Zbawiciela ludzkości i przez to jako Mesjasza (Chrystusa), straciliby
zasadniczą część własnej definicji i de facto przestaliby być chrześcijanami. Chrześcijański
teolog powinien to wiedzieć.
Ludzie wierzący, a przy tym myślący, z całą pewnością
borykają się z całym szeregiem problemów związanych z rozdarciem między
koniecznością wiary w baśnie a logiką i zdrowym rozsądkiem. Teologowie jednak,
jako intelektualiści, mają ten dodatkowy problem, że znajdują się w pułapce
słów i metafor, które ja np. mogę spokojnie odrzucić jako całość, ale oni muszą
w nich tkwić i szukać rozwiązań. Ponieważ tych rozwiązań być nie może, gdyż
wiele z tych koncepcji (a już przecież zwłaszcza teologicznych) jest
wewnętrznie sprzecznych, mogą się zdarzyć takie toki myślenia, jaki usłyszałem
z ust doktora Kluczyńskiego. Nie wierzę, żeby teolog mając materiał, jaki
posiada, mógł dojść do jakichkolwiek rozwiązań, ale mógłby od czasu do czasu wrócić
do podstaw logiki:
Jeżeli przyjmiemy następujące definicje
żydzi – ludzie,
którzy nie uznają Jezusa z Nazaretu za Mesjasza
chrześcijanie –
ludzie, którzy uznają Jezusa z Nazaretu za Mesjasza
nasuwa się wniosek, nawet bez formułowania jakichś tez:
żydzi to nie
chrześcijanie, ergo chrześcijanie to nie żydzi
Wszelka ingerencja w ten porządek wymagałaby zmiany
definicji, ale wtedy cała teologia chrześcijańska musiałaby lec w gruzach, na
czym chrześcijańskiemu teologowi chyba zależeć nie powinno. Mam nadzieję, że po ukazaniu się tomu pokonferencyjnego będę
miał okazję przeczytać artykuł doktora Kluczyńskiego i zrozumieć, jaki był
punkt wyjścia do dyskusji, na której środek trafiłem wszedłszy do czytelni
Wszechnicy Podlaskiej.
CDN
Stefanie, nie chodziło o to, żeby mylić xian z żydami, tylko o to, żeby nie przeinaczać tekstów staro- i nowo-testamentowych w celu udowodnienia wcześniej założonych idei. Pozdrawiam, aśka auron
OdpowiedzUsuńJoasiu, w tym wypadku to jedno I to samo. Wszystkie religie polegaja na naginaniu reczywistosci do zalozonych irracjonalnych najczesciej idei. Chrzescijanstwo polega na naciaganiu pod takie a nie inne idee I nie powinno nas specjalnie dziwic, ze one sa inne od zydowskich .
Usuń