Kilka lat temu, kiedy zbladła już nieco gwiazda Williama
Whartona wśród polskich snobów pożerających modne książki na firmament
trzeciorzędnej twórczości literackiej wypłynął brazylijski pisarz Paulo Coelho.
Do dziś jest to autor całkiem popularny w naszym kraju. Z nowościami
literackimi często jest tak, że nawet najwięksi znawcy mają problem z ich
oceną. Jeśli już jakiś tekst się znajdzie w tzw. kanonie, to wtedy owszem,
powymądrzają się na jego temat, a nawet doszukają się szeregu słabych stron,
ale z kanonu raczej już nie wyrzucą. Tymczasem po nowościach można się
bezkarnie przejechać i praktycznie zniszczyć autora zanim się na dobre
narodził.
Słynny niemiecki program telewizyjny poświęcony omawianiu
nowości książkowych „Kwartet Literacki”, prowadzony przez tyleż popularnego co
kontrowersyjnego Marcela Reich-Ranickiego, był przykładem m.in. tego, jak
bardzo „autorytety” mogą się różnić w swoich opiniach. Sigrid Löffler, jedna z
uczestniczek „Kwartetu” swego czasu nie zostawiła suchej nitki na twórczości Haruki
Murakamiego, którą nazwała „literackim fast fordem”. Pozostała jednak w
zdecydowanej mniejszości, ponieważ trzej panowie mieli zdanie odmienne.
Jak łatwo można zauważyć, już w pierwszym zdaniu tego wpisu
przemyciłem własną, zupełnie nieobiektywną, ocenę twórczości pewnych pisarzy.
Na jakiej podstawie nazwałem ich twórczość „trzeciorzędną”? Modzie na Whartona
nigdy nie dałem się porwać, ale przecież kiedy dostałem w prezencie Piątą górę Coelho, sięgnąłem po kilka
następnych książek, które dawało się pochłonąć w jeden wieczór, co wprawiło
mnie w lekki niepokój. Kiedy przeczytałem Alchemika,
powieść w tamtym czasie okrzyczaną jako największe dzieło autora, wiedziałem,
że coś jest naprawdę nie tak. Jest to przecież ni mniej ni więcej tylko plagiat
jednej z baśni Tysiąca i Jednej Nocy
(doprawdy nie wiem, dlaczego autor artykułu w Wikipedii pisze, że to plagiat
opowiadania Nachmana z Bracławia, Skarb
pod mostem; może wikypedysta nie czytał Baśni
z Tysiąca i Jednej Nocy), w której mieszkaniec Bagdadu śni o skarbie w
Egipcie, a kiedy tam dociera, okazuje się, że skarb miał u siebie w Bagdadzie.
Coelho zachował Egipt, ale zmienił kierunek geograficzny miejsca zamieszkania
bohatera.
„Gwoździem do trumny” Paulo Coelho był Podręcznik wojownika światła, czytanie którego przerwałem po pięciu
stronach, ponieważ takiego ezoterycznego bełkotu nie dałem rady wytrzymać.
Tymczasem mój zmarły przyjaciel, który miał gust literacki
od mojego odmienny, oprócz wspólnej sympatii wobec pisarzy czeskich, był Wojownikiem światła zachwycony. Coelho
wg mnie łączy fatalne elementy w swojej twórczości – z jednej strony jego
teksty są bardzo proste, co oznacza, że czytelnik nie ma się czego specjalnie w
nich doszukiwać, ponieważ wszystko jest podane na zasadzie „kawa na ławę”, do
tego samo przesłanie jest niczym ewangelia dla prostaczków, a z drugiej owo
przesłanie często bywa, delikatnie mówiąc, mało klarowne.
No dobrze, „pojechałem” po zapewne Bogu ducha winnym
brazylijskim pisarzu, który jest na świecie znany, kupowany i czytany. Pewnie
zazdrość ze mnie wylazła, więc muszę teraz podejść do tematu z innej strony.
Otóż jako urodzony postmodernista (choć chyba wcale nie ze
świadomego wyboru) uważam, że każdy tekst pisany, podobnie jak mówiony, jest do
kogoś adresowany. Autor przygotowuje swoją wypowiedź po to, żeby ktoś ją
odebrał. Jeżeli dany utwór dociera do swojego odbiorcy, wszystko jest w
porządku. Jeżeli jednak trafia do czytelnika hołdującego innym dyskursom,
czytelnik ów bezlitośnie taki utwór skrytykuje. Kiedy mamy do czynienia z
przełomami epok, a więc momentami, w których jakiś autor, czy raczej grupa
autorów, proponuje kompletnie inną od panującej dotąd poetykę, w świecie
krytyki literackiej robi się wojna. Klasycy nie mogli znieść romantyków,
ponieważ przykładali miary poezji klasycznej do oceny zupełnie nowej jakości w
literaturze. Zresztą również i dziś jeśli ktoś jest zwolennikiem racjonalizmu i
klarownego formułowania myśli, utwory romantyków wydadzą mu się strasznym
kiczem.
Teraz wyobraźmy sobie, jaki mętlik może wprowadzić do
młodego wrażliwego umysłu konieczność zapoznania się z całym przekrojem epok i
stylów literackich. Lekcje historii literatury, szerzej znane jako lekcje
języka polskiego, nie mają na celu sprawienie, żeby odpowiednie teksty trafiły
do odpowiednich ludzi, ale żeby wszyscy przeczytali wszystko, co im się podsunie,
a oczywiście podsuwa się tzw. kanon. Założenie jest szlachetne, ponieważ polega
na zapoznaniu młodych ludzi z całym spektrum tekstów, z których potem będą
mogli wybrać coś dla siebie. Niemniej nie ma się też co dziwić, że książki te
do zdecydowanej większości nie trafiają.
W systemie szkolnictwa totalitarnego, tudzież w świecie
totalitaryzmu krytyki literackiej, bo czymże innym jest ustalanie tzw. kanonu,
jak nie wynikiem totalitarnych zapędów literaturoznawców, pojawienie się istot
nieszczęśliwych, zmuszanych do czytania czegoś, czego absolutnie czytać by nie
chciały, jest nieuniknione.
W całym moim dotychczasowym rozumowaniu istnieje jednak slaby
punkt. Gdyby nie te „totalitarne zapędy” zostalibyśmy zalani przez teksty mało
ambitne, a bożyszczem literatury być może bylby Paulo Coelho. Dlatego wydaje
się jednak, że grupa krytyków próbująca wprowadzić jakieś pozory obiektywizmu w
ocenie tekstów literackich, tudzież opracować kanon dzieł „największych”, jest
potrzebna. Niemniej to przede wszystkim czytelnik ma prawo wyboru. Jeżeli na
szkoleniu dla młodych biznesmenów prelegent powołuje się na cytat z Paulo
Coelho, chwaląc przy tym książkę, z której ten cytat pochodzi, oznacza to, że
tego typu twórczość komuś jest potrzebna jako dostarczycielka cennych
przemyśleń. Zawsze bowiem, kiedy mamy do czynienia z tekstami, chodzi o to,
żeby ich przesłania docierały do właściwych adresatów – i to wszystko.
ciekawe jest to, że przed pojawieniem się terminu "literatura" w formie, w jakiej używamy go dziś, istniały w gruncie rzeczy obiektywne sposoby oceny piśmiennictwa; wszystko sprowadzało się do poprawnego użycia języka, czy retoryki. Przychylam się do Twojej opinii, że nie da się jednak obejść bez instytucji, która wyznaczałaby pewne standardy tego, co arcydziełem być powinno, a co nie. grunt to mieć takich specjalistów, którzy nie reagują panicznie na to, co wywrotowe :)
OdpowiedzUsuńNo właśnie! Mnie fascynuje fakt, że starożytni nie znali generalnie rozróżnienia na teksty literackie i np. historyczne. Podejście nowych historycystów i Haydena White'a jeste więc niejako powrotem do tego szerszego pojmowania literatury, czyli do odnoszenia się do wszystkich tekstów pisanych jako równorzędnych efektów zastosowania od wieków znanych figur retorycznych. W pisaniu postmodernistycznym mamy przecież szereg tekstów, które udają dokumenty, a są czystą fikcją. Takie postawienie sprawy znowu stawia nas przed dylematem formułowania nowych definicji i określania granic między różnymi typami pisarstwa.
Usuńpo wszystkich dekonstrukcjonistycznych teoriach wypada jedynie schylić głowę i zaakceptować, że "Il n'y a pas de hors-texte". Tak się zastanawiam, czy określanie granic, dzielenie ich jest nam w ogóle jeszcze z jakiegoś powodu potrzebne...
OdpowiedzUsuńi od razu chyba sobie odpowiem:) jest potrzebne, ale czy do czegoś oprócz celów marketingowych?
OdpowiedzUsuńHa, jest potrzebne przede wszystkim akademikom (zwłaszcza polskim), żeby mieli jasno określone pole badań. Jeśli go nie mają, obawiają się wejść na "grząski grunt" ;) :D
Usuń