„Kiedy uczeń jest gotowy, pojawia się mistrz”, mówi piękne
chińskie przysłowie. Przysłowia są
podobno mądrością narodów, ale ja ze swoją postmodernistyczną przewrotnością
(nie zdając sobie sprawy z postmodernistycznego jej charakteru) w młodości
lubowałem się w dekonstrukcji takich „mądrości”, wyszukując przykłady z życia,
kiedy przysłowia okazywały się bezużyteczne. Z wiekiem ten zapał mi przeszedł,
choć do przysłów, jako „gotowców” zastępujących niektórym bieżące myślenie,
nadal stosunek mam dość sceptyczny.
Z tym pojawianiem się mistrza, to oczywiście zwłaszcza u
nas, wcale tak nie jest, bo po pierwsze prawdziwych mistrzów jak na lekarstwo,
a jak się znajdą, to byle łachmyta na forum internetowym może ich bezkarnie
sponiewierać; po drugie uczniowie praktycznie nigdy nie są gotowi, a znowu
jeśli się jakiś pojawi, to może nigdy nie trafić na mistrza.
Legendy o mistrzach zen i uczniach pragnących pobierać u
nich nauki pokazują jeden ważny element. Otóż to uczeń zabiega o naukę, a nie
nauczyciel o ucznia. Jedno z takich podań opowiada o kandydacie na ucznia,
który przez szereg dni i nocy stał przed domem mistrza, w spiekocie słońca i w
ulewnych deszczach, a mistrz nadal nie otwierał. Kiedy kandydat postanowił w
końcu dostać się do środka bez pozwolenia, otworzył drzwi i wetknął w nie swoją
nogę. Mistrz natomiast drzwi z całej siły kopnął i to tak, że nieszczęsnemu
chętnemu do nauki ową nogę złamał. Ból, jaki ten nagle odczuł sprawił, że doznał satori, czyli oświecenia, i gorąco mistrzowi podziękował za tę cenną
naukę.
Istnieją szkoły i to nie tylko zen, polegające na
nieustannym wystawianiu ucznia na stres. Jego przezwyciężanie doprowadza go na
wyżyny mistrzostwa. Na takiego mistrza uczeń naprawdę musi być gotowy.
Przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to serialowy dr House, o którym można
mówić różne rzeczy, ale na pewno nie to, że jest wielkim przyjacielem i
opiekunem swoich podwładnych. Jest ich mistrzem, a nauka u niego jest bolesna i
stresująca. Słabi muszą odpaść.
Obecnie praktycznie wszyscy dążymy do uniknięcia stresu, a w
rezultacie pozbawiamy się możliwości nauki. Z drugiej strony doskonale wiemy,
że stres może nas po prostu wykończyć, więc wystawianie się na niego jest hobby
dla prawdziwych twardzieli. Czy istnieją bezstresowe metody nauczania? Tak w
stu procentach bezstresowe to niekoniecznie, ale mniej stresujące z pewnością
tak. Istnieją mistrzowie, którzy tak potrafią nauczany materiał rozłożyć na
mniejsze porcje i tak je podać, że uczeń może nawet nie zdawać sobie sprawy, że
już następuje proces dydaktyczny. Jednak tutaj z kolei uczniowie wychowani w
kulturze, w której proces nauki zawiera w sobie duży element stresu, będą
narzekać na brak konkretnych działań, ponieważ konkretne działania kojarzą im
się właśnie ze stresem.
Do tego dochodzą kwestie osobowościowe. Są mistrzowie,
których uczniowie kochają niczym idola muzyki pop, są też tacy, których szanują
i na swój sposób kochają na zasadzie surowego rodzica. To oczywiście nie
wyczerpuje całego wachlarza możliwych odniesień emocjonalnych uczniów wobec
mistrzów. Podstawowy zaś problem polega na tym, że typów uczniów jest bodaj
więcej niż typów mistrzów. Dlatego wcale nie jest pewne, że mistrz uwielbiany niczym
gwiazda rocka, tak naprawdę dociera do wszystkich. „Surowy rodzic” może być
skuteczny, ale ilu uczniów może przezywać paniczny strach przed każdym
spotkaniem z nim. Strach może tak paraliżować, że może kompletnie zniweczyć
proces przyswajania wiedzy. A jest szereg umiejętności, których nie można się
uczyć w stresie. Uważam, że o ile stres pomaga w przyswojeniu wiadomości np. z
200 stron tekstu biologicznego w jeden dzień, to w żadnym wypadku nie
przyspieszy umiejętności rozumienia tekstu słuchanego w języku obcym. Takie
rzeczy trzeba trenować często i systematycznie, ale najlepiej we własnym tempie,
w skupieniu ale bez stresu! To jest dopiero sztuka.
W spotkaniach człowieka z człowiekiem istnieje spory
margines czynników, które są trudne do przewidzenia. Proste przejęzyczenie nauczyciela
na pierwszych zajęciach, jakiś element
ubrania, czy tik nerwowy, może go pozbawić szacunku uczniów do samego końca
kursu, a w związku z tym jego potencjał jako mistrza spada do zera, choć może
być doskonały w swojej dziedzinie.
O braku zindywidualizowanego podejścia do ucznia zapisano
już tony papieru, ale doskonale wiadomo, że przy dużych zespołach ludzkich,
indywidualizacja nauczania jest technicznie niemożliwa. Nawet jednak przy
grupie nielicznej nie jest to wcale łatwe, ponieważ uczymy pod pewien schemat,
pod testy i pod egzaminy. Chciałoby się powiedzieć „pod rynek pracy”, ale tak w
Polsce nie jest. Pytanie tylko, czy gdybyśmy uczyli właśnie pod potrzeby rynku
pracy, proces nauczania byłby dla ucznia tak bardzo atrakcyjny. W tym wypadku
mistrzem powinien zostać po prostu konkretny fachowiec z jakiejś konkretnej
fabryki. Więc może powrócić do systemu terminowania u majstra? W wielu
przypadkach to naprawdę nie byłoby głupie.
Kiedy pracowałem z prywatnej wyższej szkole o profilu
pedagogicznym, w czasie jednej z przerw natknąłem się na kserokopię artykułu na
temat koncepcji oświatowej Ivana Illicha, austriackiego myśliciela o poglądach
klasyfikowanych jako anarchistyczne. Tak na marginesie – gdybym nie natknął się
na tę kserówkę, niewykluczone, że nigdy w życiu bym o nim nie usłyszał. Żyjemy
w czasach ogromnej liczby powstających nieustannie tekstów i nie jesteśmy w
stanie nie tylko ich przeczytać, ale nawet usłyszeć o ich istnieniu. Wróćmy
jednak do samej koncepcji Illicha. Otóż proponuje on (a raczej proponował, gdyż
zmarł w 2002 r.) system, w którym ten, który wiedzy potrzebuje mógł szybko
dotrzeć do tego, który ją posiada. Jako lewicowiec uważa, że społeczeństwo (ale
kto konkretnie?) powinno zapewnić nieograniczone środki na ten cel, żeby wiedza
była za darmo. Założenie jest proste i piękne, a oznaczałoby koniec
totalitarnego systemu oświaty w postaci jarzma, w którym prowadzi się
wszystkich do wodopoju i próbuje zmusić do picia. Wg Illicha ten, komu chce się
pić sam będzie ochoczo biegł do źródełka i z niego pił. Trzeba tylko udostępnić
kontakt z tym źródełkiem.
Jest to koncepcja tyleż prosta i genialna zarazem, co
utopijna. Prosta i genialna dlatego, że przywraca podstawową definicję edukacji,
którą jest „ten, który wie/umie więcej uczy tego, który wie/umie mniej”. W
systemie totalitarnym, gdzie do jednej klasy może chodzić prawdziwy mózgowiec,
grupa pozytywnych przeciętniaków z szansą na sukces, grupa negatywnych przeciętniaków
ciążących ku klęsce i grupa ludzi z predyspozycjami do kilku bardzo prostych
zajęć manualnych, może się zdarzyć, że taki mózgowiec może mieć wiedzę większą
od nauczyciela w pewnych aspektach i musi wykonywać ćwiczenia przeznaczone dla
przeciętniaków ze wskazaniem na ułatwienia dla grupy ostatniej, które jego akurat
będą ogłupiać i uwsteczniać. W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, gdzie
ogólny poziom oświaty jest niski, ale za to geniuszy się wyłapuje i tworzy dla
nich osobne programy, my po prostu takim ludziom pozwalamy się marnować i, co
gorsza, gorzknieć. W tym momencie nauczyciel, któremu się ubzdurało, że jest
wielkim mistrzem, może młodego geniusza zniszczyć w imię temperowania jego
zarozumiałości i wymuszania szacunku dla siebie. Może się też zdarzyć, że
inteligentny uczeń może zniszczyć nauczyciela, który skądinąd dobrze wypełnia
swoje obowiązki wobec uczniów przeciętnych i słabych. Dlatego tak ważne jest
żeby uczeń spotkał „swojego” mistrza.
W dzisiejszych czasach to nigdzie nie jest łatwe. Na całym
świecie, mimo szeregu różnic technicznych, szkoły są elementem państwowego
totalitaryzmu, niezależnie od ustroju państwowego. Nie umiem tego systemu do
końca potępić, ponieważ oświata mimo wszystko spełnia, czy też powinna spełniać
rolę budującą wspólnotę. Niemniej próba stworzenia systemu, w którym właściwe
osoby znajdowałyby się we właściwym miejscu i o właściwej porze spotykając się
ku obopólnej korzyści, jest chyba warta wysiłku organizacyjnego czy wręcz
ustrojowego.
Podobnie jest w odbiorze wszelkiej sztuki, ale o tym w
następnym wpisie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz